środa, 31 lipca 2013

Wiersze (II)

Z pięknej płóciennej teczki wyciągnął mi się wiersz (teczkę zresztą dała mi kiedyś tam K., z przeznaczeniem na wiersze właśnie; i to jest chyba najładniejsze, co z tych poezyjek pozostało, choć teraz jest to raczej ekskluzywny kosz na poezjopodobne śmieci, których się nijak nie może, nie ma się siły zrecyklingować). No, dość o tym: to było takie tandetne captatio benevolentiae, teraz wiersz - jakoś tak wyszło, że na wierzchu leżał Esej podróżny; było to co prawda pisanie inspirowane pomnikami Lenina na Krymie, niemniej jednak trzeba sobie powiedzieć, że jak na dziś, to mogło się przetasować gorzej:

I skądże ta ziemista cera, towarzyszu?
Spod zeschniętej na policzkach skóry
jak kamienie spod zoranej niwy
kanty szczęk zaciśniętych sterczą wam niemiło.
Kudły w brodzie zlepione, pomięte,
zmarszczki przecinają wam czoło, spękaną skałę.
I te oczy jakieś takie bez cienia poblasku...
Cóż wam, towarzyszu? Wszak świeżego powietrza
macie tu pod dostatkiem
- sosny aż się pławią w żywicy,
poranna bryza aż ciężka od ochotności,
figlarne liście palmowe cieniem darzą rezolutnym
i kojącym zarazem. A wy siedzicie tak i siedzicie
na tej jednej ławce w chmurnym zamyśleniu,
książkę założyliście palcem i dzierżycie niepłodną.
Sprytnieście się skryli - w najodleglejszym kącie parku,
pod ażurowym balkonem, na który, 
jak wolno mniemać, rzadko kto i rzadko kiedy wychodzi.
Cóż wam, towarzyszu? Nadzieja was ostawiła?
Melancholia owładnęła? Ja znam, o nadzieję ciężko,
gdy jeden brudny koc stać musi za za mur wysoki, wielce obronny.
A i melancholia czyha w bliskości,
gdy blachy nie stanie nawet na wstydu pokrycie.
Nierozważnie ktoś to wydumał: świat cały to wąska,
wyboista steczka, znikąd-donikąd, i urwisko,
i bałwany przyboju zwełnione, hen, w przepaściach...
Coraz rzadziej wychodzicie na brzeg, by spojrzeć w morze,
by jednym skinieniem brwi odprawić wraże korabie
za najdalszy pohańbienia horyzont. Potem, bywa, okręcicie się,
spojrzycie nad nieuważną czeredą pielgrzymią w przyszłość zasnutą.
Silne, bezczynne kułaki drzemią wam w kieszeniach,
połami płaszcza przemokły wiatr-swawolnik pomiata.
I czasem tylko, gdy o zaranku skrzeczące surmy, werble charczące
wzywają wszystko, co żyje, ku gwiazdom,
pod marmurowymi szponami kiełkują wam pioruny.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz