poniedziałek, 30 grudnia 2013

Apophrades

Pewnie nigdy bym nie napisał o Andrzeju Stasiuku, gdyby nie trzy rzeczy.

Po pierwsze - i najprostsze: wyżej wymieniony po latach kiepskiej formy, znaczonej tytułami tak smutno nieudanymi jak choćby Dojczland (bezwzględnie uczciwy w odsłanianiu źródeł własnego resentymentu, ale brzmiący jak karykatura samego siebie), Grochów (trudno dyskutowalny ze względu na nieznośnie intensywny osobisty ton, ale - wstyd przyznać - pozostawiający mnie kompletnie obojętnym), a zwłaszcza Taksim (po prostu marny - bez żadnego "ale", bez czegokolwiek, co mogłoby go wybronić), no więc Andrzej Stasiuk wreszcie napisał książkę wybitną: Nie ma ekspresów przy żółtych drogach. Oczywiście - wielu jest takich pisarzy, którym raz idzie lepiej, raz gorzej - ale pisarstwo Stasiuka zbyt wiele dla mnie znaczy, mam z nim zbyt mocny, toksyczny związek (incydentalnie jako - za przeproszeniem - literaturoznawca, ale przede wszystkim jako czytelnik), bym wobec faktu napisania przezeń książki tak dobrej mógł przejść obojętnie.

Po wtóre - bo przeszły już święta Bożego Narodzenia, stary rok chyli się ku nowemu, a dookoła nas ciągle jesień, raz mroźna, opatulona w szron, kiedy indziej znów spowita cuchnącą krakowską mgłą, z rzadka deszczowa i depresyjna jak słuchanie na kacu Toma Waitsa ze starej, przeciągającej kasety, a teraz z kolei - irracjonalnie ciepła, doprowadzająca do przedwczesnego wiosennego szaleństwa pędy roślin, jeże, muchy i gołębie. Najważniejsze jednak, że ma te nieprawdopodobne momenty, kiedy całą swoją eteryczną (choć jednocześnie ciężką, dotykalną) przestrzeń oddaje w niepodzielne władztwo ptaków. Dzieje się tak najczęściej albo wczesnym rankiem, albo późnym popołudniem, kiedy to, co na ziemi i tuż nad nią spowite jest jeszcze (albo już) gęstym jak atrament mrokiem, podczas gdy tym jaśniejszy prawem kontrastu nieboskłon dziczeje w barwy, które wydają się ściekać wprost z malarskich szaleństw Jacksona Pollocka. I wtedy, w tej ciszy, nadciągają one: setki, może tysiące gawronów, kawek, wron zasnuwają powietrze, pękające od łopotu skrzydeł i krakania. Jest w tym widoku coś nie do ogarnięcia - myśl nie wyrabia, kapituluje i zastyga w pozbawionej rozumnego wsparcia percepcji. Emanujące jakąś nieprzeniknioną, niedocieczoną kolektywną inteligencją zasnuwanie, przelatywanie, krakanie, łopotanie. Nie jestem w stanie naciąć guza pulsującego uczuciami, jakie budzi we mnie ten widok... Jestem patrzeniem: w ziemię i niebo, które wydają mi się odepchnięte od siebie na jakąś kosmiczną odległość. Jestem słuchaniem: muszę się cały zmieścić w ściegu, jaki pozostaje między ptakiem a tąpnięciem jego skrzydeł i zduszoną sylabą zwieszoną z dzioba.

Po trzecie wreszcie: bo złożyliśmy z Kasią przedświąteczną wizytę H. (właśnie tak: mógłbym, parafrazując Dziennik 1954 Leopolda Tyrmanda, powiedzieć, że H. nie jest osobą, do której się "wpada" lub "zagląda"; jej się "składa wizyty"). No więc H., nieuleczalna humanistka w wydaniu konserwatywno-tradycjonalistycznym i o lwowskich korzeniach, ma dobrze ponad siedemdziesiątkę, zapierającą dech bibliotekę (tak na półkach, jak i w głowie), krewki temperament i niepowściągliwy język, a za sobą - życie, którego można jej równie dobrze pozazdrościć, jak i nie. Można - bo H. ma prawo patrzeć wstecz, na znaczące jej czas dramatyczne węzły polityki, historii i tego, co bardziej osobiste, bez cienia wstydu. Nie można - bo nikt nie powinien życzyć sobie, by jego siła woli, duchowy kręgosłup i władza sądzenia dojrzewały w tak bolesnych zderzeniach ze światem. Najprawdopodobniej nie zgadzam się z H. w jakichś - lekko licząc - osiemdziesięciu, dziewięćdziesięciu procentach: Ukraina i Rosja, patriotyzm i lewica, nauczanie języka polskiego i historii, literatura i teatr, martyrologia i kondycja współczesnego Polaka... o wszystkich tych tematach wołamy do siebie najczęściej z przeciwnych brzegów bezdennej jakiejś przepaści. I właśnie z tego powodu uwielbiamy z Kasią H. - bo zawsze się wzajem słuchamy, zawsze jesteśmy ciekawi swojego zdania; a ona - i za to jestem jej szczególnie wdzięczny - nigdy nie użyła wobec nas kontrargumentu z wieku, z życiowego doświadczenia, przeczuwając (choćby tylko instynktownie), że dzięki temu międzypokoleniowa dyskusja zawsze nigdy nie osunie się w jałową, jednostronną, pryncypialną i protekcjonalną gawędę weterana czasów słusznie minionych.
Tego wieczora H. opowiada - między innymi - o swojej ciotce (nazwijmy ją Waderą von Ungern-Sternberg), która w 1945 roku jako ostatnia z rodziny opuszczała Lwie Miasto, na dosłownie kilka chwil przed tym, jak Sowieci zamknęli granice, by mocą mocarstwowych dekretów oddać Związkowi Radzieckiemu to, co arbitralnie zdecydowano nazywać cesarskim. Ciotka Wadera szlocha, miota się w rozpaczy po pustoszejącym mieszkaniu, dopycha do walizki to, co najpotrzebniejsze. Na sam koniec trafiają tam rodzinne zdjęcia, które mają zaświadczać przyszłym pokoleniom rozproszonej przez historię familii o istnieniu arkadyjskiego czasu lwowskiego mitu. Nie wiem, być może to kwestia sugestywności sposobu opowiadania H., ale ten obraz przejął mnie do głębi - Wadera w chaosie ubywającej rodzimości Lwowa staje do nierównej walki o sens swojego świata przeciwko czasowi. Widzę w tym gest pełen najczystszego tragicznego patosu, daremną próbę wyrwania zębów jadowych nostalgii w desperackim wyprzedzającym ataku; przypominam sobie, co opowiadał Filip Springer o swoich wizytach w Miedziance, mieście skazanym na nieistnienie, kiedy kilka dekad po owym znicestwieniu jeden z dawnych mieszkańców Kupferberga chodzi po łąkach i błocie tak, jakby przemierzał ulice i place miejsca swej młodości, jakby brał się za bary z nostalgicznym upiorem - Springer mówił, że dotknęło go to daleko mocniej niż historie retorycznie znacznie wyraziściej obliczone na wzruszenie. Po tej opowieści H. rozumiem go tym pełniej.

No dobra - ale skoro już wiem czemu, to teraz pytanie brzmi: czemu miałbym nie pisać o Stasiuku. Odpowiedź - jak wiele innych - można znaleźć u Harolda Blooma.
Od dawna pociągała mnie myśl autora Lęku przed wpływem, jego wizja konstytuowania się piszącej tożsamości jako czegoś, co powstaje w ciągłej konfrontacji z cieniami wielkich mistrzów. Twórcza suwerenność - powiada Bloom - przechodzi przez kolejne konfrontacyjne kręgi wtajemniczenia, a w każdym z nich na inny sposób udaje, że jest niezależna od słów mistrza; każe sobie podawać (by sięgnąć po tak ważną dla samego Harolda Blooma metaforykę psychoanalityczną) wciąż nowe dania na totemicznej uczcie, gdzie pożera się ciało własnego ojca. A ostatnim z tych kanibalistycznych aktów ma być apophrades - czyli moment przyznania się (choć oczywiście już na własnych prawach) do zadłużenia w dziele tego wielkiego innego.
Lektura Nie ma ekspresów przy żółtych drogach była dla mnie takim właśnie "powrotem zmarłych", apophrades - czas dojrzał do tego, by stanąć w prawdzie przed sobą i przyznać, że mój sposób doświadczania świata (zwłaszcza jako czegoś istniejącego o tyle tylko, o ile jest wydane przemocy czasu), frazowania zdań, przywiązanie do konstrukcji retorycznych wysilonych ku temu, by znieść granicę między tym, co konceptualne a tym, co sensualne... że to wszystko mam ze Stasiuka. Trudno, nic nie poradzę; starałem się jak mogłem, żeby ustrzec się jego uwodzicielskiej siły (tak jak wtedy, gdy pisałem dość dużą rozprawę, która weszła później do tomu Ćwiczenia z rozpaczy, a w której to starałem się jak najjaskrawiej obnażyć w pisarstwie You-Know-Who wszystko to, co w nim najbardziej niebezpieczne, podziemne, negujące), ale widzę, że nic z tego nie wyjdzie. Z całą siłą uświadomiłem to sobie właśnie czytając ostatnią jego książkę, gdzie w niewiarygodnie hipnotycznej formie rozblasków wydobywanych z otaczającego nas zewsząd mroku zawarł wszystko, co w nim najlepsze.

Czyli co? Oczywiście ptaki zasnuwające jesienne niebo. Oczywiście grafinię Waderę von Ungern-Sternberg usiłującą wcisnąć ujadający czas w przestrzeń jedynej pozostałej przy życiu walizki.   

niedziela, 15 grudnia 2013

...zawsze są wolne

Wiersze zawsze są wolne. Taki tytuł nosiła wydana kilka lat temu przez wrocławskie Biuro Literackie, przetłumaczona i zredagowana przez Bohdana Zadurę antologia poezji ukraińskiej. Nie mogę nie myśleć teraz o tej frazie - teraz, gdy bardzo chciałbym zrobić coś, żeby z kijowskim Majdanem nie łączył mnie tylko mróz.

Pewnie to trochę kwestia wspólnictwa krwi... w końcu jestem w jednej czwartej stamtąd: moja babcia ze strony mamy pochodziła z samego serca Kozaczyzny; pragnąłbym, aby przedziwna i piękna historia miłości jej i dziadka była paradygmatem wszelkiej opowieści o Polsce i Ukrainie. Boli mnie, że tak nie jest. I z tego bólu odrywam się od wszystkiego innego, od jednej i od drugiej pracy, od zajmujących wielką część mnie myśli o błogosławieństwie, o którym - daj Boże - będę tu pisał za czas jakiś; odrywam się, by w ostrym słońcu ostatnich jesiennych dni i w ogłupiającej mgle tych najdłuższych w roku nocy słać swój słaby głos w przestrzeń, licząc, że jakieś jego echo metafizyczną siłą mej woli dotrze właśnie tam.

Czy jest to tekst polityczny? I tak, i nie. 
Nie - bo chciałbym uniknąć mówienia braciom Ukraińcom: zróbcie tak, nie róbcie inaczej; stawiajcie na Kliczkę, nie wierzcie Janukowyczowi; wspierajcie Tymoszenko, nie wspierajcie Jaceniuka (albo na odwrót). Tego nie powiem: raz dlatego, że wierzę, iż ukraińskie społeczeństwo dojrzało do dokonywania samodzielnych wyborów, czego dowód dało kilka lat temu, w tamten pomarańczowo gorący czas, gdy zmusiło na poły totalitarną władzę do respektowania reguł gry w demokrację (inna rzecz, że wielką tragedią tego narodu jest niemożność wyboru kogokolwiek, kto na wybór zasługiwałby); dwa - bo wszelkie pouczanie skażone byłoby grzechem pryncypialności, a tego w naszym widzeniu Ukrainy było od czasów pierwszej Rzplitej aż nadto. I kończy się to zawsze tym, co Piłsudski miał do powiedzenia internowanym po traktacie ryskim, haniebnie oszukanym przez Polaków ukraińskim oficerom: "Ja was przepraszam, panowie. Ja was bardzo przepraszam, tak nie miało być".
Ale oczywiście jest to tekst polityczny - w tym sensie, że wyrasta z tego rozumienia polityki, które dziś zostało doszczętnie ugnojone, a które w starożytnej Grecji oznaczało zatroskanie o dobro polis, wspólnoty. Bo wierzę, że z Ukraińcami dzieli nas tak wiele, że możemy zdobyć się na zuchwałość próby przekroczenia morza krwi i pogardy. Wierzę, wierny temu, co 28 marca 1848 w Rzymie Adam Mickiewicz ogłosił jako ostatni, piętnasty punkt swego Składu zasad: "Pomoc polityczna, rodzinna, należna od Polski bratu Czechowi i ludom pobratymczym czeskim, bratu Rusowi i ludom ruskim". O moim najgłębszym doświadczeniu bliskości z bratem Czechem pisałem tu już latem aż nadto - a teraz patrzę na słowo wieszcza i nie po raz pierwszy myślę, że gdybyśmy tego całego Mickiewicza mniej uwielbiali, a częściej czytali i lepiej rozumieli, to wszystkim nam wyszłoby to na zdrowie. No bo mądrze napisał: "pomoc" ma być "polityczna", ale płynąca z tego, że takie jest zobowiązanie "rodzinne" względem "pobratymca". Właśnie: zobowiązanie - ta "pomoc" jest "powinna"... Wychodzi to naprzeciwko zgrozie, która ogarnia mnie, gdy czytam komentarze pod sieciowymi doniesieniami o tym, co dzieje się w Kijowie: krwiste gówno leje się jeszcze gęściejszą strugą niż kiedykolwiek - poczucie wyższości bękarciego pomiotu dawnych sarmackich sahibów, z których każdy czuje się wymordowany przez UPA i z wielkim znawstwem pierdoli coś (ja was przepraszam, czytelnicy; ja was bardzo przepraszam, takiego słowa być nie powinno, ale jedynie ono daje miarę jakości z mdłościami charakteryzowanego dyskursu) o żebrakach, złodziejach, łapówkarzach, banderowcach. A przecież Mickiewicz także musiał przekroczyć granicę nienawiści wobec tego, co rosyjskie i ruskie, a co wówczas było dla Polaka zaborcze, wrogie i ciemiężące (jasne, miał na to swoją dialektykę bratniego ludu ruskiego i złowieszczego carskiego Molocha - dialektykę może i nazbyt wysubtelnioną, ale przecież o wiele mądrzejszą niż imperialne słowianofilstwo Dostojewskiego, którego genialny powieściopisarski umysł tak często błądził po bezdrożach demonicznego szaleństwa). Dlatego z taką złością patrzę, jak na Majdanie ukraińscy narodowcy głoszą chwałę Stepana Bandery - i myślę sobie, ile jeszcze wody w Wiśle i Dniestrze będzie musiało upłynąć, nim wreszcie staniemy wobec siebie w prawdzie, nim pojmiemy, że za tych naszych antenatów, którzy przez wieki działali w sprawie polsko-ukraińskiej, znacznie częściej musimy się wstydzić, niż być dumnymi. Oni - za wołyńskich ludobójców z UPA, my - za wieki traktowania wschodnich rubieży jako zamieszkanych przez niewolnych podludzi, za magnackich rzeźników topiących kolejne kozackie i ruskie zrywy w ogniu i jusze.
No i jeśli jest to tekst polityczny, to z jednego jeszcze powodu: prezydent Janukowycz, owszem, wybrany został w demokratycznych wyborach - stąd niektórzy samozwańczy kanapowi doradcy z Polski (i nie tylko) mówią, że powstrzymywanie buntów na Ukrainie jest demokratycznej władzy prawem, że nikt nie może stanowić porządków w państwie drogą rozruchów. Na to odpowiedź jest krótka: tak, władza winna dbać, by uliczna przemoc nie stała się prawem; ale jeśli w imię tego władza z dziką brutalnością napada przed świtem na śpiących w namiotach demonstrantów, jeśli za najlepszą obronę uznaje atak, jeśli ucieka się do pomocy chuligańskich bojówek, które wspomagają jej działanie terrorem - to taka władza, choćby nie wiem jak demokratycznie wybrana, traci legitymację do sprawowania urzędu. I nie ma znaczenia, czy ma przeciwko sobie dziesięciu, czy milion niezadowolonych - nic nie rozgrzesza obrony demokratycznie zdobytego urzędu drogą metod innych niż demokratyczne właśnie, tak jak względny dobrobyt w Chile za rządów Augusto Pinocheta w niczym nie zmienia faktu, że Pinochet był wampirycznym mordercą.

Ale jednak polityka na bok. Bo zanim przyjdzie nam (choćby tylko w myślach) spotkać się z braćmi Ukraińcami, by zapytać: co u was? I dalej: czy aby na pewno wasza droga jest najlepsza, jaką mogliście wybrać? No więc zanim to wszystko, zanim zaczną się pytania, sugestie, wątpliwości - trzeba zakrzyknąć do zdarcia gardła: jesteśmy! Można też - by pozostać konsekwentnym - znów wołać tym przeklętym Mickiewiczem, że "wasze cudzoziemskie twarze mają obywatelstwa prawo w mych marzeniach", że krzyczy się w imię nadziei, iż krzyki te "zwiastują wolność, jak żurawie wiosnę". Ważne, żeby krzyczeć - najlepiej widząc pojedyncze twarze (choćby nawet były to twarze tych, których rozpacz i frustracja popychają do szaleńczej wiary w wierność tradycji OUN); bo nie wiem - może tam jest ktoś z mojej dalekiej, nigdy dobrze nie rozpoznanej rodziny?... A już na pewno są tam ci, z którymi teraz mi najbliżej - znakomici ukraińscy pisarze: Jurij Andruchowycz, który już dawno powinien dostać Nobla, Serhij Żadan, przy którego Depeche Mode albo Big Macu śmiałem się tak gorzko. I prawdę powiedziawszy, wszystko to, co tu napisałem, napisałem wyłącznie z myślą o nich.

"Nikt bowiem nie jest nieodwracalnie stracony i wielu poetów nadal pisuje kredą na ścianach komisariatów na południu, północy, zachodzie i wschodzie tej ohydnej, przecudownej ziemi" (Julio Cortázar, W osiemdziesiąt światów dookoła dnia).

niedziela, 17 listopada 2013

Wiersze (III)

Powrót dorzeczy

Piotrowi Sommerowi

Zanim przyjdzie burza. Nim powrócą dorzecza.

Tylko ustaw się tak, żeby żaden spóźnialski giermek
(ktoś z tamtych na swój sposób rycerskich czasów)
nie zasłonił ci wiersza - tu spóźniać się mają tylko
przedwczesne przestrzenie: przemoknięte 
obietnice ciał. W poczuciu misji ustanowią
zmysłową ramę obrazu po lewej.
Będziesz strzepywał krople z naddartych pergaminów świateł
opasujących cię po przekątnej. Uważaj na żyletki,
zakaźne i - jak sama nazwa wskazuje - dożylne,
choć ze szkła. Szklane? A tak, szklane - 
i mimo to nieprzejrzyste, co więcej: mroczne.
Zakwitnij jak bez: obawą, światło
dominuje jeszcze w tej dekompozycji.
Wciąż tnie cię na strofy.

Nadejdzie burza. Wrócą dorzecza.

Burza zawładnęła - wieczorem, gwałtem i miastem.
Okna zamknięto, zamknęły się ulegając
naporowi dorzeczy (to się nazywa bodajże kaptaż).
Twoja twarz niech będzie na zewnątrz, niech pozostanie
kobiecą - aby włosy płynnie przepływały
w deszcz. To ci uprości pismo do postaci...
będzie muzyka - nic wielkiego: flet, gitary akustyczne,
głos, wiolonczela (to najbardziej seksowny instrument, powiedział, 
muzyka dobywa się jakoby spomiędzy ud kobiety).
Tymczasem - nie bacząc na jak zawsze 
nazbyt wczesny zmierzch - twarz twoja niech pozostanie
na zewnątrz. Zwielokrotnią się płomyki świec: święte oczy
Seweryna - prawe wzniesione, lewe jak gwiazda, oba płoną.
A pamięć coraz głośniej zawodzi. Gotyk taki zmanierowany.
To może być zresztą kwartet smyczkowy, co unieważni
sporą część poezji, a cesarz przegra z kajzerem.

Burza i dorzecza.

Każdy wiersz to post scriptum do reszty.
PS - to jak Piotr Sommer bez iotr i ommer.
A co to takiego ten iotromer? Jotromer?
Sekretny narząd poetycki? Sakralny nierząd poetycki?
No i ta reszta?
Czy powrót dorzeczy, kaptaż, cofanie się do źródeł?

Burza. Do rzeczy powraca cichnący krzyk: Mirando!
Mirando! Mirando!

Nie wiem, nie znam, nie czytałem, nie czytałem.

niedziela, 3 listopada 2013

Oto obchodzimy Dziady...

Mijają jak zawsze - jak wszystko i wszyscy. Zwyczajowo hałaśliwi nieco Wszyscy Święci - oczywiście, hałasują nade wszystko żywi, uginający się pod ciężarem donic z chryzantemami, opalający sobie rękawy świeżo kupionych jesionek nad wycudaczonymi zniczami, ale i dostojni nasi niebiańscy orędownicy zdają mi się jakoś podzielać to zamiłowanie do bizantyńskiego splendoru; zresztą nie widzę szczególnych powodów do nadmiernego, rytualnego biadolenia nad rzekomym zeświecczeniem, zdziczeniem obyczajów naszych nadgrobnych, może umarłym dobrze w tym rozgwarze, w tym powrocie najbanalniejszego życia w to, co życiem już nie jest. Potem - cichsze, bardziej powściągliwe, jakby zmęczone i zawstydzone sobą, rozrzewnione Zaduszki; mniej w nich z dworu, więcej z chłopskiej zagrody. No i oczywiście - ta straszna noc po nieszporach pierwszego dnia listopada, noc Dziadów, kiedy coś wyjada niepozmiatane okruchy chleba, wylizuje niepozmywane talerze (nie robiąc różnicy, czy jedzono na nich bliny, czy sushi), spija resztki wódki (to samo, co uprzednio: za jedno mu, czy pito mulisty samogon, czy daną za łapówkę tequilę). Nie wierzycie? Wasz problem.



Romantyczna teza o istnieniu czegoś takiego jak kolektywny charakter narodowy jest oczywiście nie do utrzymania - zwłaszcza po bardziej niż krwawej w skutkach konwulsji, do jakiej doprowadzili ją nacjonaliści przełomu XIX i XX wieku, zwłaszcza zaś najdoskonalsza ich emanacja, czyli brunatny czarci pomiot nazizmu. Tylko co z tego, skoro czasem się sprawdza? Choćbym bardzo nie chciał, to nie mogę się niekiedy oprzeć pokusie zrobienia takiej właśnie charakterologicznej wiwisekcji Polakom. A powinienem się powściągać, bo - co tu dużo nie gadać - rodacy moi kiepsko na takiej operacji wychodzą. Mało mi się w nas podoba - od kompletnego zaniku śladowego nawet instynktu wspólnotowego (rozumianego nie jako unoszenie się masochistyczną dumą przy wspomnieniu każdej jednej historycznej rzezi, ale jako banalna, praktyczna dbałość o dobro społeczne) po narzekactwo i umilanie sobie rodzinnych obiadów opowieściami o tryumfalnym pochodzie nowotworów przez świat (ze szczególnym uwzględnieniem wujka Zdziśka i tej, no, tej od Heli, jakżeż jej było...). Pomiędzy tym mieściłoby się całkiem sporo: ułańska filozofia uczestnictwa w ruchu drogowym, traktowanie kolejek do kas sklepowych z widowiskowym poczuciem uprzywilejowania godnym konika szachowego, sranie psami (i w ogólności traktowanie zwierząt), przyzerowy instynkt polityczny (mniej niż połowa obywateli wybierająca mniej niż w połowie nadającą się do czegokolwiek reprezentację polityczną), zagracanie przestrzeni publicznej budowlami, których nie powstydziliby się autorzy scenografii do Mechanicznej pomarańczy Stanleya Kubricka, sejmikowe namaszczanie Zbigniewa Preisnera na wielkiego kompozytora, nieczytanie, czytanie "Faktu" i "Życia na gorąco", mylenie poszanowania prawa z maksymą mogę-robić-co-chcę-o-ile-nikt-nie-patrzy, religijność manifestująca się jedynie w budowania pomników Jana Pawła II o urodzie, która prowokuje mnie do chęci nasmarowania na cokole znieczulającego estetyczną niestrawność napisu "tu byłem - Tony Halik"... Oczywiście, najbardziej wkurwia mnie, żem - jakby to powiedział wieszcz - sam pełen winy; ot, choćby poprzednia wyliczanka: czyż to nie piękne exemplum naszego zamiłowania do plucia w cudze pyski?... I jeśli coś bym ocalił przed pożądaną być może lobotomią polskiego (więc również mojego) mózgu, to właśnie to jedno - nasz sposób obchodzenia się ze zmarłymi na początku listopada, rozpięty między karnawałem Wszystkich Świętych i postem Dnia Zadusznego.


"Do Europy? Tak, ale z naszymi umarłymi" - dramatycznie wzywała w tytule jednej ze swych książek Maria Janion. Powiem skromniej (a może i nie skromniej, może właśnie mniej doraźnie) - gdziekolwiek byśmy się nie udawali, zabierzmy tam naszych umarłych. I nie, nie chodzi o jakąkolwiek dętą martyrologię, gdzie blask zniczy blaknie w migotach fleszy łowiących politykierów, którzy poprzebierani w maski starorzymskiej obywatelskiej troski wyglądają gorzej niż karykatury samych siebie - tak skostniałe obrzędy mają się do żywego poczucia łączności ze zmarłymi jak walc angielski do rytualnego pląsu czeczeńskich partyzantów. Nie chodzi nawet o pamięć - ta również bywa już to lukrowaniem, już to zapiekaniem się w nierozstrzygniętych za życia urazach. Chodzi o instynktowne poczucie łączności i obecności, o skryte głębiej niż nasz bezrefleksyjny katolicyzm i zapoznane, archetypalne słowiańskie dziedzictwo wrażenie, że granica między życiem a śmiercią jest jedynie bynajmniej nie dość kategorycznie nakreśloną linią między różnymi stanami skupienia życia. I jeśli ktoś szuka tego samego w Halloween, w Candomblé, w czymś wschodnim, jeśli pod komercyjną bądź hipsterską efektownością potrafi dostrzec dziką prawdę o życiu unieważniającym śmierć - też dobrze. Dla mnie pozostają właśnie Dziady i świętych obcowanie, które w tym naszym najpiękniejszym pogańskim chrześcijaństwie przybierają najwznioślejszą heretycką postać wiary w obcowanie świętych dziadów. I nie wierzę - tak jak wbrew Księdzu nie wierzył Pustelnik/Gustaw - że Pan Bóg nie patrzy z mądrą wyrozumiałością na swoje dzieci, które we wczesnolistopadowym dotknięciu przerastającej każdego z nas śmierci dadzą przed Mszą na wypominki, by potem, nocą, być przekonanymi, że nagły dreszcz wcale nie bierze się z niedomkniętego okna, ale z muśnięcia tego kogoś, kto przez to okno wszedł.



Czytam Dziady. Teatr święta zmarłych Leszka Kolankiewicza. Szalona książka - i to właśnie jej szaleństwo usprawiedliwia nadmiar nie zawsze potrzebnej erudycji, zbytnią meandryczność pięknego skądinąd dyskursu. Myślę Kolankiewiczem, zawsze myślałem - choć teraz dopiero dostałem narzędzia, by myślenie to ubrać w konteksty i konceptualizacje. Myślałem Kolankiewiczem, bo ilekroć czytałem Dziady Mickiewicza, tylekroć nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że ich czytaniu - nieważne, jak pogłębionemu - zawsze będzie czegoś brakowało. Bo Dziady (nie dramat, nie rytuał nawet - ale to, co autor nazywa, bez kursyw i cudzysłowów, projektem Dziady) to sięgnięcie do źródeł. I nie chodzi, nie tylko, o źródła teatru - w arcydramacie jest coś, co sięga poza Słowiańszczyznę i Grecję, poza Dionizosa i Niję, poza szamanów, trans i ekstazę, poza dudnienie obrzędowych bębnów w Ghanie i Togo, poza brzęczenie brazylijskiego berimbau. Wchodząc - zawsze na nowo, zawsze po raz pierwszy - do kaplicy w Sołecznikach, do domu unickiego duchownego, do celi w wileńskim klasztorze bazylianów, wkraczamy na scenę początków człowieka, bo człowiek zaczyna się od objawienia, że jego końcem nie będzie ani śmierć, ani pochłonięcie naszej planety przez ogromniejące słońce, ani przemiana gwiazd w wystygły żużel.

Więc może jednak w te pierwsze wieczory listopada nie spieszmy się ze sprzątaniem stołów, z zamykaniem zmywarek. A jeśli rano okaże się, że nic nie zostało dojedzone i dopite, to doprawdy - nie dajmy się zwieść pozorom...

środa, 23 października 2013

Uspokojenie


To jest mój czas. Jesień.
Kilka dni temu zstąpił na nią po raz pierwszy w tym roku ten magiczny moment, kiedy pozłocistość ustąpiła miejsca temu, co szare. Barokowa ekstaza kolorów, wrześniowe i październikowe puszenie się czasu - wszystko to jakby dochodziło do wniosku, że dość, że koniec. Z dnia na dzień mgły coraz mniej służyć będą stępianiu nazbyt ostrych konturów barw, coraz bardziej walić się będą na kark i dławić w gardle. Deszcz przestanie zwiastować ożywienie, zacznie przymuszać do tego, by poważnie podchodzić do każdej próby wyjścia na zewnątrz. W zniżkujących temperaturach ruch w krwiobiegach tego świata stężeje, nabierze ciężaru i rozmysłu. Drzewa z rajskich ptaków zmienią się w plątaninę linii tak bezbrzeżnie szarych, że gołębie na gałęziach będzie można omyłkowo wziąć za gargulce. Ech... po co zresztą strzępić język, skoro już wiek temu wszystko to tak nieporównywalnie zobaczył i opisem przyszpilił Władysław Reymont?

Ten opis z pierwszego tomu Chłopów, rozciągnięty na dwa długie, molowe akordy - wpierw kawałek z obrazami, które nijak nie chcą wyleźć z pamiętliwej wyobraźni: coraz bledsze słońce przyrównane do hostii, ludzie i bydło tknięci jak paraliżem melancholią wśród zrywających się z nagich pól stad wszystkiego kraczącego. Potem - duszący, półmroczny fragment o Zaduszkach: nic w nim z wymuszonej i skostniałej powagi kościelno-społecznego obrzędu, nic ze skomplikowanej teologii, ani jednego pogłosu rozpasanej semantyki obrzędu dziadów przepoczwarzonych pod piórem Mickiewicza w figurę o uniwersalności trudnej do ogarnięcia; po prostu czysta pogańska zgroza obcowania z tym, co obracając się coraz bardziej w bezkształt zepsucia, w nieludzką harmonię minerałów i najprostszych związków chemicznych, jednocześnie bytuje w świecie przedzimowego półżycia. Ale znów: nijak temu wampirycznemu półżyciu choćby do tandety pewnego cepeliowskiego nurtu w polskim kinie, gdzie na sielskiej-anielskiej naszej prowincji, we wsi spokojnej i wesołej (gdzie ani śladu po pegieerowskich zawaliskach, ani jednej nuty lepkiego zapachu wina Arizona) pijaczkowie wesoło i od niechcenia pogwarzają z dupowatymi duchami swoich bliskich. U Reymonta to, co zmarłe, objawia się pod postacią niepochwytnej ohydy jedynie po to, żeby przypomnieć o tym, jak bardzo śmierć jest niewesoła i nieoswajalna.
Dużo tych słów u pisarza, dużo młodopolskiej rozlewności... Ale też panuje on nad nią jak nikt. To, co dla Żeromskiego było ciamkającym bagienkiem, dla autora Pielgrzymki do Jasnej Góry jest lazurowym jeziorem, po którym pływa się z lekkością i wdziękiem - co najmniej - foki. Ilekroć biorę do ręki cokolwiek Reymonta, tylekroć ogarnia mnie podziw dla jego umiejętności panowania nad narracją, fabułą, ekspozycją bohaterów. Nigdy nie rozumiem, jak można zachwycać się ekranizacją Ziemi obiecanej, mając jednocześnie w pogardzie literacki pierwowzór - na mnie ten akurat film Wajdy, mimo kilkukrotnych obejrzeń (włącznie z tą nie wiem po co wypichconą, kompletnie nieudaną wersją reżyserską) aż takiego wielkiego wrażenia nie wywarł; owszem, ma on momenty wielkie, ale gdzie mu tam do Wesela, Człowieka z marmuru czy Popiołu i diamentu. A przy czytaniu dosłownie czuję ten rozdygotany jazgot maszyn włókienniczych, wbijający się hipnotycznym rytmem w codzienność fabrycznego miasta i w interwały powieści. Jest taki moment na Amadeuszu Formana, rzadko zauważany, a dla mnie absolutnie najpiękniejszy: Mozart kreśli nuty na partyturze rozłożonej na stole bilardowym, bawiąc się jednocześnie bilą, odbijając ją nonszalanckim gestem od band; dopiero po chwili (a najpewniej wtedy, kiedy te kadry ustąpią już miejsca feerii następnych) można sobie zdać sprawę, że ten osobliwy, rozgrywający się po trójkącie ruch to nic innego jak odmierzanie taktów... Tak widzę piszącego Reymonta: jako kogoś z niezawodnym, niesłyszalnym dla nikogo oprócz niego metronomem w piórze.

No, ale jesień: dziś (zadziwiający upał przywodzi na myśl inny jesienny czas, ten sprzed prawie półwiecza, kiedy Sted i Witek kopali w mule tej epoki) znów wypełniona pięknym skupieniem na samej sobie, na czasie, który staje się jakoś dotykalny, pod dłonią przyjemnie szorstki jak łamiąca się z nieśmiałym szelestem trawa zwarzona pierwszym przymrozkiem. I myślę o tym, że są w niej rzeczy, których nie zobaczył nawet Reymont. Bo nie ma w Chłopach nic o tym, jak zmokłe, otrząsane przez szary wiatr liście znoszą granicę między trawnikami, chodnikiem i brzegiem ulicy, jak pod ich butwiejącym kocem rozcierają się kontury i barwy masek parkujących samochodów, wyglądających tak, jakby zaryły nosami w stertach tego, czego pozbyły się akacje, kasztanowce i lipy. Nie ma też ani słowa o tym, że resztki tego samego listowia jeszcze chwilę temu, kiedy rozpraszany widmowymi latarnianymi świetlikami zmierzch dopiero przechodził w coraz bardziej niecierpliwą o tej porze roku noc, łudząco przypominały wiosenne, dopiero co rozwite i radośnie dziwiące się słońcu pąki. No i nie znalazłem też nic o absolutnej doskonałości wiewiórczych skoków (zawsze, kiedy widzę wiewiórkę, mam to samo wrażanie pełni, przeświadczenie, że z tego ruchu nie da się wyłączyć ani jednego drgnienia mięśni i ścięgien).

Jesień, czas uspokojenia. Czas czasu, czas sam w sobie.

Ileś tam lat temu wybrałem się w okolicach 11 listopada w góry. Spać mi przyszło w jednym z podszytych wiatrem gorczańskich szałasów. Rankiem miałem rzadką możność doświadczenia takiego właśnie czasu: ani kołowego, ani wahadłowego, ani - tym bardziej - jako linearnej abstrakcji. To był czas powstrzymany, stojący - udało mi się zastać go wtedy, gdy zwalnia aż do poziomu widzialności, przyłapać na niepłynięciu. Powietrze wypełniała supłająca się gdzieś na progu tego, co można zobaczyć, perłowa mgła; z gęstej ciszy kompletnie bez przekonania wysączały się niespieszne dźwięki budzącej się do leniwego sobotniego życia wsi w dolinie; powoli i jak najciszej wchodziłem w dostojną starość roku, który wiedział już, że wszystko było i że jedyne, co nadejdzie, to wielkie uspokojenie.

Słońce podnosiło się coraz wyżej, blade jak ta święta hostia w dogasającym blasku gromnic. Bezczasowa przestrzeń świata była pod dłonią przyjemnie szorstka, jak łamiący się z nieśmiałym szelestem, platynowy odcień traw zwarzonych pierwszym przymrozkiem, a czasem gładka jak sierść śpiącej wiewiórki.

czwartek, 3 października 2013

Warunki brzegowe


Tak zatem - wróciłem czas jakiś temu znad morza.

To dobre miejsce. Zwłaszcza od północy - tej południowej strony nie lubię tak bardzo, że nigdy się tam nie wybrałem. No, może - na upartego - za coś mniej północnego mógłbym uznać Morze Czarne (z Krymu i z Rumunii), ewentualnie Azowskie; ale to ostatnie jest już tak potwornie dziwne, zwłaszcza z tą swoją ciągnącą się po linię mezaliansu żywiołów ciepławą płycizną, że zdaje mi się unieważniać jakiekolwiek przestrzenne przypisania, tak jakby sączyło się z mitycznego środka Ziemi, jakby było omfalosem, od którego ktoś przed eonami odciął pępowinę i teraz słonowodna życiodajność płacze niemrawymi falami z tęsknoty za na wieki utraconym płodem tego świata... To by zresztą tłumaczyło dziwną, nabożną ciszę azowskich plaż, podpierającą tajemniczo przymglone (nawet w największy upał) powietrze, delikatnie odsuwającą rozkołysane trawiaste wzgórza pobrzeża na stosowną, dyktowaną wymogami szacunku wobec bólu Wielkiey Macierzy odległość.

To jednak wyjątek. Poza tym - tylko tafle wód, nad którymi kierunek ustala się wedle Polaris.

Bo tak w ogóle, to moje myślenie i poza myślenie odpływające odczuwanie morza niewiele ma wspólnego z najpospoliciej podzielaną mitologią. Omija mnie folklor szant, na łódce byłem wszystkiego raz - i ani do jednego, ani do drugiego nic nie mam, ale po prostu: nie moja opowieść. Owszem, w dzieciństwie chciałem być żeglarzem - ale kto nie chciał? Tak samo zresztą jak żołnierzem, rycerzem, kowbojem, detektywem... w zależności od tego, która w danym momencie powieść (lub jaki film) rozdymały horyzonty wyobraźni, budząc pragnienie wolności, której innym imieniem jest tak typowo dziecięca pewność, że nadchodzący wiek samorealizacji nie będzie miał żadnych granic. No, a że gdzieś tam po drodze musiała przydarzyć się Wyspa skarbów Roberta Louisa Stevensona, więc w imię narracyjnego przepracowywania lekturowych urazów odgrywałem role Jima Hawkinsa, Długiego Johna Silvera, nawet Izraela Handsa (w tym ostatnim przypadku składałem hołd niezwykłemu, fascynującemu imieniu i nazwisku, które jakoś dziwnie sklejało mi się w jedną całość z postacią ponurego mistrza steru... Jak to szło? "Ha, więc widzi mi się, panie Hawkins, że to całe zabijanie ludzi to tylko strata czasu...". Tak chyba jakoś). Ale na tym koniec. Fabuły się wyczerpały, dorosłość raz na zawsze rozwiesiła nieprzeniknioną zasłonę mai między fikcją literatury a ułudą wszystkiego, co literaturą nie jest.
Gdybym wierzył w możliwość przemierzania gwiezdnych szlaków horoskopów, to pewnie im przypisałbym odpowiedzialność za swą rozpękniętą kondycję zwierzęcia lądowego zapatrzonego w zawsze białawą linię morskiego horyzontu (to moje najpierwsze i najintensywniejsze wspomnienie morza: woda i powietrze durnieją od nazbyt wydumanej dali i z braku pomysłu, jak to rozegrać, zatrzymują się w swych kolorach o krok od siebie, zostawiając miejsce na pas anonimowej bieli)... Ale nie wierzę. Albo raczej: nie wierzę, że nie wierzę lub że wierzę... Ot, takie sobie marginalne gdybanie o nieskończonej ironii kontaktu ze światem: na początku jest wiedza - coś jest lub nie jest i to bycie/niebycie nie da się nijak zakwestionować. Potem wiara i niewiara: nie wiem, ale wierzę bądź nie wierzę, że coś jest - albo i nie jest. Dalej: wierzę/nie wierzę, że nie wierzę/wierzę w coś, co wiem/czego nie wiem... A jeszcze dalej i dalej, i dalej - ad infinitum, którego kraniec wyznaczany jest albo przez absolutny zdrowy rozsądek, albo przez podobnież absolutne szaleństwo. Co zresztą na którymś tam poziomie na jedno wychodzi. Nieważne: tak czy inaczej, nie przykładam wagi do gwiazdowych determinacji. A one wiele tłumaczą: wedle europejskich zodiakalnych zakwalifikowań, urodziłem się pod znakiem ryb - ale już po myśli Chińczyków, jestem z roku konia. Woda i ziemia, dwa odrębne żywioły. Dlatego właśnie (w co nie wierzę) losem moim jest być na brzegu. Pomiędzy.

Ale nawet tu, w tych permanentnie brzegowych warunkach mego doświadczania morza (tak, wiem, że w matematyce warunki brzegowe oznaczają coś zupełnie innego: ale nic nie poradzę, że moja nieobciążona matematyką maszyneria metaforyzująca czepiła się tych dwóch słów jak - nomen omen - tonący czegokolwiek) bywa niebezpieczne. Patrzę (patrzyłem) na przecinające się w mokrym piachu linie śladów: ptasich, zwierzęcych, ludzkich, takoż i tych, które pozostają po uporczywie przesuwanych przez przybój muszlach, wodorostach, konarach, śmieciach... Myślę (myślałem) o ponowoczesnej mitologii pustyni: niczym nieogarnialna, poszatkowana tropami piaszczystość jako figura nieskończonej potencji... Jeśli tak to czytać, to nadbałtycka plaża jest znakiem końca wszelkiej możliwości - tu zaczyna się wielkie nic, które bywa uwodzicielskie (nie znam piękniejszego obrazu owego syreniego uwiedzenia niż ostatnie sceny Wielkiego błękitu Luca Bessona). Tu kończą się linie znaczone przez życie i przez to, co życie za sobą pozostawia. Potwierdzające istnienie odciski roztapiają się w burych falach, grunt traci konsystencję, by w końcu oberwać się w przestrzeń nawiedzaną już tylko przez samą siebie. Powtarzam: niebezpiecznie jest myśleć morze - pojawia się pokusa, by przetestować prawdziwość tezy Immanuela Kanta o tym, że nie da się penetrować umysłem nieskończoności, niepłynącego czasu i niewypełnionej przestrzeni, apriorycznych (brzegowych?) warunków wszelkiego poznania. A myśl wypuszczona w te ciemne regiony skowyta, kuli się, ogarnięta zwierzęcym lękiem przed tym, co po stokroć należałoby zostawić w spokoju. Lubię wyobrażać sobie, że zacny Immanuel wykoncypował pierwsze zalążki swego wielkiego ostrzeżenia przed zuchwałością rozumu właśnie w königsberskim porcie, napełniając pedantyczną subtelność brutalnymi głosami rybackiego szwargotania i smrodem gnijącej łuski.

Węch i słuch... Wracam (wróciłem) tam, gdzie czuję się pewniej - na brzeg. A ściślej: w powietrze, które nie obciąża mnie ani rybimi, ani końskimi zobowiązaniami. Bo dla mnie morze to sprawa pleniących się w powietrzu brzmień. Skwir mew (cóż za genialne słowo: pomieszczona w pięciu literach cała prawda tego przenikliwego, już to zadziornego, już to błagalnego dźwięku, włącznie z niekończącymi się, a przecież jakoś poucinanymi na najwyższych nutach powidokami echa), grzechotanie osprzętu na kutrach, bełkot wody gwarzącej pomiędzy starymi oponami otulającymi keje, atonalne symfonie wiatru, marszowy rytm fal... A wszystko dobitnie zwielokrotnione, jakby chciało zawrócić znad lustra bałtyckiego nic i raz jeszcze rozbrzmieć w jakichkolwiek uszach.
I niebo, dzikie piękno północnego nieba. Ileż godzin spędziłem - zwłaszcza podczas nienaturalnie długich, czasem niezwieńczanych nocą estońskich wieczorów - na medytacyjnym zgoła wgapieniu w przewalające się nad głową, alternatywne życie, spowijające ziemię waniliowym poblaskiem, w którym każdy jeden, najbanalniejszy nawet liść dawał się rozumieć od nowa! Pamięta ktoś jeszcze ten fenomenalny fragment z trzeciej księgi Pana Tadeusza, w którym Telimena, Hrabia i Tadeusz dysputują o sztuce, a właściwie o zapośredniczonej przez malarstwo naturze, o lasach i o niebie właśnie? Pierwsza dwójka zachwyca się pejzażem włoskim - idealnym w swej niezmiennej doskonałości; trzeci z nich staje po stronie rodzimych drzew i litewskiej niepogody. Z akademickiego, klasycystycznego punktu widzenia rację mają oczywiście Telimena i Hrabia - nieskazitelny lazur wody i sklepienia, idealne linie cyprysów i oliwek (niczym - chciałoby się porównać - powielające harmonię nowojorskich ulic, o ponad stulecie młodsze geometryczne abstrakcje Pieta Mondriana) tworzą laboratoryjne niemal warunki współzależności malarza i dzieła. Tyle tylko, że ta laboratoryjna sterylność jakoś za bardzo kojarzy się z bezrefleksyjnością, w najlepszym przypadku - ze zniesieniem suwerenności natury na rzecz przemocy aktu twórczego (prawie jak w radykalnie antyromantycznym, pierwszym wersie Odpowiedników Charlesa Baudelaire'a). Albo jeszcze inaczej: natura, czyli żaba, która po pocałowaniu zamienia się w księcia/księżniczkę, przepoczwarzona została w przyrodę - w żabie truchło na stole adepta nauk medycznych. Znakomicie wyłapuje to - na długo przed Bergsonem - Tadeusz, który w swej refutacji opatruje zachwyty Hrabiego metaforyką cmentarną. Niebo włoskie to - wedle niego - zlodowaciała (czyli pozbawiona ruach, życiodajnego boskiego tchnienia, które przed początkiem czasu unosiło się nad praoceanicznym bezmiarem) woda; cyprys - sam w sobie będący drzewem cmentarnym - to żałobnik rozmieniający współczucie na nudę, jakże różny od kwintesencjonalnie żałościwej wierzby. Tak zatem młody Soplica, broniąc malarskiego błędu w sztuce, staje po stronie życia, którego przywilejem jest właśnie błądzić. Które jest śladem, jaki kreśli czarny lot jaskółki na tle zimnoniebieskiego wieczornego nieba.
I to Tadeusza, nie Hrabiego, czeka zwycięstwo. Bo nagrodą od Telimeny dla tego drugiego będzie niezabudka, dla pierwszego zaś - klucz do jej własnej sypialni. Hrabia zatem pozostanie z tym, czego chciał: z żywą naturą kwiatu szybko obracającą się w martwą przyrodę chwastu - i będzie sobie mógł do woli wypełniać pusty czas wiodącymi donikąd rojeniami. Zaś Tadeusz po przekręceniu klucza wprowadzony będzie w najpełniejszą, najradośniejszą istotę życia.

A wszystko zaczyna się od szaleństw północnego nieba. Bo nieprawdą jest, że życie na północy się kończy - ono tutaj dopiero się zaczyna.

czwartek, 5 września 2013

Muzyka znaczeń

Kościół św. Bartłomieja w Niedzicy, sobota, ostatni dzień sierpnia, późne popołudnie. Dzień, nerwowo rozpięty między pełnią dojrzale letniej urody a wypełnionymi deszczem, cynowymi misami chmur, coraz wyraźniej przechyla się w tę drugą, mocniej jesienną stronę.
Wnętrze świątyni wali się na wchodzącego nieznającym umiaru usypiskiem zdobień, sztukaterii, rzeźb, fresków, malunków... Od tego zbożnego nadmiaru ściany wydają się wybrzuszać na zewnątrz, niemal słyszy się wysilony zgrzyt żelaznej klamry rozpiętej gdzieś pod belką tęczy, kiedy święte, święci i rozmnożone niczym australijskie króliki putta rozpychają się łokciami, kolanami i przerośniętymi tyłkami. Plątają się zastygłe na wieki rozłopotania lipowych szat, kolczaste nimby i aureole kaleczą się nawzajem. Artyści sprzed sześciuset, czterystu, trzystu lat braki warsztatu nadrabiali zapałem wyobraźni i świętym ogniem wiary - efekty bywają upiorne, niektóre drewniane twarze zakrzepły w wyrazie i proporcjach, których nie powstydziłby się Hieronymus Bosch śniony przez Davida Lyncha (a może - bo czemuż by nie? - na odwrót, może reżyser Zagubionej autostrady w wizji mistrza van Aken...).
Jeśli barok - myślę sobie - to tylko taki. No dobra, nie tylko - ale też. Jeśli źródłowym doświadczeniem baroku rzeczywiście ma być horror vacui, uświadomienie sobie możliwości metafizycznego nic, dławiącego tym mocniej, im bardziej bezkresnego, to barokowość nadmiernie uładzona budzi jakąś nieufność. Taka choćby krakowska kolegiata św. Anny, jakże bliska memu żonatemu sercu - olśniewający przepych jej wnętrza owszem, po barokowemu oszałamia i ogłupia, ale jest też równocześnie jakoś rozminowywany przez precyzję architektonicznej nadświadomości: tu się jednak widzi, jak szaleństwo jest uziemiane w porządku, rozbuchaniu ducha nałożono wędzidło precyzji, korzeniami tkwiącej jeszcze głęboko w klasycystycznym przeczuciu najwyższego ładu czuwającego nad widzialnym światem. Barok ucywilizowany, miejski, przerafinowany, samym sobą dekadencko znużony - prowadzi z podgryzającą ludzką egzystencję pustką wyrafinowaną debatę, pełną retorycznych i erystycznych popisów, oracji prowadzących w melancholijnie stroniące od wnioskowania nieukończenie... Ten wiejski, ludowy - antycypując Nietzschego - próbuje filozofować młotem. Albo po prostu - jak to bywa na wiejskim weselu - wchodzi z owym metafizycznym horrorem w polemikę przy pomocy pięści, sztachety, utłuczonej butelki. Ma być na bogato, to będzie na bogato: nie ma takich dwóch rzeźb, żeby się nie dało pomiędzy nimi upchnąć trzeciej, nie ma takiego złocenia, którego nie można by jeszcze pomazać lazurem; jeden obraz wygląda pięknie, stąd wniosek, że cztery w jednym ołtarzu prezentować się będą czterokrotnie piękniej. A w całym tym estetycznym wrzasku tym lepiej da się zrozumieć, jak wielką musi być zgroza, która aż tak rozdęła barokowe płuca tego tam putta o urodzie, którą w krzywym zwierciadle mógłby ujrzeć Melanocetus johnsonii.

Rozgadałem się, a miało być o muzyce. Bo tego wieczora w kościele św. Bartłomieja pięknie brzmiały szesnasto- i siedemnastowieczne dźwięki przywiezione z Peru i Meksyku, gdzie chronieni zastawą konkwistadorskiego miecza jezuici i franciszkanie pragnęli - o sancta simplicitas! - nawracać i zbawiać. I rychło się okazało, że jeśli Chrystus i  Quetzalcoatl mają się w ogóle dogadać, to tylko poprzez muzykę.



Nie będę nawet próbował opisać tego, co działo się w moim uchu, gdy próbowało ono nadążyć za melodiami na jednym oddechu przepływającymi od basso continuo do kapryśnych rytmów indiańskiej ludowizny; dość powiedzieć, że każdy detal niedzickiego kościoła zdawał się z lekka poskrzypywać, układając się tak, by nie uronić ani jednego dźwięku i że było jak w wielkich eksperymentach Jordi Savalla albo L'Arpeggiaty - tylko w znacznie bardziej ludzkim, wzruszającym wymiarze. Ale mnie chodzi tu przecież o muzykę baroku jako taką.

Nie jestem muzykologiem, więc mogę sobie pozwolić na głoszenie herezji. Uważam, że to, co wielu ma za kwintesencję muzyki poważnej - czyli klasycyzm ze szczególnym uwzględnieniem Mozarta - w istocie jest czasem muzycznie dość trefnym. Tryumf rzemiosła bez pokrycia, przeprowadzka z dworów i kościołów do wielkich sal koncertowych, spospolitowanie i konwencjonalizacja składu orkiestry - wszystko to sprawia, że obcowanie z Haydnem jest dla mnie tym samym co próba zrobienia jajecznicy na boczku z najpiękniejszej nawet wydmuszki. Piekielnie drogie i niebiańsko trudne w obsłudze instrumenty, które bezpowrotnie zanikają wraz z końcem baroku - dla mnie są ikoną końca czasu, w którym (najbanalniej rzecz ujmując) w muzyce o coś chodziło, a rozszyfrowanie tego czegoś wymagało kompetencji kulturowej, której posiadanie było równoznaczne z dostępem do wiedzy tajemnej... Już w samych nazwach kryje się coś nieskończenie dostojnego: teorba, viola da gamba, viola d'amore, archilutnia; a słuchanie ich to uczestnictwo w wielkim misterium dźwięku - dźwięku, który znaczy.
Bo barok to muzyka sensu, muzyka znaczenia. Najwyższego. Klasycyzm - zwłaszcza opera - zepchnął tę ważkość na najdalszy plan; zaiste, by wydobyć mądrość jakiegokolwiek egzystencjalnego ciężaru z partytury i libretta Don Giovanniego, trzeba być (co najmniej) Kierkegaardem piszącym Stadia erotyki bezpośredniej. Potem, w romantyzmie i później, muzyka wraca do tego penetrowania semantycznych zawikłań naszej kondycji - ale pewnych spustoszeń chyba nie dało się już nijak zaleczyć.

Gadam bzdury? Pewnie tak. Nic jednak nie poradzę - kanały między uchem a duchem (i niech ten skandaliczny rym stanie tu za znak niewyrażalnego w inny sposób mistycznego porozumienia), które tkwią w sennym zamuleniu aż do końca Mozartowskiej Eine Kleine Nachtmusik, by natychmiast udrożnić mi się już od pierwszych akordów Agnus Dei z Missa Bruxellensis von Bibera, twierdzą coś innego. Dariusz Czaja w znakomitym eseju o Die Kunst der Fuge Bacha napisał, że ten utwór nie ma autora - że w nim objawia się nieludzka, kosmiczna pełnia wzajemnych muzycznych zależności. Dotykam więc tego błogosławionego wymiaru. Choćby na chwilę.



piątek, 30 sierpnia 2013

For Brutus is an honourable man...

Inscenizacja Juliusza Cezara Williama Szekspira w reżyserii Herberta Wise'a z telewizyjnego teatru BBC. Wyjątkowo intensywne - nawet jak na Szekspira - stężenie dzikich namiętności, uderzające tym mocniej, że rozhulane w sztafażu starożytnego Rzymu, kojarzącego się tak mocno ze stoicką powściągliwością, z etosem podniosłego obywatelskiego zatroskania. I chyba moja ulubiona scena z dramatów Stratfordczyka: retoryczny pojedynek Brutusa i Marka Antoniusza (tutaj akurat w mistrzowskich kreacjach Richarda Pasco i Keitha Mitchella) nad zwłokami Gajusza Juliusza. Ars bene dicendi najwyższej próby, to nie podlega dyskusji, można potraktować ten fragment jako egzemplifikację wcale znacznego fragmentu z monstrualnej Retoryki literackiej Lausberga... No to dlaczego właśnie to miejsce najmocniej mniej niepokoi, wprowadza największą interpretacyjną konfuzję?
Każdy z bohaterów Juliusza Cezara dźwiga w sobie - jak to u Szekspira - nieobliczalny ciężar emocji, motywacji, a na którymś tam poziomie również impulsów metafizycznych (zarówno angelicznej, jak i demonicznej natury); rozwikłanie tego to oczywiście przeklęty przywilej czytelnika/widza. Ale jeśli przyjmiemy za dobrą monetę sedno filozofii retoryki - czyli założenie, że mówca to vir bonus, który nas nie zwodzi - to w momencie oratorskiego popisu Brutusa i Antoniusza musimy obu im wierzyć, inaczej wykluczymy się z komunii tych, do których się przemawia. I tu dzieje się coś dziwnego - Brutus, który do tej pory jawił się jako jednak zbrodniarz, zyskuje na wielkości, potrafi swej zbrodni nadać przekonującą sankcję wyższej konieczności; takim pozostanie już do końca sztuki. Marek - w dotychczasowym przebiegu dramatu postać dość miałka, może nawet nieco groteskowa, ale bez wątpienia ślepo zapatrzona w Cezara - na fali swej niekłamanej rozpaczy wybija się na autentyczną wzniosłość. To jednak dla Szekspira za łatwe - bo pierwszy moment chwały Antoniusza jest jednocześnie momentem ostatnim: od tej pory obserwować będziemy go jako podporządkowującego swą krętacką politykę obsesji zemsty, chęci nadania niepowstrzymanego pędu owej kotłowaninie "psów wojny", którą wieścił zanurzając  swe ręce w krwi Gajusza po raz pierwszy. W ten sposób krew działa jako ciemny afrodyzjak, zmieniający ludzką duszę w odmęt czystej negatywności - jak w tylu innych miejscach u Szekspira, jak u Ryszarda, Jagona, Lady Makbet...
Cała tragiczność tego dramatu zapętla się zatem właśnie w momencie oratorskiego wzlotu Antoniusza i Brutusa. A Juliusz Cezar zaczyna przypominać figurę zwaną w retoryce chiazmem albo antymetabolą - niemożliwe, ironiczne skrzyżowanie, nierozstrzygalny pojedynek wektorów wiodących od wielkości do podłości i z powrotem, i jeszcze raz, i jeszcze...

wtorek, 27 sierpnia 2013

Niezamieszkana gościnność mitu


Ponieważ dopiero co wróciliśmy z Kasią z gór, więc spróbuję napisać o górach. Co się pewnie nie uda - bo cholernie trudno jest bez popadania w kombatanckie mitologizowanie, w zadęcie, pretensjonalność i kicz pisać o fenomenie tak szczególnym, tak retorycznie skostniałym (dojechanym jak szkapa po westernie - powiedziałby Ł.) z samego jego środka, z wnętrza własnego uzależnienia. Niemniej spróbujmy - zróbmy kółeczko, złapmy się za ręce (albo i nie), a prowadzący pan doktor powie: "to dziś zacznie Przemek". A Przemek na to: "chodzę po górach gdzieś tak pewnie od ćwierćwiecza - zacząłem, bo...".

No właśnie - bo co?

Najbanalniejsza odpowiedź - dla samej urody pejzażu, który zawsze ma w sobie coś dzikiego i którego nie dostaje się za darmo. 
Ta dzikość... coś tak oczywistego, że zupełnie się jej nie zauważa, a przecież to nie musi być tamten zachód słońca na Fărcăulu z czerwono-złotymi paznokciami nocy sięgającymi ku nam gdzieś od Czywczyna, wystarczy kawałek rozmigotanej upałem łąki na stokach nad Popradem. Chodzi po prostu o wyrwanie się z zakodowanego w genach przywiązania do poruszania się po płaskim - bo to najbardziej naturalne, najkorzystniejsze z punktu widzenia wysiłkowej ekonomii organizmu; jak w niezrównanym pierwszym zdaniu Kroku Sitonena Bohdana Zadury: "Przychylne były mi wielkie równiny". Tak zatem zachwyt na urodą gór jest - paradoksalnie - głęboko nienaturalny: zachwyt wzroku tracącego nad sobą kontrolę przy próbie zgłębienia nagle obrywającej się linii horyzontu, jest zachwytem właśnie nad przekraczaniem granic wyznaczonych nam przez naturę. Podobnie wszystkie te tylko w górach widywane harce mgieł, świateł, wichrów i barw - doświadczenie ich piękna jest występnym po trosze (i występnością tą, a jakże, ekscytującym) doświadczeniem czegoś, co nie jest nam dane. Co musimy sobie wychodzić.
No właśnie: tej nienaturalności nie doświadcza się bez opłaty. Najniższa z nich to po prostu ból nóg i ramion - najwyższą bywa życie (we wspomnieniach himalaistów zawsze w pierwszym rzędzie poruszała mnie ta niemożliwa do pełnego opowiedzenia i etycznie co najmniej niebezpieczna ekstaza ostatecznego przekraczania granic sił i kondycji, w której wspinacz - niczym kot Schrödingera - staje w sytuacji najradykalniejszej egzystencjalnej polaryzacji: albo będzie żywy w jakiś nowy, wyższy i trudny do przewidzenia sposób, albo nie będzie żywy wcale; tertium - którym byłoby życie w dotychczasowym wymiarze - non datur). 
Czyli że jak? Mitologia łażenia po górach jako powrotu do natury byłaby w istocie rzeczy czymś jednak nienaturalnym? Niejedyny to przypadek, gdy gładka powierzchnia banału okazuje się poprzecinana rysami paradoksów.

Dalej: mitologia wolności.
Jeżeli rzeczywiście jest tak, że chodząc po Beskidach, Sudetach, Połoninach Hryniawskich czy Górach Rodniańskich czułem się szczególnie jakoś wolny, to była to specyficzna, z gruntu metafizyczna odmiana czegoś, co Isaiah Berlin nazwał ongiś wolnością negatywną, wolnością "od". Albo - jak to powiedział na tamtych jakże pamiętnych rekolekcjach z medytacją chrześcijańską ojciec W. - dobrze jest pooglądać różne pomniki ludzkiego dobrobytu, żeby uświadomić sobie, bez ilu rzeczy można się obejść. Albo jeszcze inaczej, z punktu widzenia głównego bohatera Pana Lodowego Ogrodu Jarosława Grzędowicza, który na obcej planecie szybko musi nauczyć się obywać bez swojego porannego cappuccino.
Będąc w górach nie doświadczałem wolności dlatego, że mogłem coś robić, coś nie do zrobienia gdzie indziej, w innym czasie - a już na pewno nie przede wszystkim. Ważniejsze zdaje mi się to, że mogłem (a czasem musiałem) tego czy tamtego nie robić. Myć się codziennie i codziennie zjadać przynajmniej jeden ciepły posiłek. Nocować pod dachem i chodzić w suchym ubraniu. Wysypiać się. Mieć ciepło i jasno na życzenie. Uczciwszy uszy: srać w warunkach nie urągających elementarnym wymogom higieny i intymności.
Taka redukcja (już to dobrowolna, już to wymuszana) wymagań i potrzeb prowadzi do - mimowiednej i półświadomej czasem - konieczności redefiniowania tego, co jest życiową niezbędnością. Niczym mikroskalowy anachoreta, dochodziłem w swej górskiej codzienności do szczególnego egzystencjalnego ogołocenia, do punktu, w którym nie liczy się praktycznie nic prócz tego, co tu i teraz. Najbardziej tu, najmocniej teraz.

Bo to właśnie wydaje mi się najważniejsze: każdy spędzony w górach moment jest chwilą wyjątkowo stężonego dziania się, czymś nienadającym się do jakiejkolwiek reprodukcji. Jak wtedy, lata temu, o szarym i najpewniej deszczowym poranku gdzieś na samym początku lipca w chacie pod Niemcową. Było nas tylko trzech - kiedy się obudziłem, w absolutnej ciszy, co najwyżej wypełnionej tylko lokującą się gdzieś na obrzeżach słuchu melodią pracy starych drewnianych ścian, miałem jedyne w swoim rodzaju wrażenie pełnego panowania nad czasem: przecież zaczynały się wakacje, czyli mała wieczność czekająca na moją i tylko moją sygnaturę... Nigdy nie udało mi się tego powtórzyć: tak jak nigdy nie odnalazłem smaku herbaty (najtańszej ekspresówki) z mlekiem porównywalnego z tym w Dublinie, kiedy była to pierwsza herbata jakoś tak od tygodnia. Albo i teraz, parę dni temu w Gorcach.
Byłem - po dziesięcioletniej chyba przerwie - na Gorcstoku, przeglądzie piosenki turystycznej organizowanym rokrocznie w bazie namiotowej pod szczytem Gorca. Daremnie szukałem uniesień i emocji sprzed lat. Pierwsza myśl, najoczywistsza i głupia: Gorcstok się zmienił. Myśl druga: on się nie zmienił, to ja się zmieniłem - wyślizgnąłem się z pewnej wspólnoty, która niegdyś w sposób niedostrzegalny była władna przemycić mnie przy ognisku i gitarze, przy tych samych, durnych czasem śpiewach, aż po świt. Ale to przecież chodzi o co innego - o to, że im coś jest intensywniejsze, im bardziej swoistą barwę, smak, brzmienie i zapach ma jakieś tu i teraz, tym bardziej naznaczone jest ono zbawienną (czasem myloną z przeklętą) jednorazowością. Bo tak jak Andrzej Stasiuk napisał, że nic nie szkodzi utopii bardziej niż nadzieja na jej trwałość, tak dla mitu zabójcza byłaby możliwość jego reinscenizacji. W micie - a mitologia gór jest jedną z ostatnich naprawdę żywych - nie da się zamieszkać na stałe; i tylko dlatego pozostaje on przestrzenią nieskończonej gościnności każdego jednego tu i teraz.

I tylko czasem... czasem... kiedy nagle okazywało się, że zupełnie niezbieżne melodie ze sceny (zwanej tu, z tym tak niepodrabialnym, bezkompromisowo grubym przewodnickim poczuciem humoru, Operą Obleśną) i znad ogniska w jakiś niemożebny sposób łączą się w jednej harmonii... albo kiedy zimny wiatr, po którym rozpoznaje się, że oto góry nieuchronnie wydychają już lato, a który niegdyś wykreślił mi na twarzy jedną czy drugą zmarszczkę, powraca - by upewnić się, że nie odwalił fuszerki i że zmarszczki są jeszcze na swoim miejscu.

czwartek, 22 sierpnia 2013

Too old to rock'n'roll, too young to die (II)

Słucham Franka Zappy.
Czasem mnie tak nachodzi, że czerpię snobistyczną, hipsterską radość z dźwięków cokolwiek bardziej skomplikowanych, w sposób nieoczywisty przekraczających granice między fajną melodią, żywiołem improwizacji a czymś wyraźnie zmierzającym ku granicy słuchalności: Sun Ra, Laurie Anderson, Tom Waits, The Plastic People of the Universe, Karlheinz Stockhausen, Ash Ra Tempel, Can, Tangerine Dream... No i oczywiście Zappa. Niby to muzyk znany i uznany, a przecież często stanowiący wstydliwy ciemny punkt w kompetencjach nawet tych, którzy mienią się koneserami muzyki popularnej. Wymienia się go w annałach i różnych mniej lub bardziej bezsensownych zestawieniach najwybitniejszych-coś-tam-wszech-czasów, ale ucho jakoś nie słucha i sympatii nie żywi, choć jego muzyczny projekt (skądinąd radykalny) nie stanowi jakiegoś tam punktu granicznego. Są gorsze rzeczy - jak na przykład rówieśny Zappie Captain Beefheart, którego eksperymenty nużą mnie swoją przewidywalnością już po dwóch, trzech utworach, albo ten tak modny ostatnio Sigur Rós (przy słuchaniu ich nie mogę się oprzeć wrażeniu, że uczestniczę w średnio rozwojowym happeningu polegającym na niekończących się próbach dostrojenia instrumentów do przeciągających nad Islandią zimowych wichrów).
No to co z tym Zappą?

Jeśli miałbym wymienić jakąś główną dynamikę zmian, którym podlegała muzyka rockowa w ekstatycznych latach sześćdziesiątych ubiegłego stulecia, to powiedziałbym - w ślad za pewnym krytykiem, który skwitował w ten celny sposób pierwszą płytę The Velvet Underground - że wektor owej zmiany wyznacza stopniowa utrata niewinności. Jasne, samo pojawienie się rock and rolla w drugiej połowie piątej dekady było czymś skandalicznym, ale umówmy się, że był to skandal niejako kontekstowy: republikańska Ameryka czasów segregacji rasowej i religijnej schedy po purytanizmie nie była gotowa na przekaz tak szczeniacko bezpruderyjny i tak mocno zamocowany w czarnoskórej wyobraźni muzycznej. Ale już chwilę później grzeczne garnitury, grzywki i uśmiechy Beatlesów oraz Elvis rozpuszczany przez pułkownika Parkera w wodnistym drinku pozłocistego amerykańskiego showbiznesu na moment przytępiły nowej muzyce zęby jadowe. Na moment - bo już w połowie lat sześćdziesiątych rock znowu stał się niewygodny. Stonesi byli antyspołeczni i hedonistyczni; Bob Dylan - poetycko nazbyt niebanalny i bezkompromisowo zaangażowany w opisywanie bolączek tego świata; cała folkowo-psychodeliczna fala kontrkultury hipisowskiej - muzycznie nieznośna, politycznie niepoprawna i nazbyt ochoczo penetrująca odmienne stany świadomości; The Stooges, The Doors i The Velvet Underground rozsnuwali mrok; Black Sabbath i Led Zeppelin cokolwiek za bardzo hałasowali; brytyjski rock progresywny wirtuozersko flirtował z muzyką poważną i z jazzem, co sprawiało, że nie dało się go opatrzyć znieczulającą nalepką czegoś tymczasowego, zabawowego i uroczo infantylnego.

A w tym wielokształtnym rozdziewiczaniu Frank Zappa zajmuje miejsce szczególne. Jego najważniejsze dokonania: prześmiewcze muzyczne pastisze (Freak Out!, Absolutely Free, We're in It Only for Money), hybrydyczne wielkie formy z pogranicza awangardy, musicalu i muzyki filmowej (Lumpy Gravy, 200 Motels), a wreszcie olśniewający jazzrockowy trip wypełniający każdą sekundę trzech kwadransów Hot Rats - są dziełem w jakimś sensie absolutnym. Przede wszystkim dlatego, że nie ma chyba takiego muzycznego nurtu, którego Zappa nie zatrudniłby w kompozycjach wysnuwanych ze swej niewiarygodnej wyobraźni - obciachowe country i rockabilly, ale w efektownej psychodelicznej oprawie w stylu The Jefferson Airplane i The Grateful Dead; banały rhytm and bluesowe i musicalowe kretynizmy wplatane w przedziwne impresje rodem z najbardziej eksperymentalnych nurtów dwudziestowiecznej muzyki poważnej albo w wielominutowe jazzowe improwizacje. A do tego - już to chamowato zaangażowane w kwestie natury społeczno-politycznej, już to irytująco surrealistyczne teksty, często przeradzające się w bełkotliwe dialogi rozsadzające i tak nie nazbyt spójne (delikatnie mówiąc) kompozycje. I wisienka na torcie: wkurzająca maniera wypełniania kolejnych albumów zapisami kompozytorskiej neurozy, która na stronie pierwszej nie pozwala stworzyć utworu dłuższego niż półtorej minuty po to, by strona druga wypełniona była jednym tylko muzycznym cudactwem, wystawiającym cierpliwość i uwagę słuchacza na doprawdy wielką próbę.

Bo jeśli przyjąć - a wielu by tak chciało - że kwintesencją rockowego etosu jest bunt, to duch ten najpełniej wyraża się właśnie w projekcie, jakim była muzyka założyciela The Mothers of Invention. I jest to bunt radykalny - nie tylko przeciwko obyczajowej hipokryzji drobnomieszczaństwa, umasowionym gustom muzycznym, społecznej niesprawiedliwości, wojnie, zinstytucjonalizowanej religii, konsumpcjonizmowi, ale nawet przeciwko samej muzyce rockowej. A dzieje się tak dlatego - i to wyróżnia Zappę bodaj najbardziej - że muzyka ta żywi się bezpardonowym teatralnym komizmem. Teatr odkrywało dla siebie wielu muzyków rockowych - najpełniej chyba Jim Morrison i Ian Anderson - ale był to teatr jednak na poważnie. Morrison chciał zamienić muzykę (zwłaszcza koncerty) The Doors w coś w rodzaju jungowskich dionizjów, gdzie połączona we wspólnym transowym rytuale publiczność docierałaby do jakichś najmroczniejszych głębin jaźni. Anderson i jego Jethro Tull bliżsi już byli Zappie z jego przeczuciem oczyszczającej siły, jaką niesie ze sobą karnawałowa komiczność, ale muzycznie nie zdołali jednak uwolnić się od brzemienia tradycyjnej kompozycji. Tymczasem anarchistyczny cyrk Franka Zappy - jak każdy karnawał - nie pozostawia żadnej świętości bez podsunięcia jej krzywego zwierciadła, nie daje nikomu do ręki argumentów za czymkolwiek, nie chowając jednocześnie za plecami najbardziej szyderczego kontrargumentu klasy reductio ad absurdum

Prawdziwym testem uczciwości każdego buntu jest bowiem to, czy potrafimy zbuntować się przeciw sobie samym. Podobnie jak próbą poczucia humoru jest - niczym w Rewizorze Nikołaja Gogola - umiejętność śmiania się z siebie. A jedyna autentyczność to - być może - ta, którą się tu i teraz odgrywa.
A miarą szacunku względem Franka Zappy jest wykrzesanie z siebie sił do wysłuchania którejkolwiek z jego płyt do końca - przy jednoczesnym zaniechaniu udawania, jak bardzo nas ta muzyka męczy, drażni i nudzi.




piątek, 16 sierpnia 2013

Maksymalny udźwig 50 kg

"System zaczynał się rozpadać". Tyle John Ashbery. Pierwsze zdanie poematu System. Kiedy rok temu na festiwalu Europejski Port Literacki Wrocław (czy jakoś tak: trochę się już gubię w nazwach tej naprawdę bliskiej mojemu sercu imprezy) Andrzej Sosnowski miał czytać tłumaczonych przez siebie Johna Cage'a i Ashbery'ego właśnie, temu drugiemu poświęcił dokładnie tyle, jedno, pierwsze zdanie. Cała reszta to była ekstaza 45' dla prelegenta pierwszego z Johnów.

System zaczynał się rozpadać. Rozpada się co wakacje - co najmniej dwojako. Po pierwsze - każdego lata czuję się wyjątkowo antysystemowo, bo oto w pełni legalnie i płatnie mogę nic nie robić. Oczywiście nieprawdą jest, że nauczyciele pracują tylko osiemnaście godzin w tygodniu, ple-ple-ple - przez większość z dziesięciu miesięcy roku szkolnego zasuwają zdrowo także poza szkołą (pewnie, że nie wszyscy, ale przeca nawet wśród górników dołowych też element bumelancki się znajdzie, nie oszukujmy się), a i w wolnym czasie świąteczno-noworocznym i feryjnym wcale często toną w papierach; ale prawdą jest, że te dwa miesiące laby to jednak dużo jest. Bardzo dużo. Na tyle dużo, że zaczynam czuć się jakoś nieswojo i cokolwiek neurastenicznie szukam sobie zajęcia - i naprawdę wymaga niejakiego wysiłku, by nauczyć się korzystać z wolnego czasu, dochodząc do wniosku, że skoro system pozwala, to nieładnie jest nie pomagać mu w dziele ekonomicznej autodestrukcji (którą co poniektórzy straumatyzowani własnymi wspomnieniami szkolnymi samorządowcy wieszczą za każdym razem, gdy przyjdzie im powiedzieć coś o zatrważającym nauczycielskim nieróbstwie).
Po wtóre - i ważniejsze - system rozpada mi się również dlatego, że wakacje są dla mnie czasem bezwstydnego nurzania się w literaturze popularnej. Odkładam na bok dzieła ważne i poważne - której to powagi i wagi pieczęcią jest zarówno ich opasłość (ospałość?), jak i znikoma społeczna poczytność (poczytalność?). Rezygnuję z przekraczania kolejnych kręgów snobistycznego wtajemniczenia, z rytuału dowiadywania się, jak też będzie wyglądać odnajdywanie czasu przez Marcela w ostatnich tomach wiadomo czego. Przestaję szperać w kufrze z notatkami, z których nie powstało wielkie dzieło o pasażach handlowych w dziewiętnastowiecznej Francji. Nie dla mnie tajemna wiedza o malarskich reprezentacjach melancholii, theatrum polskości i teorii aktora-sieci. Na ekran wyobraźni rzucam losy rodu Starków, Kurta Wallandera i Vuko Drakkainena.

I jakoś nie potrafię się tego wstydzić. Już pal sześć, że rozróżnienie między kulturą popularną a wysoką coraz mniej mi leży (czy muzyczne eksperymenty Franka Zappy albo Toma Waitsa, komiksy Jaroslava Rudiša i Jaromira 99, filmy anime Hayao Miyazakiego, opowieści Ursuli K. Le Guin o ziemiomorskich czarnoksiężnikach, gry flashowe Mateusza Skutnika to wyłącznie popkultura? Śmiem wątpić, a raczej śmiem nie wątpić, że nie) - chodzi o rzeczy znacznie bardziej fundamentalne. Bo to właśnie literatura masowa - fantasy, kryminał, horror - najpełniej przywraca nas źródłowemu doświadczeniu literatury. Co robi aojda albo trubadur, kiedy staje przed słuchaczami na książęcym dworze bądź w odpustowy czas na jarmarku, jakie zadanie ma przed sobą arabski mistrz opowieści, hakawati? Czy chodzi o komplikowanie doświadczenia świata, o rozpraszanie tożsamości, o penetrowanie możliwości języka? Nie - tu gra się toczy wyłącznie o dwie rzeczy, na pozór najprostsze w świecie: o wciągającą, pełną, spójną i domkniętą, wielką opowieść, w której ucieleśniać się będzie marzenie o przygodzie, o spotkaniu z niebywałym. Opowieść i przygoda - dwa filary, na których wznosi się gmach literackiej cywilizacji... próżno tego szukać u Schulza i Nabokova, u Faulknera i Parnickiego, u Pereca, Woolf i Tulli. Owszem, ci wielcy destruktorzy tradycyjnej opowieści otwierają przed czytelnikiem alternatywny wszechświat najbardziej dywersyjnych (perwersyjnych) literackich potencji, ale jeśli gdzieś mamy szukać ech tego, czym literatura była u swego zarania, w swoim złotym wieku niewinnej wiary w łączliwość świata i czytelnika przez słowo, to nie tam. U Chandlera, Asimova i Kinga - ale nie tam.
I dlatego zawsze z początkiem wakacji przestępuję próg osiedlowej biblioteki... Ach, to ciemne, brzydkie i ciche wnętrze, tak przytulne zimą, tak przyjemnie chłodne w upał! Ach, te cztery ledwo zipiące komputery z darmowym dostępem do sieci! Ach, te stosy czasopism, ach, te plakaty informujące o lokalnych inicjatywach kulturalnych, z których i tak nikt nie skorzysta! Ach, te wystawy miejscowych artystów, pokłosia kolejnych konkursów plastycznych i fotograficznych! Ach, te rzędy najtańszych (choć solidnych) metalowych półek, opisanych na bokach skrytymi pod taśmą samoprzylepną informacjami "horror", "dramat", "sensacja", "fantastyka", "romans", "poezja", "lektury", gdzieniegdzie z resztką fabrycznego ostrzeżenia "maksymalny udźwig 50 kg"... zawsze zastanawia mnie, ileż nieogarnialnego ciężaru przeżyć, emocji, radości i rozpaczy, złości i śmiechu mieści się w każdym z tych pięćdziesięciu kilo. Ach, te opatulone w folię grzbiety książek, spomiędzy których wystają kawałki kartonu z kolejnymi literami alfabetu! Ach, te tak niepodrabialnie zażółcone krawędzie stron powieści Dicka i Miłoszewskiego. Grzędowicza i MacLeana. Mastertona i Kossakowskiej. Strugackich i Białołęckiej. Barkera i Larssona.

Ot, takie na przykład 20 000 mil podmorskiej żeglugi Juliusza Verne'a. Przeczytane - wstyd przyznać - po raz pierwszy, choć wiele innych powieści wynalazcy XX wieku zostało w dzieciństwie zaczytanych aż po kompletną fizyczną dezintegrację woluminu pomyślanego przez wydawcę jako niepodzielna i względnie trwała całość. Obraz ginącego żeglarza, miotanego w wielometrowych mackach mątwy oczywiście niezamierzenie śmieszy - ale już nieprzenikniona tajemniczość kapitana Nemo (trzeba będzie wszak czekać aż do ostatnich stron drugiego tomu Tajemniczej wyspy, żeby choć trochę zasłonę tej tajemnicy unieść), tego wielkiego romantycznego buntownika o lepszy świat, który w imię swojego tragicznego i zbrodniczego romantyzmu obmyśla machinerię będącą kwintesencją pozytywistycznego marzenia o władzy nad materią, do dziś urzeka. Albo Stephen King - też jeszcze nigdy nieczytany. Sklepik z marzeniami - przejmujący swą trafnością obraz depresji jako ciemnego głosu, który podpowiada, jak każde poczucie sensu zamienić w obezwładniający bezsens. I boleśnie dotkliwa analiza fenomenu konsumpcji, która sama stwarza wartość swojego przedmiotu - i która obraca się zawsze przeciwko konsumującemu. Analiza mechanizmów prowadzącego do alienacji fetyszyzmu towarowego precyzyjna jak u Marksa, tylko przebrnąć przez to jakby łatwiej... Ręka mistrza - mistrzostwo konstrukcji: w horrorze filmowym efekt zagrożenia często powstaje przez zagęszczenie akcji, u Kinga na odwrót, fabuła toczy się miarowo i niespiesznie przez ponad sześćset stron drobnego druku, napinając nerwy czytelnika z ponurą wprawą kata rozciągającego delikwenta na madejowym łożu. Albo Maja Lidia Kossakowska i jej Grillbar Galaktyka - frenetyczny pastisz science-fiction z punktu widzenia wziętego kucharza; wszechświat zaludniony gęściej i bardziej nieprawdopodobnie niż w Gwiezdnych wojnach albo w Dziennikach gwiazdowych Lema, feeria oczyszczającej synapsy wyobraźni, która po równo nie oszczędza mistrza Yody, obcego z pokładu Nostromo i Unii Europejskiej. Albo Dmitry Glukhovsky i jego Metro 2034 - fabularnie jakby uproszczone względem części pierwszej, niby to bardziej komercyjne i rozrywkowe, ale w gruncie rzeczy po prostu mniej pretensjonalne, przez co jeszcze bardziej rośnie jego siła jako brutalnie bezpośredniego manifestu uniwersalnego humanizmu. A pytanie, jakim sposobem tak udana może być fantastyka tak archaiczna, strasząca atomową apokalipsą i mutantami z wdziękiem rodem sprzed półwiecza - pozostaje otwarte...

I co, i to wszystko ma się niby zamknąć w wadze maksimum pięćdziesięciu kilo?..

piątek, 9 sierpnia 2013

Muzyka pszczół

pamięci Metysa

Nad Kraków z wolna nadciąga upragniona zmiana pogody... Na niebie dzieją się niezwykłe rzeczy: odczucie tytanicznego zmagania atmosferycznych gigantów przenika w dominium fizjologii. Rozprażony błękit ostatkiem sił powstrzymuje napór cisnących się zza zachodniego horyzontu chmur; po jego kapitulacji nad głowami robi się coraz bardziej biało, ziemia zdaje się płaszczyć jak pies, który nie wie, czego oczekiwać - smagnięcia kijem czy potarmoszenia za uszami. Wreszcie biel tężeje w coraz ciemniejsze, rtęciowe i ołowiane odcienie - tak jakby Bóg gruntował sobie płótno pod efektowne smagnięcia pędzlami błyskawic.

Taki czas, rozpęknięty między dwiema melancholiami: acedią najwyższego południa i spleenem deszczu, jest czasem bluesa.

Kiedy powietrze wypełniło się szmerem nieśmiałych jeszcze kropel, w tle pluskał fortepian, z którego Memphis Slim wyłuskiwał rozkojarzone akordy Late Afternoon Blues; pierwsze grzmoty nadciągnęły w doskonałym porozumieniu z niskim, zjeżonym początkiem Help Me Sonny Boy Williamsona. Zgrabnie omijając klekoczący złowieszczo ogon z krzepnącą w skwarze kroplą jadu na kolcu, nad zapylonym grzbietem skorpiona śmignęła pszczoła, by zniknąć w jego doskonale czarnym cieniu. Przez moment wesoło zalśniła w słońcu, wleciała do miasta, zastygła w powietrzu kołysana nutami rozwibrowanymi między smutkiem a histerią. Zastygła wśród nich jak w jeszcze głębszym cieniu, jak w bursztynie, na zawsze - bo blues to muzyka pszczół. Nie wiem czemu, ale tak właśnie jest.
Dryfuję wśród metafor i przybliżeń, bo jestem w zasadzie bezradny, gdy chcę napisać o tym, dlaczego blues jest dla mnie jakimś najintymniejszym muzycznym sacrum. Nie chce się powtarzać banałów o tym, że jest to tęskny niczym wilcze wycie zew wolności, że słychać w nim wytchnienie każdej komórki ciała po całodziennym udręczeniu pracą, że jego rytm to nie tylko uderzenia niewolnego serca, ale też stukot kół towarowych pociągów, którymi bezrobotni trampowie przemierzali Stany Zjednoczone w latach wielkiego kryzysu. Ale jeśli powiem, że blues to również zapach przypalonego obiadu i znikliwa wstęga światła, jaką pozostawia po sobie czmychający kot, to sam nic z tego nie zrozumiem.
Ale jedno wiem na pewno: do fascynacji bluesem nie potrzebowałem muzyki, wystarczało mi samo brzmienie słów, pod którymi skrywali się niektórzy spośród tych największych - Bukka White, Lightin' Hopkins, Blind Lemon Jefferson, Memphis Slim, Howlin' Wolf, Muddy Waters, Elmore James... Mógłbym tak wymieniać bez końca, to - jak każde - niedorzecznie melancholijne ennumeratio to w istocie najbardziej sekretna poezja bluesa. Może dlatego, że przywodzi na myśl wypominki za wyparte w kolektywną amerykańską nieświadomość dusze wielkich indiańskich wojowników: Szalonego Konia, Czerwonej Chmury, Deszczu w Twarzy, Siedzącego Byka?... Ale to niezwykłe napięcie owych słynnych dwunastu taktów, napięcie między niemożnością oderwania się od ziemi a ekstatycznym wzlotem w zaświat (czymkolwiek ów zaświat tu i teraz by nie był) skrywa się właśnie w tym.

Bluesa staram się słuchać niezbyt często - bo to coś znacznie więcej niż tylko słuchanie, to uczestnictwo w jakimś najtajniejszym rytuale, które wymaga ode mnie zbyt wiele. Ale za każdym razem jest to obrzęd pozwalający dotknąć jakichś rudymentów świata.

A Metys nie chciał do nieba. Zamienił się w pszczołę.

wtorek, 6 sierpnia 2013

Too old to rock'n'roll, too young to die (I)

No więc będzie o rock and rollu.
Właściwie to pomysł jest taki, żeby jakoś się spróbować uporać tu z tym, co mnie muzycznie naznaczało; najczęściej będą to opowieści o pojedynczych płytach, ale pewnie nie tylko. Teraz - na początek - będzie na przykład o tym, jak to się wszystko kiedyś tam rozpaliło... A także o The Smashing Pumpkins - bo jako że jestem przywiązany do momentów symbolicznych, to pomyślałem sobie, że wreszcie zobaczony (kilka dni - lub nocy - temu, po parunastu latach czekania) koncert Billy'ego Corgana i spółki będzie dobrym momentem, by zacząć.

No to najpierw o tym rozpaleniu. Musiał być początek lat osiemdziesiątych poprzedniego już wieku - na ferie zimowe do babci, do naszego rodzinnego domu przyjechał z wielkiego miasta mój starszy kuzyn. I przywiózł ze sobą dwie rzeczy - świnkę (nie zwierzę oczywiście, ale chorobę, którą w naszej wsi nie wiedzieć czemu nazywano też z angielska mumpsem) i Lady Pank; na to drugie składały się rzecz jasna kasety, ale też całkiem sporo jakichś fajansiarskich gadżetów, z których najlepiej pamiętam breloczki do pasa ze zdjęciem i nazwą kapeli. Obie te rzeczy okazały się nad wyraz zaraźliwe - z obu się też wyleczyłem: świnka podreptała sobie w niebyt po paru tygodniach (które wtedy dłużyły się jak wieki - do dziś pamiętam szok pierwszego spaceru po chorobie; szła już wiosna, cała droga przy domu płynęła fantazyjnymi zakosami błotnistej wody mieniącej się w pierwszym mocniejszym słońcu), a Lady Panku już nie słucham, choć jeśli przyjąć, że to od niego zaczęła się moja toksyczna miłość do rockowego jazgotu, to trzeba powiedzieć, że ta dziecięca choroba skończyła się wcale poważnymi powikłaniami...
Potem bywało rozmaicie: pojawiła się faza dyskotekowa. C.C. Catch, Modern Talking... cóż, nie ma się czego wypierać: osobiście sądzę, że idąca za taką muzyką fascynacja zachodnim światem walnie przyczyniła się do rosnącej w narodzie niewiary w komunę. A owszem, tak właśnie uważam: kreskówki Disneya, przemycane z Reichu numery "Bravo" i piwo w puszkach miały swój udział w demontażu PRL-u wcale nie aż taki mniejszy niż Ronald Reagan i Solidarność.
Później przyszedł heavy metal: pierwsza kaseta Iron Maiden (oczywiście The Number of the Beast), nagrana z Trójki (były wtedy takie audycje, że można było skopiować sobie całą płytę) Highway to Hell AC/DC. Na ręcznie przysposobionej okładce do tej ostatniej był tytuł zapisany zgodnie z moją ówczesną, przyzerową intuicją angielszczyzny, stąd wyszło Hey Wey to Hey - uważam, że i tak nieźle; gorzej, że usiłowałem też zanotować tytuły wszystkich utworów, podobnież intuicyjnie, za podstawę biorąc najgłośniej wyskrzekiwane przez Bona Scotta w danym kawałku słowa. Boże, dużo bym dał, żeby móc dziś rzucić okiem na tamten pracowicie wycięty z zeszytu skrawek kartki... No tak, ta Trójka to też trochę namieszała we łbie: U2, Duran Duran...
Następny ważny przełom to musiał być początek kolejnej dekady, jakiś koniec podstawówki - i znów odpowiedzialność za to ponosi wrocławski mój kuzyn. Nie zapomnę tego wieczoru, gdy słuchaliśmy wspólnie Meddle Pink Floyd - potem doszło The Doors, Led Zeppelin, Dylan, Hendrix, Joplin, Dire Straits... Zbaraniałem - z zamierzchłych lat sześćdziesiątych, które mnie podówczas kojarzyły się z wapniackim obciachem, za jaki miałem wczesnych Beatlesów, Presleya czy inne Czerwone Gitary, dobiegły mnie dźwięki absolutnie kosmiczne. I tak już zostało: następne lata, liceum i studia, to była powódź dźwięków bardziej niż najrozmaitszych, ale odkąd już wszystko nowe musiało zmierzyć się z nadświadomością istnienia rockowych gigantów, zachłystywanie się czymś do tej pory niesłyszanym szło jakby powściągliwiej. Generalnie muzycznie byłem już z grubsza ustawiony.
I tak już pewnie zostanie: czas przyznać się przed samym sobą, że niezależnie od uwielbienia, jakie żywię dziś do Keitha Jarreta i Charlesa Mingusa, do motetów Monteverdiego i Te Deum Arvo Pärta, niezależnie od transów, w jakie wprawia mnie Ravi Shankar albo Aphex Twin - pozostanę w pierwszej linii dzieckiem rockowego jazgotu, któremu krew będzie krążyć żywiej i buzować jakimiś ciemnymi, rytualnymi fluktuacjami zawsze wtedy, gdy Hammond Douga Ingle'a na spółkę z basem Lee Dormana zwiastować będą pierwszą z osiemnastu minut In-A-Gadda-Da-Vida.

A co z Dyniami?... Dynie przyturlały się do Polski w dziwnej połowie lat dziewięćdziesiątych, przyturlały się w ślad na Nirvaną, Pearl Jamem, Alice in Chains, Faith No More, Red Hot Chili Peppers, Rage Against the Machine, Soundgarden, Rollins Band i Biohazardem... Z całą tą fantastyczną ekipą z Seattle, Los Angeles i Bronksu łączyło ich chyba tylko to, że była to nasza muzyka. No dobra, niech będzie: pokoleniowa - ale bez jakiegoś zadęcia; po prostu to były nowe dźwięki, które trafiły na nową publikę. Ale tak na poważnie, to do dziś uważam, że tamten ferment, który huraganowym pierdnięciem rozkręconych gitar i poharatanych wokali wymiótł cokolwiek otłuszczone towarzystwo przejadające ostatnie resztki z blichtru lat osiemdziesiątych, był ostatnim - przynajmniej jak do dziś - tak ważnym zakrętem w muzyce rockowej. Przełom piątej i szóstej dekady miał swojego rock and rolla, końcówka szóstej - hippisowskie folki i psychodelie, początek siódmej - hard rocka, jej koniec - punka, połowa ósmej - wszelkie odmiany heavy metalu. No i później oni: trochę gniewni, trochę nadwrażliwi, trochę niechlujni, trochę zagubieni, ale za to obłędnie utalentowani - wszystko, co potrzeba dzieciakom w najgłupszym możliwym wieku piętnastu, siedemnastu, dziewiętnastu lat. A potem? Jakoś nie zauważyłem czegoś, co by tak mocno i jednoznacznie odcisnęło się na wszystkim niemal, co się gra i czego się słucha... Ale niewykluczone, że słuch już podówczas miałem cokolwiek przytępiony.
No i stało się. Billy Corgan (jak zawsze łysy, z szaleńczym nieładem w spojrzeniu, z krzywymi zębami i z nienaprostowaną przegrodą nosową, za to nieogolony i - co tu dużo gadać - z wcale pokaźnym brzuchem) i jego ekipa wyszli na główną scenę Off Festivalu parę minut po północy... Najgorsze, czego można się było spodziewać, to oczywiście efektownie podanego dania spod znaku zimnego mielonego i ciepłej wódki (tę wstrząsającą gastronomiczną metaforę zawdzięczam mojemu drogiemu przyjacielowi K.)... jak w zeszłym roku w Rybniku, na koncercie Guns N'Roses: niby wszystko ślicznie, zabawa naprawdę przednia, ale przecież widać od razu - chłopaki z castingu, cyrk i teatr, tak najuczciwiej to powinno się to nazywać Axl Rose & His Fuckin' Big Las Vegas G N'R Show! Tymczasem The Smashing Pumpkins zagrali właśnie tak, jak powinni grać idole lat szczenięcych - z ogniem, z pasją (i to w każdym z możliwych znaczeń słowa "pasja"), z jakąś dziką wewnętrzną prawdą, której niewywrzeszczenie grozi uduszeniem. Ich muzyka to zawsze była najpierw dławiąca ściana przesterowanych gitar, potem nosowe skrzeczenie wokalisty (są takie połączenia gitary i głosu, których nie da się zastąpić żadnym innym deblem - czego archetypem są Ozzy i Iommi w Black Sabbath), a gdzieś w tle jakieś zachwycające swoją prostotą, zapadające w ucho melodie. Na koncercie było to samo, ale wszystkiego jakby więcej... I chyba tej czarownej nocy zrozumiałem, dlaczego wtedy, dwadzieścia prawie lat temu, to właśnie tacy jak oni zawładnęli sercami polskich gówniarzy: bo w nich po raz kolejny objawił się najpełniej Król-Duch rock and rolla - maskowanie introwertyzmu furią, puszczanie instynktów w pląs jakiegoś voodoo, wywrzaskiwanie tego, czego inaczej nikt by nie usłyszał... Być może zresztą trzeba powtórzyć coś tak strasznie banalnego, że aż wstyd: w takim graniu jest jakaś pierdolona prawda. Lepiej tego nazwać nie potrafię, trudno.

Aha, i jeszcze jedno na koniec: pomyślało mi się, żeby te moje rock and rollowe wynurzenia oznaczać tytułem wziętym z jednej z pieśni Jethro Tull - że tytuł to bardziej niż znaczący, to się rozumie samo przez się... A jakby ktoś nie znał, to wklejam; właśnie tę wersję, bo w niej autoironia Iana Andersona sięga najcudniejszych szczytów kiczu, a hiszpańskie napisy jeszcze tę kiczowatość - przynajmniej dla mnie - nieco windują:




piątek, 2 sierpnia 2013

Godzina "W" ("w" jak widmo)

Kiedy wczoraj o godzinie "W" w ociężałe niebo wwiercił się żałobny śpiew syren, ze ściśniętym gardłem zatrzymałem się ze wszystkim, co robiłem. Wcześniej, od rana, słuchałem oczywiście i Powstania Warszawskiego Lao Che, i składanki Gajcy. Ale nad tym wszystkim cieniem kładą mi się słowa, które rok temu wyczytałem w Tajnym dzienniku Białoszewskiego, a które od tamtej pory - ilekroć pragnę pomyśleć Powstanie - nie chcą mnie opuścić, nie chcą dać mi spokoju: "I w ogóle jest tak, że jak tylko gorzej mi się powodzi i ze sobą świadomym toczę grę o dobrą minę, to podświadomość zaczyna rządzić w moich snach w sposób bezwzględny. Syntetyzuje mi to wszystko w tortury, szantaże i ostatecznie w powstanie warszawskie. Powstanie zawsze na mnie czyha. To, że powstanie przeżyłem, to jeszcze nie wyklucza tego, że w powstanie mogę zginąć. Kiedy będę umierał, w malignie może mnie dopaść sen, że ginę w powstaniu". Nikt chyba nie wystawił Powstaniu bardziej obciążającego rachunku: w tym, co pisze Miron, powstanie warszawskie staje się figurą najbardziej mętnych, najmocniej grożących psychozą głębin nieświadomego. Kiedy tylko słabnie kontrola ego, władzę przejmuje id - to sprawa dla wszystkich freudystów nie podlegająca zakwestionowaniu, nic w tym strasznego czy niezwykłego. Ale Białoszewski pisze tak bardzo wprost, że bardziej już nie można: niezależnie od tego, czym nie straszyło by nas to, co wyparte, zawsze postacią tego będzie powstanie, ten najmroczniejszy mrok, ta najbardziej traumatyzująca trauma, emblemat i ikona tego, co najstraszniejsze. Jak w tym potwornym pokoju Ministerstwa Miłości z 1984 Orwella, gdzie na każdego czeka to, czego ktoś lęka się najbardziej - na Mirona nie zasadzają się tam szczury, ale te wielkie i straszne sześćdziesiąt trzy dni.

Dlaczego myślenie Powstania przychodzi mi z takimi oporami? Dlaczego tych kilka dojmujących zdań Białoszewskiego wbija mi się klinem w chęć bezwarunkowego oddawania hołdu? Czemu tak mierżą mnie kolorowe plakaty z natrętnym "pamiętamy", fotomontaże z dziarskimi powstańcami i łączniczkami/sanitariuszkami (zauważył ktoś, że słowniki nie tolerują gramatycznej formy "powstanka"?), gry terenowe i igrce grup rekonstrukcyjnych? Czemu w kawałku Sabbatona Uprising słyszę tylko niezamierzenie śmieszny w swej anachroniczności power metalowy kicz? Czemu Muzeum Powstania Warszawskiego jednocześnie uwodzi mnie swoim wystawienniczym perfekcjonizmem i odstręcza swoją ideologiczną natrętnością?

Bo nie ma we mnie zgody na to, że kwintesencja Powstania - a kwintesencją tą jest tragiczność - zakłamywana jest przez mit.

Pamięta ktoś jeszcze taką lekcję polskiego, którą od pokoleń przeprowadza się przy okazji omawiania dramatu Sofoklesa - sąd nad Antygoną? Prywatnie uważam, że umiejętność jej zrealizowania jest ważnym miernikiem wiedzy i kompetencji polonisty - bo przecież aż kusi, żeby córce Edypa przyznać pełnię racji; kusi tym bardziej, że sympatia uczniów kieruje się niemal zawsze ku postaci tej hieratycznej buntowniczki. Tymczasem nie wolno - bo gdy w takim sądzie wygra którakolwiek ze stron, to być może nawet będzie to pożywne ćwiczenie w interpretacji, ale Antygona przestanie w tym momencie istnieć jako tragedia. Wszak istotą tragiczności jest nierozstrzygalność, aporia, nieznający rozwikłania konflikt, agon - czyli to wszystko, na co oświecony europejski rozum nie chce, nie może się zgodzić. Niby wszystko jest jasne: przeznaczenie, wina niezawiniona i takie tam - ale przecież każdy widzi, że ta cała Antygona to jest jednak bardziej niewinna niż winna...
To samo robi się z powstaniem warszawskim. Wyłączmy wszelki aspekt heroiczny i zapytajmy: czy była to zbrodnia na ludności cywilnej Warszawy, której zginęło (ostrożnie szacując) dziesięć razy więcej niż żołnierzy oddziałów powstańczych i którą po prostu złożono - częstokroć wbrew jej woli - na ofiarę? Czy jedynym doraźnie trwałym skutkiem Powstania nie była materialna zagłada stolicy i ostateczne przerwanie ciągłości przedwojennej formacji kulturowej, co mogło ułatwić bolszewickim instalatorom nowego ładu powojenną robotę światopoglądową? W odpowiedzi usłyszymy - być może, przy dużej dozie szczęścia - półgębkiem wymamrotane "tak", po którym bezwzględnie nastąpi wykrzyczane donośnie "ale". Tymczasem nie ma żadnego "tak, ale"; nie ma nawet "ani to (bohaterstwo), ani tamto (zbrodnia)". Jest - w natężeniu ponad wszelki wyraz ekstremalnym - i to, i tamto. Jeśli przyjąć, że to dopiero średniowieczne chrześcijaństwo, pozbywając się helleńskiej wiary w fatum, wepchnęło człowieka w pełnię indywidualnego doświadczania winy, to prawda o Powstaniu rozgrywa się w archaicznym świecie, w którym jakieś złowieszcze kosmiczne siły zdejmują z jednostek i społeczeństw brzemię suwerennego decydowania, ale nie dają w zamian tego, co najważniejsze - czyli rozgrzeszenia. Powstania nie da się rozgrzeszyć, nie da się potępić; trzeba je potępić, trzeba je rozgrzeszyć. I w tym nierozstrzygnięciu czai się z niczym nieporównywalna zgroza powstania warszawskiego - zgroza, która nie nadaje się ani na publicystykę, ani na politykę.
Bo żywiołem polskiej polityki i politycznej publicystyki (zwłaszcza - z uwagi na szczególne natężenie plemiennych emocji - tych okołopowstańczych, ale nie tylko) jest mit. A on wygładza kanty, tępi zadziory, zamiast ponurego przymusu uzgadniania ze sobą prawd częściowych oferuje holistyczny raj Prawdy ostatecznej i niepowątpiewalnej. W tym micie, w wielkim eposie wyższej konieczności, mniejszego zła i bezprzykładnego bohaterstwa znikają zwykli warszawiacy, których nie wpuszczono do kanałów, zostawiając ich na żer ślepej nazistowskiej zemsty; nie ma tam słowa o co najmniej dwuznacznej relacji oddziałów powstańczych do nielicznych niedobitków powstania w getcie; nie usłyszy się nic o cierpieniach powstanek, które w bitewnych kotłach musiały uporać się z wstydliwą niedogodnością okresu - pojawiają się za to jakieś przedziwne, niedorzeczne opowieści o tym, jakoby Powstanie było przez lata rzeczywistością zapomnianą, którą teraz trzeba odzyskać. 

No właśnie: takie pozbawione wszelkiej należnej mu grozy powstanie warszawskie okazało się być fantazmatem na tyle silnym, że postanowiono z niego zrobić mit założycielski nowej Polski - oczywiście, nie PRL-u, nie Polski po okrągłym stole i wyborach czerwcowych, ale czegoś, co nazwano IV Rzeczpospolitą. Twórcy tamtego projektu powiadali tak: zbudujemy historię naszego państwa na nowo, a jego momentem założycielskim będzie święta powstańcza rzeź. A kiedy już Jarosław Marek Rymkiewicz dał takiemu myśleniu należycie mocny i sugestywny retoryczny wyraz, pisząc o bezsensie egzystencji, któremu rację bytu nadała dopiero powstańcza śmierć, zaczął się obłąkany Totentanz, który do dziś przejmuje mnie wstrętem. Bo Powstanie - tak, jak ja je myślę - jest w całym swym tragicznym nierozwikłaniu czystą negatywnością, najciemniejszym punktem kolektywnej polskiej nieświadomości (pewnie dlatego tak mocno uwierają mnie tamte słowa Białoszewskiego: one po prostu nadały kształt pewnym moim ponurym intuicjom). A na negatywności nie da się zbudować niczego pozytywnego - wina (nawet ta niezawiniona) pozostaje winą. Edyp do końca czasów będzie się oślepiał, sprawiedliwy wyrok musi być niesprawiedliwie wykonany na Antygonie. A powstanie warszawskie pozbawione tego wymiaru jest najpoważniejszym, niczym nieusprawiedliwionym hańbieniem pamięci o Powstaniu. I to, że ten tak piękny, tak potężny i tak przeklęty polski romantyzm po raz kolejny może sobie głosić chwałę świętej rzezi, wcale nie wydaje mi się powodem do chluby.

Dlatego co roku będę się zatrzymywał, gdy syreni śpiew godziny "W" będzie mnie do zatrzymania nawoływał. I będę się starał pomyśleć Powstanie, wiedząc, że jak długo będzie to wysiłkiem daremnym, tak długo mój hołd dla powstańczej Warszawy będzie miał sens, którego imieniem jest gotowość stanięcia twarzą w twarz z grozą i ohydą najwyższego nonsensu. Bo słuchanie syren - o czym wiedział już Odys - nie jest czymś, za co nie należałaby się najwyższa cena, której wielu, zbyt wielu płacić nie zamierza