piątek, 2 sierpnia 2013

Godzina "W" ("w" jak widmo)

Kiedy wczoraj o godzinie "W" w ociężałe niebo wwiercił się żałobny śpiew syren, ze ściśniętym gardłem zatrzymałem się ze wszystkim, co robiłem. Wcześniej, od rana, słuchałem oczywiście i Powstania Warszawskiego Lao Che, i składanki Gajcy. Ale nad tym wszystkim cieniem kładą mi się słowa, które rok temu wyczytałem w Tajnym dzienniku Białoszewskiego, a które od tamtej pory - ilekroć pragnę pomyśleć Powstanie - nie chcą mnie opuścić, nie chcą dać mi spokoju: "I w ogóle jest tak, że jak tylko gorzej mi się powodzi i ze sobą świadomym toczę grę o dobrą minę, to podświadomość zaczyna rządzić w moich snach w sposób bezwzględny. Syntetyzuje mi to wszystko w tortury, szantaże i ostatecznie w powstanie warszawskie. Powstanie zawsze na mnie czyha. To, że powstanie przeżyłem, to jeszcze nie wyklucza tego, że w powstanie mogę zginąć. Kiedy będę umierał, w malignie może mnie dopaść sen, że ginę w powstaniu". Nikt chyba nie wystawił Powstaniu bardziej obciążającego rachunku: w tym, co pisze Miron, powstanie warszawskie staje się figurą najbardziej mętnych, najmocniej grożących psychozą głębin nieświadomego. Kiedy tylko słabnie kontrola ego, władzę przejmuje id - to sprawa dla wszystkich freudystów nie podlegająca zakwestionowaniu, nic w tym strasznego czy niezwykłego. Ale Białoszewski pisze tak bardzo wprost, że bardziej już nie można: niezależnie od tego, czym nie straszyło by nas to, co wyparte, zawsze postacią tego będzie powstanie, ten najmroczniejszy mrok, ta najbardziej traumatyzująca trauma, emblemat i ikona tego, co najstraszniejsze. Jak w tym potwornym pokoju Ministerstwa Miłości z 1984 Orwella, gdzie na każdego czeka to, czego ktoś lęka się najbardziej - na Mirona nie zasadzają się tam szczury, ale te wielkie i straszne sześćdziesiąt trzy dni.

Dlaczego myślenie Powstania przychodzi mi z takimi oporami? Dlaczego tych kilka dojmujących zdań Białoszewskiego wbija mi się klinem w chęć bezwarunkowego oddawania hołdu? Czemu tak mierżą mnie kolorowe plakaty z natrętnym "pamiętamy", fotomontaże z dziarskimi powstańcami i łączniczkami/sanitariuszkami (zauważył ktoś, że słowniki nie tolerują gramatycznej formy "powstanka"?), gry terenowe i igrce grup rekonstrukcyjnych? Czemu w kawałku Sabbatona Uprising słyszę tylko niezamierzenie śmieszny w swej anachroniczności power metalowy kicz? Czemu Muzeum Powstania Warszawskiego jednocześnie uwodzi mnie swoim wystawienniczym perfekcjonizmem i odstręcza swoją ideologiczną natrętnością?

Bo nie ma we mnie zgody na to, że kwintesencja Powstania - a kwintesencją tą jest tragiczność - zakłamywana jest przez mit.

Pamięta ktoś jeszcze taką lekcję polskiego, którą od pokoleń przeprowadza się przy okazji omawiania dramatu Sofoklesa - sąd nad Antygoną? Prywatnie uważam, że umiejętność jej zrealizowania jest ważnym miernikiem wiedzy i kompetencji polonisty - bo przecież aż kusi, żeby córce Edypa przyznać pełnię racji; kusi tym bardziej, że sympatia uczniów kieruje się niemal zawsze ku postaci tej hieratycznej buntowniczki. Tymczasem nie wolno - bo gdy w takim sądzie wygra którakolwiek ze stron, to być może nawet będzie to pożywne ćwiczenie w interpretacji, ale Antygona przestanie w tym momencie istnieć jako tragedia. Wszak istotą tragiczności jest nierozstrzygalność, aporia, nieznający rozwikłania konflikt, agon - czyli to wszystko, na co oświecony europejski rozum nie chce, nie może się zgodzić. Niby wszystko jest jasne: przeznaczenie, wina niezawiniona i takie tam - ale przecież każdy widzi, że ta cała Antygona to jest jednak bardziej niewinna niż winna...
To samo robi się z powstaniem warszawskim. Wyłączmy wszelki aspekt heroiczny i zapytajmy: czy była to zbrodnia na ludności cywilnej Warszawy, której zginęło (ostrożnie szacując) dziesięć razy więcej niż żołnierzy oddziałów powstańczych i którą po prostu złożono - częstokroć wbrew jej woli - na ofiarę? Czy jedynym doraźnie trwałym skutkiem Powstania nie była materialna zagłada stolicy i ostateczne przerwanie ciągłości przedwojennej formacji kulturowej, co mogło ułatwić bolszewickim instalatorom nowego ładu powojenną robotę światopoglądową? W odpowiedzi usłyszymy - być może, przy dużej dozie szczęścia - półgębkiem wymamrotane "tak", po którym bezwzględnie nastąpi wykrzyczane donośnie "ale". Tymczasem nie ma żadnego "tak, ale"; nie ma nawet "ani to (bohaterstwo), ani tamto (zbrodnia)". Jest - w natężeniu ponad wszelki wyraz ekstremalnym - i to, i tamto. Jeśli przyjąć, że to dopiero średniowieczne chrześcijaństwo, pozbywając się helleńskiej wiary w fatum, wepchnęło człowieka w pełnię indywidualnego doświadczania winy, to prawda o Powstaniu rozgrywa się w archaicznym świecie, w którym jakieś złowieszcze kosmiczne siły zdejmują z jednostek i społeczeństw brzemię suwerennego decydowania, ale nie dają w zamian tego, co najważniejsze - czyli rozgrzeszenia. Powstania nie da się rozgrzeszyć, nie da się potępić; trzeba je potępić, trzeba je rozgrzeszyć. I w tym nierozstrzygnięciu czai się z niczym nieporównywalna zgroza powstania warszawskiego - zgroza, która nie nadaje się ani na publicystykę, ani na politykę.
Bo żywiołem polskiej polityki i politycznej publicystyki (zwłaszcza - z uwagi na szczególne natężenie plemiennych emocji - tych okołopowstańczych, ale nie tylko) jest mit. A on wygładza kanty, tępi zadziory, zamiast ponurego przymusu uzgadniania ze sobą prawd częściowych oferuje holistyczny raj Prawdy ostatecznej i niepowątpiewalnej. W tym micie, w wielkim eposie wyższej konieczności, mniejszego zła i bezprzykładnego bohaterstwa znikają zwykli warszawiacy, których nie wpuszczono do kanałów, zostawiając ich na żer ślepej nazistowskiej zemsty; nie ma tam słowa o co najmniej dwuznacznej relacji oddziałów powstańczych do nielicznych niedobitków powstania w getcie; nie usłyszy się nic o cierpieniach powstanek, które w bitewnych kotłach musiały uporać się z wstydliwą niedogodnością okresu - pojawiają się za to jakieś przedziwne, niedorzeczne opowieści o tym, jakoby Powstanie było przez lata rzeczywistością zapomnianą, którą teraz trzeba odzyskać. 

No właśnie: takie pozbawione wszelkiej należnej mu grozy powstanie warszawskie okazało się być fantazmatem na tyle silnym, że postanowiono z niego zrobić mit założycielski nowej Polski - oczywiście, nie PRL-u, nie Polski po okrągłym stole i wyborach czerwcowych, ale czegoś, co nazwano IV Rzeczpospolitą. Twórcy tamtego projektu powiadali tak: zbudujemy historię naszego państwa na nowo, a jego momentem założycielskim będzie święta powstańcza rzeź. A kiedy już Jarosław Marek Rymkiewicz dał takiemu myśleniu należycie mocny i sugestywny retoryczny wyraz, pisząc o bezsensie egzystencji, któremu rację bytu nadała dopiero powstańcza śmierć, zaczął się obłąkany Totentanz, który do dziś przejmuje mnie wstrętem. Bo Powstanie - tak, jak ja je myślę - jest w całym swym tragicznym nierozwikłaniu czystą negatywnością, najciemniejszym punktem kolektywnej polskiej nieświadomości (pewnie dlatego tak mocno uwierają mnie tamte słowa Białoszewskiego: one po prostu nadały kształt pewnym moim ponurym intuicjom). A na negatywności nie da się zbudować niczego pozytywnego - wina (nawet ta niezawiniona) pozostaje winą. Edyp do końca czasów będzie się oślepiał, sprawiedliwy wyrok musi być niesprawiedliwie wykonany na Antygonie. A powstanie warszawskie pozbawione tego wymiaru jest najpoważniejszym, niczym nieusprawiedliwionym hańbieniem pamięci o Powstaniu. I to, że ten tak piękny, tak potężny i tak przeklęty polski romantyzm po raz kolejny może sobie głosić chwałę świętej rzezi, wcale nie wydaje mi się powodem do chluby.

Dlatego co roku będę się zatrzymywał, gdy syreni śpiew godziny "W" będzie mnie do zatrzymania nawoływał. I będę się starał pomyśleć Powstanie, wiedząc, że jak długo będzie to wysiłkiem daremnym, tak długo mój hołd dla powstańczej Warszawy będzie miał sens, którego imieniem jest gotowość stanięcia twarzą w twarz z grozą i ohydą najwyższego nonsensu. Bo słuchanie syren - o czym wiedział już Odys - nie jest czymś, za co nie należałaby się najwyższa cena, której wielu, zbyt wielu płacić nie zamierza

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz