niedziela, 11 listopada 2018

Moja Polska. Poemat prozą (erotyczny)

 Mojej Polsce, na setne urodziny jej niepodległości

O mojej Polsce dwa wersy napisał Tadeusz Peiper - i tych trzynaście słów to summa mojego patriotyzmu, moich patriotycznych pragnień i wyzwań. Wiersz zatytułowany jest Powojenne wezwanie, a ukazał się po raz pierwszy w debiutanckiej książce poetyckiej Peipera, zatytułowanej A i wydanej w Krakowie w 1924 roku (choć - jeśli wierzyć autorowi - znajdują się tu wiersze pisane już dekadę wcześniej). Owe dwa wersy brzmią: "Była niegdyś od morza do morza, / dziś być musi od dłoni do dłoni". Wszystko, co teraz napiszę, jest próbą sprywatyzowania tych dwóch linijek.

O mojej Polsce w pieśni Źródło tak śpiewał Jacek Kleyff: "nie fetysz granic mnie tu trzyma, / lecz miejsca i w tych miejscach przyjaźń". Tak, właśnie tak, po stokroć i tysiąckroć: moja Polska to miejsca, w które wrosłem - miałem może siedemnaście, może osiemnaście lat, gdy Ł. powiedział mi, że jestem cholernie mocno ukorzenionym drzewem, i rzeczywiście, moim żywiołem jest ziemia, jestem zwierzęciem tellurycznym. Pewnie dlatego z taką nieufnością podchodzę do wszelkich internacjonalizmów (zarówno tych prawicowych, jak i lewicowych) - choć oczywiście moja Polska jest też bezgraniczna: do dziś ogarnia mnie wzruszenie, gdy bez zatrzymywania się mijam nawiedzone więzienne ruiny punktów odprawy paszportowej, wierzę w wolność przepływu ludzi, idei i pieniądza. Ale też Polska to dla mnie coś biologicznego, organicznego, to kończyna, po odcięciu której odczuwałbym dotkliwy fantomowy ból, to nieznośny ciężar koniecznych powrotów. I - raz jeszcze wracam do Kleyffa - moja Polska to ludzie.

Moja Polska nie zasłania sobie twarzy szalikiem, bo nie ma do powiedzenia niczego, czego miałaby się wstydzić. Moja Polska nie odpala rac, bo widzi wszystko aż nadto jasno - nie odpala rac również dlatego, że nie ma potrzeby nikogo straszyć (a z górskich włóczęg po Rumunii nabrałem przyzwyczajenia, że race i petardy nadają są wyłącznie do odstraszania na wpół dzikich pasterskich psów).

Moja Polska nie wstydzi się za oligarchię magnacką, za pańszczyznę i za traktowanie ludności ruskiej, za Targowicę, za Niewiadomskiego i Berezę Kartuską, za Jedwabne, Kielce i Akcję Wisła - bo potrafi się do tego wszystkiego otwarcie przyznać. I ta odwaga przyznania się daje jej prawo, by pamiętać Wołyń i domagać się za niego przeprosin. Moja Polska - przeproszona - będzie miała w sobie siłę, by wybaczyć Wołyń.

Moja Polska śpiewa - Trenami, Dziadami, Panem Tadeuszem, Anhellim, Potopem i Lalką; śpiewa Micińskim, Berentem, Leśmianem, Przybosiem, Schulzem i Gombrowiczem; Miłoszem i Watem; śpiewa Ficowskim, Miłobędzką, Świrszczyńską, Stachurą i Wojaczkiem; śpiewa komiksami Baranowskiego (Tadeusza); śpiewa Sosnowskim, Stasiukiem, Tokarczuk, Bargielską, Słomczyńskim (Szymonem), Górą i Rybą.

To moją Polskę oglądam w filmach Hasa, Szulkina i Żuławskiego. U Wajdy, Konwickiego, Kolskiego i Smarzowskiego też.

Moja Polska wędruje widmami cygańskich taborów, zwłaszcza gdy pierwsze śniegi oprószą Ponidzie.

Moją Polskę namalowali mi Malczewski, Weiss, młodszy Gierymski, Witkacy, Wróblewski i Nowosielski. Płoną a nie spalają się sztandary mojej Polski u Hasiora.

Moja Polska sprawiła, że nie przejdzie mi przez gardło duma z tego, że jestem Polakiem. Po pierwsze - żadna w tym moja zasługa. Po drugie - dumny mogę być tylko z tego, co sam zrobiłem: z tych paru podróży na granicy zdrowego rozsądku; z tego, jakim byłem ongiś drużynowym; z doktoratu; z kilku spośród tych kilkudziesięciu tekstów, które napisałem; z tego, że po trzydziestce znalazłem w sobie siłę, by zająć się (nie całkiem bez powodzenia) sportem; z tego, co udało mi się dobrego zrobić dla moich uczniów i dla książek Biura Literackiego; z kilku litrów oddanej honorowo krwi; z posadzonych w społecznym ogrodzie roślin, z niejedzenia mięsa i niekupowania ubrań na rynku pierwotnym; z tych wszystkim protestów, w których odważyłem się wziąć udział; z wszelkiej pomocy, której udzieliłem; z szacunku i przyjaźni, które sobie zaskarbiłem; z tego, jak zdrowi, nad wiek rozwinięci i pogodni są moi synowie; z tego, że do dziś potrafię rozśmieszyć do łez moją żonę (moja rodzina to ta najbardziej moja Polska). Ale z tego, że jestem Polakiem - nie. Wolę wdzięczność.

Bo moja Polska to ci wszyscy, którzy pracowali i walczyli po to, bym teraz pisał o mojej Polsce - a midichloriany ich astralnej obecności buzują w moich żyłach i tętnicach (tak jak nie wykorzenię się z mojej ziemi, tak nie wykrwawię z siebie duchów tych, którzy mnie poprzedzili). A przecież pod Grunwaldem śpiewano Bogurodzicę po to, bym mógł prowadzić drużynę harcerską; umierano pod Monte Cassino i pod Lenino, w Powstaniu i w Getcie w imię tego, żebym sobie trenował capoeira; ruch egzekucyjny szlachty w XVI wieku ustalił, że mam prawo praktykować jogę; w Konstytucji 3 Maja zapisano, że mogę być wegetarianinem; Aleksander Wielopolski starał się powstrzymać powstanie styczniowe dla dobra moich dzieci; dwudziesty drugi z dwudziestu jeden postulatów Sierpnia głosił, że mogę jechać pociągiem z Gdyni, a architekci Gdyni i Nowej Huty zaplanowali mi miejsce do pracy w redakcji biBLioteki; legiony Piłsudskiego maszerowały na północ po to, by mogły powstać second-handy; w 1905 roku stawiano barykady na ulicach Łodzi, by bronić mojego prawa do uczenia języka polskiego; mimo całego żalu, jaki mam do Lechów (Wałęsy i Kaczyńskiego), do Walentynowicz i Michnika - nie mogę nie być im wdzięczny za danie mi szansy napisania pracy doktorskiej.

Moją Polskę słyszę w koncertach skrzypcowych Szymanowskiego, w nokturnach Chopina i w III Symfonii Góreckiego; słyszę ją na płytach Enigmatic, Człowiek jam niewdzięczny, Marionetki i Aerolit Niemena, Blues i Ogień Breakoutu, Droga za widnokres Grechuty. Wykrzykują ją Brygada Kryzys, Dżem, Dezerter, Armia, Kult, Pustki, Mgła i Lao Che, wyśpiewują Osjan i Orkiestra św. Mikołaja. Skandują ją Taco Hemingway i donGURALesko. Nucą Jackowie (Kaczmarski i Kleyff), Wolna Grupa Bukowina, Demarczyk, Bez Jacka i Czyżykiewicz. Improwizują na jej temat Możdżer, Stańko, Miłość, Komeda i Mencel.

Moja Polska to pogodny jesienny poranek, kiedy mgła i słońce rozniecają poświatę w jesiennych liściach pokrywających nowohuckie aleje; to łany przebiśniegów i kaczeńców zasnuwające podmokłe łąki, z których dopiero co wycofał się kapryśny przedwiosenny Dunajec; to zapach wilgotnego lasu, dymu z pieca, drewnianych ścian, zakurzonych koców i sienników w schronisku pod Niemcową; to cerkwiska, cmentarze Jurkoviča, omszałe łemkowskie krzyże i zdziczałe drzewa owocowe nanizane na somnambuliczne sznury dróg w dolinach Beskidu Niskiego; to wschodnie urwiska Halicza, tak nieoczekiwane, że przez ułamek sekundy można uwierzyć w płaskość Ziemi; to tęcze uwięzione we wnętrzu świdnickiego Kościoła Pokoju; to syreny wyjące na pamiątkę Godziny W w Karpaczu, od których żałobnego dźwięku jednym rytmem kołyszą się zbocza Karkonoszy i ściany Wangu; to sine niebo przedświtu oddzielone od niebieskawego śniegu jednolicie czarną krechą drzew Puszczy Białowieskiej, od której odłączają się pierwszy, drugi, siódmy i dwunasty ciemny punkt: żubry wychodzące na żerowanie w pozostawionych przez gospodarzy stogach; to rozepchnięte wiatrem znad morza ulice Gdyni, kompletnie puste o czwartej rano, gdy niosę na barana mojego starszego syna; to bociany, jaskółki, gawrony, wiewiórki i bezdomne koty; to płoty w Mięćmierzu i jeziora, którymi pocętkowane są lasy wokół Gorzowa Wielkopolskiego.

Moja Polska nosi wieczną żałobę po tych wszystkich, którzy stanęli naprzeciwko siebie w bratobójczych rzeziach: po ziemianach wymordowanych podczas krwawych godów i po chłopach, którzy w odruchu rozpaczy próbowali zmyć jarzmo pańszczyzny błękitną krwią brukającą piły i siekiery; po powstańczym proletariacie Krakowa z roku 1923 i po tych, którzy wtedy strzelali do robotników wierząc, że ratują młodą ojczyznę przed anarchią; po wyklętych desperados i po funkcjonariuszach KBW, którzy przecież nie chcieli się wysługiwać Związkowi Radzieckiemu, lecz dali się uwieść obietnicom sprawiedliwszej, ludowej Polski; po tych, którzy w maju 1926 stali po dwóch stronach Mostu Poniatowskiego.

Moja Polska wierzy w Boga i w materializm historyczny, we Friedmana i w Deborda; moja Polska to moi znajomi i przyjaciele, którzy kupują koszulki z Surge Polonia i którzy głosują na Razem, którzy czytają "Do Rzeczy" i "Krytykę Polityczną"; moja Polska pielgrzymuje na Jasną Górę i chodzi na parady równości; moja Polska mówi po ukraińsku w recepcjach hotelowych i podczas sprzątania cudzych mieszkań; moja Polska to Hindusi i czarnoskórzy palący papierosy pod szklanymi domami korporacji; moja Polska pali chanukowe świece w snobistycznych klubach Kazimierza i modli się w meczecie w Kruszynianach.

Moja Polska to chrześcijaństwo - nie to purpurowe, wegetujące w skansenie sojuszu tronu z ołtarzem, lecz to od nieopisanej w żadnym świętym piśmie ikonicznej tajemnicy Jezusa Frasobliwego; i to od maryjnego matriarchatu, w którym spod pięknego oblicza Madonny czule wyzierają rysy sierpniowej Marzanny i lutowej Dziewanny.

Moja Polska to klątwa romantyzmu i baroku, to nieuświadomione, traumatyczne pragnienie oświecenia i pozytywizmu; moja Polska to niespełnione sny Norwida, Żeromskiego, Wyspiańskiego, Brzozowskiego i Nałkowskiej; najważniejszą książką, jaką w ostatnich stu latach napisała moja Polska, są trzy tomy Dzienników Gombrowicza.

Moja Polska to bizantyński splendor nekropolii w święty czas Dziadów.

Moja Polska to ten, który pozwolił mi i A., zziębniętym i przemoczonym, spędzić noc w szkole instruktorów harcerskich w Rabce (dał nam jedzenie, herbatę i suche ubrania, napalił w kaloryferach, a podczas kolacji i śniadania na kolana pakowały nam się niepewne swych kroków, puchate szczeniaki owczarków podhalańskich; chciał nas obudzić przed przyjściem kierownika, byśmy wszystko to mogli mieć za darmo). To kierowca, którego złapałem na stopa pod Rzeszowem, a który dowiózł mnie aż do Piotrkowa Trybunalskiego; to dyżurny z zamkniętej na głucho stacji kolejowej w Busku Zdroju, który przygarnął mnie do swojej kanciapy i pozwolił przekimać na krześle, z głową na biurku, niespodziewanie śnieżną noc jesiennej zmiany czasu roku 1997; to przygodna znajoma, która na dworcu w Krakowie oddała nam, mnie i znów A., całe swoje jedzenie, kiedy resztami sił i kasy próbowaliśmy wrócić ze Szklarskiej Poręby; to kilkuletni chłopiec, który poprosił mnie, bym zerwał mu ukwieconą gałązkę z drzewa dla jego mamy.

Grzegorz Wróblewski - obywatel Galaktyki - powiedział Rafałowi Gawinowi (cytuję za esejem Wróblewskiego Miejsca styku) tak: "Moja Ziemia jest chyba w dowolnym punkcie globu, w momencie kiedy i ja tam przebywam... Mieści się we mnie, w moich paznokciach."

Gdziekolwiek i kiedykolwiek przebywam - jestem w Polsce.

Jej ziemia pod moimi paznokciami.
  

poniedziałek, 16 lipca 2018

Kibicowa(nie)

1.

No i przerżnęli. Jak niemal zawsze za mojej pamięci (wyjąwszy Meksyk, gdzie z bidą wypełzli z grupy - tylko po to, by zebrać haniebne bęcki cztery do ucha z Kanarkami), czyli nie dochodząc do fazy pucharowej. Jak w Korei Południowej i Japonii w 2002 (na otwarcie - 0:2 z gospodarzami, o wszystko - 0:4 z Portugalią, o honor - 3:1 ze Stanami Zjednoczonymi), jak w Niemczech w 2006 (na otwarcie - 0:2 z Ekwadorem, o wszystko - 0:1 z Niemcami, o honor - 2:1 z Kostaryką). Tym razem, czyli w Rosji w 2018, było - co odnotowuję z reporterskiego obowiązku - na otwarcie 1:2 z Senegalem, o wszystko 0:3 z Kolumbią, o honor (acz w stylu, który był kwintesencją właśnie braku futbolowego poczucia honoru) 1:0 z Japonią. W międzyczasie nie zakwalifikowali się do Włoch (1990), Stanów Zjednoczonych (1994), Francji (1998), do Republiki Południowej Afryki (2010) ani do Brazylii (2014).

Co się w tym czasie zmieniło? Niby nic (przegrywają jak przegrywali), a jednak - dla mnie - mnóstwo. A właściwie tylko jedna rzecz - za to fundamentalna: kiedyś ich fiaska cholernie mnie dołowały, teraz nie obchodzą mnie nic a nic. Ale tak zupełnie nic: w tym roku nie obejrzałem ani jednego ich meczu, nie zerkałem na powtórki, skróty, ujęcia poszczególnych akcji i bramek. Na dwa tygodnie przed Mistrzostwami dowiadywałem się u znajomych, kogo mają w grupie (każda grupa, w której grają Polacy, jest - jak mawiają złośliwi - grupą śmierci).

2.

No i w ogóle piłka mi obojętnieje - a przecież kiedyś się nią żyło, każde Mistrzostwa Świata (by pozostać tylko na gruncie tej imprezy) przestawiały mi pierwsze tygodnie lata na jakiś inny, świąteczny czas. Oczywiście nie pamiętam tych z 1978, bądźmy poważni; gdy 25 czerwca Argentyna tryumfowała w finale nad Holandią, miałem za sobą niewiele ponad trzy miesiące życia... Z 1982, z Hiszpanii, utkwiła mi w pamięci krążąca między dorosłymi przyśpiewka zaczynająca się od słów "Entliczek-pentliczek, co zrobi Piechniczek - tego nie wie nikt".

Tak na poważnie zaczęło się od Meksyku, dopiero co spustoszonego przez potworne trzęsienie ziemi, od fali meksykańskiej, od Stadionu Azteca, od kultu Diega Maradony (po raz pierwszy usłyszałem o nim nie po "boskiej ręce", którą zatrzymał Anglię, ale chwilę wcześniej, gdy w jakimś innym meczu, zagrywając piętą, wyharatał kawał murawy), od rozpaczy meksykańskiego bramkarza po przegranym ćwierćfinale z RFN. No i finał: oglądany (wyjątkowy przywilej dla ośmiolatka) na żywo w telewizorze (oczywiście biało-czarnym), przeżywany w duchu hodowanej przez politykę historyczną PRL-u nienawiści do Niemców, wygrany 3:2 przez Argentynę, zwieńczony morzem konfetti sypiącym się na zwycięzców obcałowujących zdobyczny puchar.

Ale najlepiej pamiętam rok 1990, Mundial w Italii (telewizor wciąż był czarno-biały). Ogólnopolski (jak sądzę) szał na punkcie Kamerunu, już od nieoczekiwanego zwycięstwa 1:0 nad Argentyną w spotkaniu otwarcia  w Mediolanie, przez obłąkany mecz 1/8 z Kolumbią (fryzura Diego Valderramy, plemienne pląsy leciwego Rogera Milli w narożniku boiska po dwukrotnym pokonaniu Renégo Higuity, chyba najdalej od własnej bramki interweniującego bramkarza w historii futbolu, nieodłączne długie spodnie bramkarza Kameruńczyków, Thomasa N'Kono), aż po żałobę po ich przegranej w morderczym ćwierćfinale z Anglikami... Zawód związany ze słabym występem Holendrów (futbolowi bogowie dzieciństwa, Ruud Gullit i Marco van Basten), którzy dwa lata wcześniej tak ładnie wpisali się w nadchodzący czas polskich przemian, wygrywając 2:0 ze Związkiem Radzieckim w finale Mistrzostw Europy. Wygraną Włochów nad Albionem w meczu o trzecie miejsce (do dziś nie wiem czemu, ale byłem jedyną znaną mi osobą, która kibicowała Anglii z emerytem Peterem Shiltonem w bramce; to zresztą od tamtego czasu niezmiennie nie jestem w stanie sympatyzować - z nielicznymi wyjątkami - z jedenastką Italii). Fuksiarski awans Argentyny do finału (teraz chyba wszyscy życzyli sobie - odwrotnie niż w Meksyku - zwycięstwa Niemców), no i właśnie sam finał, śmiertelnie nudny, z pamiętną dla nas interwencją sędziego liniowego Michała Listkiewicza, powstrzymującego furię Maradony (ależ się z niego wtedy zrobił arogancki buc!) po podyktowaniu zwycięskiego karnego dla RFN.

Potem było coraz słabiej, wspomnienia mam coraz bardziej mgliste - finałowy mecz na Mundialu w USA, jeszcze bardziej (choć wydawało się to niemożliwe) zamulający niż ten z Italii, pierwszy w historii mistrzostw rozstrzygnięty w loterii karniaków; smutek po haniebnej porażce Brazylii (miałem wówczas jakieś kultyczne postrzeganie brazylijskiego futbolu) we Francji, odrobinę radości po odwecie, jaki na futbolowym światku wzięli Brazylijczycy w Korei i Japonii (choć tu akurat najlepiej zapamiętałem płomienną relację radiową z meczu o trzecie miejsce, wysłuchaną w autobusie jadącym gdzieś ku Beskidom); skandaliczne zachowanie Francuzów po przegranej z Włochami w Niemczech (jeden z nielicznych momentów, kiedy trzymałem za Italią). No, stosunkowo mocno zapadł mi w pamięć Mundial w RPA, ten z wuwuzelami, ale to bardziej z uwagi na okoliczności oglądania decydującej fazy, którą śledziłem podróżując z żoną przez kraje nadbałtyckie, gdzie zainteresowanie piłką nożną jest porównywalne z tym, jak Polacy pasjonują się, bo ja wiem, rugby. No więc półfinały w pensjonacie w Druskiennikach (telewizyjne studio mundialowe prowadzone chyba w jakiejś szatni przez dwóch dżentelmenów w dresach siedzących przy składanym działkowym stoliku) i w pubie w Wilnie, mecz o trzecie miejsce na telewizorze na całą ścianę, ze skórzanej kanapy w klimatyzowanym foyer hotelu przy stacji kolejowej w roztopionym upałem Daugavpils (mecz znakomity, choć smutny z powodu przegranej Urugwaju; i ten prześmieszny "Diegas Forlanas" łotewskich komentatorów), no i wreszcie nudny jak listopad finał gdzieś na estońskiej wsi nad jeziorem Pejpus, z ekranu komputera (w oficjalnym streamingu z internetowego kanału telewizji polskiej byłoby to niemożliwe z powodu obciążenia serwerów; na analogicznym kanale telewizji estońskiej widać było na pasku, że finał śledzi wszystkiego coś koło ośmiu tysięcy Estończyków).

Z poprzednich mistrzostw nie pamiętam już nic zgoła - może oprócz niewiarygodnej rzeźni, jaką w półfinale gospodarzom, czyli Brazylijczykom, urządzili Niemcy. Ale poważnie - tuż przed tegorocznym Mundialem dotarło do mnie, że nie wiem, kto jest aktualnym mistrzem świata.

3.

No jasne, były jeszcze inne momenty uniesienia. Na przykład przebojowa szarża efemerycznej (z której tyle miało wyjść, a nie wyszło nic) jedenastki trenera Janusza Wójcika z Igrzysk Olimpijskich w Barcelonie w 1992, zakończona srebrnym medalem po przegranym 2:3 finale z Hiszpanią. Albo pierwszy w historii występ na Euro (fuksiarski, bo jako współgospodarze dostaliśmy się bez eliminacji), kiedy zamiast tradycyjnych grupowych meczy otwarcia, o wszystko i o honor, nasi piłkarze podtrzymywali nas przy trudnej nadziei poprzez dwa remisy (1:1 z Grecją i Rosją), by w końcu wtrącić nas w doskonale znane piekiełko rozczarowania po przegranej z Czechami. Ale przede wszystkim - Mistrzostwa Europy z 2016 roku. Chyba po prostu zacytuję to, co wtedy - na gorąco, tuż po przegranym ćwierćfinale z Portugalią, napisałem na Facebooku, bo najlepiej oddaje to temperaturę moich ówczesnych (potężnych!) wzruszeń:

"No i po Euro... ale po kolei.
Po pierwsze: zagraliśmy naprawdę dobry turniej - po raz pierwszy od równych trzydziestu lat weszliśmy do fazy pucharowej imprezy tej rangi. Z dużą satysfakcją patrzyłem na te trzy mecze, które widziałem: z Niemcami, Szwajcarią i Portugalią. I o ile Szwajcarów można było potraktować - mimo wszystko i z całym dla nich szacunkiem - jako efemerydę, o tyle Niemcy i Portugalczycy to jednak światowa czołówka. I cieszyło to, że nie było tu przypadków, ułaństwa, spektakli jednego aktora - jest drużyna, jest koncepcja, jest konsekwentny pomysł na futbol i dobra tego pomysłu realizacja. Zniknęło to, co było naszą słabością: kulawa defensywa, słomiany zapał, chaos, atak pozycyjny rozumiany jako stanie nieruchomo na swoich pozycjach, zadyszka po pierwszej połowie, wampiryczna słowiańska melancholia po pierwszej straconej bramce, granie husarskimi zrywami... Brawo, chłopaki - ale i brawo dla trenera Nawałki, który w tak krótkim czasie zrobił z nas drużynę klasy europejskiej.
Po drugie: mecz z Portugalią na pewno można było zagrać lepiej - odważyć się na jakąś bardziej zdecydowaną szarżę, spróbować skończyć to w normalnym czasie (w dogrywce jednak - z obu stron - widać było dzikie zmęczenie), wykorzystać te zmarnowane szanse. Miałem wrażenie, że zbyt wcześnie zaczęliśmy grać pod karne - a to już jednak byłby trochę fuks: dwa mecze z rzędu rozstrzygać w ten sam sposób. Kto wie, może też trochę zdemoralizowała nas ta pierwsza bramka - takie gole zawsze są darowane, to nigdy nie jest efekt słabości przeciwnika (no, chyba że to San Marino czy Gibraltar). Ale ostatecznie zagraliśmy jak równy z równym, konsekwentnie i spokojnie. Mam nadzieję, że to będzie kontynuowane i dopieszczane.
Po trzecie: dobrze się stało, że ten fatalny karny (powiedzmy otwarcie: wykonany tak źle, jak tylko można) był autorstwa Błaszczykowskiego. To on był głównym architektem naszego niewątpliwego sukcesu - i jeśli Lewy to oficjalny kapitan, to Kuba był nieoficjalnym majorem. I w jakimś sensie wyłącznie on miał prawo nas z tego Euro wyautować. Może to zabrzmi patetycznie, ale gdzieś tam w głowie kołatały mi się słowa kończące Redutę Ordona Mickiewicza: 'Bóg wyrzekł słowo stań się - Bóg i zgiń wyrzecze'... Ale inna sprawa, że miałem jakieś przeczucie, że nie strzeli - zbyt szybko podszedł do tej piłki, zbyt łatwo oddał beznadziejny strzał - jakby chciał mieć to już za sobą, jakby właśnie jemu puściły nerwy. Cóż - miał do tego prawo. Właśnie tak, miał prawo - on i nikt inny.
Po czwarte: zawsze irytowało mnie nazbyt łatwe machanie hasłem 'nic się nie stało, Polacy, nic się nie stało' - bo z turnieju na turniej działo się coraz więcej i coraz gorzej: bo jak ktoś za taką kasę rozpala takie wielkie zbiorowe emocje, to sorry, ale odpowiedzialność też jest wielka. Dziś mogę to powiedzieć pierwszy: nic się nie stało. A jeśli już - to stało się dużo i dobrze."

4.

No więc wypadałoby grepsiarsko zapytać: co poszło nie tak, gdzie popełniłem błąd? Co się stało, że piłka nożna - nawet w tym odświętnym turniejowym wydaniu (futbol inny niż ten grany przez reprezentację narodową nigdy mnie zresztą na poważnie nie obchodził) - niemal całkowicie przestała mnie ruszać?

Mógłbym na odczepnego odpowiedzieć, że jak się rodzi w okolicach dwóch kolejnych Mundiali dwóch synów, to właśnie to jest najlepszym sposobem na zmianę hierarchii, na wykorzenienie pewnych nawyków (trochę tak jak brak psa i porannych z nim spacerów bywa - jak sądzę - doskonałą okazją do rzucenia palenia), ale - no właśnie - byłoby to na odczepnego, nie do końca prawdziwie i uczciwie: w końcu tym wyżej wspomnianym Euro ekscytowałem się jako tata dwulatka. Ale owszem: do pewnego stopnia ojcowskie zakorzenienie w bycie innym niż ekranowe wspólnoty pozwoliło mi chyba zbudować dystans i lepiej wyostrzyć sobie to, co mi w futbolu nie gra.

5.

Po pierwsze: piłka jednoczy nas wokół pewnych intensywnych emocji, a jeśli emocje te wiążą się z czymś pozytywnym, to dodatkowo i leczymy swoje kompleksy wobec świata (a jesteśmy nacją ufundowaną na kompleksach właśnie), i dopieszczamy swoją kolektywną nieświadomość porytą rycerskimi sentymentami. Marek Bieńczyk - który o futbolu i w ogóle o sporcie potrafi pisać jak nikt w Polsce - w jednym z esejów z Księgi twarzy pozwolił sobie na zestawienie zgoła heretyckie: że w czasach PRL-u doszło do dwóch tylko momentów, kiedy Polacy poczuli się Wspólnotą, a stało się to podczas pierwszej papieskiej wizyty Jana Pawła II w roku 1979 i pięć lat wcześniej, kiedy legendarna drużyna Kazimierza Górskiego nie tylko po raz pierwszy od Mundialu z 1938 roku awansowała do finałów Mistrzostw Świata, ale też powróciła z nich z brązowym medalem. I w sumie nie ma w tym zrównaniu nic szokującego: nie chodzi tu o postponowanie historycznie niewątpliwie doniosłej roli, jaką odegrała pielgrzymka Wojtyły, ale o ukazanie, jak ogromną moc wiążącą ma dla Polaków futbolowy sukces.

W tym ostatecznie - bądźmy uczciwi - nie ma nic zdrożnego, a może nawet takie terapeutyczne momenty są dla naszego frustrackiego charakteru zbiorowego konieczne. Jeśli przez chwilę nie skaczemy sobie do gardeł, jeśli na ten jeden moment strzelenia gola zgromadzeni w jednej knajpie zwolennik PiS-u i Platformy rzucają się sobie na szyje i jeszcze śmieją się z tego, że jeden drugiego oblał piwem - to jest dobrze. Od średniowiecza wiadomo, że potrzebny jest czas karnawału, mięsopustnego święta głupców, kiedy żebrak może poudawać, że jest królem, a najgorsza ladacznica we wsi doświadczy hołdów, jakie należne są Najświętszej Panience.

No ale wszystko jest sprawą pewnego umiaru. Gdy Jorge z Burgos, demoniczny ślepy bibliotekarz z Imienia róży, wyjawia Wilhelmowi z Baskerville przyczyny swej nienawiści do Poetyki Arystotelesa, również powołuje się na przykład milczącego kościelnego przyzwolenia na karnawałowe rozpasanie - by zaraz dodać, że rozbawione ogłupienie nie jest niczym złym, dopóki nie stanie się zasadą (sankcjonowaną choćby właśnie autorytetem Filozofa). A zatem - powracając na grunt futbolu - szał radości (na przykład po awansie Polaków do ćwierćfinału ostatniego Euro) musi znać swoje granice; wspólnota rozentuzjazmowanych kibiców obowiązana jest do pamięci o swej iluzoryczności i krótkotrwałości, o tym, że najpiękniej strzelona bramka nie doda ani grama do istotnego gatunkowego ciężaru tego, kto bramkę tę oklaskuje.

Kilka lat temu w Krakowie powstał bardzo prężny ruch obywatelski Kraków Przeciwko Igrzyskom, który dokonał rzeczy niebywałej: zmusił uprzywilejowaną kastę urzędniczo-biznesową do przeprowadzenia referendum, w którym faktyczni właściciele miasta (czyli suwerenni mieszkańcy) odrzucili szkodliwy, forsowany przez wspomnianą kastę, pomysł zorganizowania w Krakowie zimowych igrzysk olimpijskich. Ruch przetrwał (obecnie funkcjonuje niestety w coraz bardziej znikliwej i wątpliwej formie jako Miasto Wspólne) i przez jakiś czas działał pod swoją pierwotną nazwą - słusznie argumentując, że chodzi o szerzej zakrojone przeciwstawianie się polityce miejskiej pojmowanej właśnie przez pryzmat igrzysk, doraźnych i nieprzemyślanych decyzji dyktowanych logiką debordiańskiej zgoła spektakularności. Ciesząc się ewentualnymi sukcesami polskich piłkarzy, powinniśmy pamiętać właśnie o tym: że to tylko igrzysko, które nie powinno nadmiernie odwodzić nas od twardej faktyczności życia społecznego.

Czy jednak nie przesadzam? Bądźmy poważni: tak jak od zwycięstwa Polski nad Szwajcarią podczas Euro 2016 nie zmądrzeli nasi parlamentarzyści, tak też zapewne tegoroczna przegrana z Kolumbią na Mundialu nie pogorszy na przykład i tak już fatalnej kultury jazdy samochodem przeciętnego polskiego Seby... Niemniej jednak wydaje mi się, że problem istnieje - w absolutnie niewspółmiernym do niczego terrorze medialnym, który narzuca wszystkim konieczność zainteresowania jakimiś tam zawodami z jakiejś tam dyscypliny sportowej.

Naprawdę, gdyby Karol Marks żył dzisiaj w Polsce, swój słynny bon-mot o religii przekułby na sąd o tym, że to sport jest opium dla ludu. Już pal sześć reklamowy obłęd związany z Polską reprezentacją w piłkę kopaną (choć cały czas czekam, aż Robert Lewandowski zagra w reklamie Roberta Lewandowskiego jako najskuteczniejszej agencji reklamowej); pal sześć nawet obłęd sprzed paru lat, kiedy to po pierwszym w historii wygranym meczu reprezentacji naszego kraju z Niemcami na warszawskim Stadionie Narodowym, do sprzedaży trafiły doniczki z certyfikowaną murawą, na której to dokonał się ten dziejowy wyczyn (choć gdyby o tym wiedział Robert Coover, z pewnością musiałby inaczej napisać swój porywający esej Piłka nożna jako sakrament egzystencjalny). Bardziej chodzi mi o to, że ilekroć w czasie tych pierwszych mundialowych dni, kiedy nasza jedenastka jeszcze udawała, że gra o cokolwiek, włączałem rano radiową Trójkę, miałem nieodmienne wrażenie, że trafiłem na audycję sportową, że cała reszta świata po prostu przestała istnieć, że jest tylko Mundial, a wcześniej do granic absurdu rozentuzjazmowane wieści o banalnych w gruncie rzeczy kolejach losu naszych orłów-nielotów na zgrupowaniu w Arłamowie.

Profesor Michał Paweł Markowski na swoich zajęciach z teorii literatury, na które miałem niebywałą przyjemność chodzić, na przykładzie piłki nożnej objaśniał działanie synekdochy, a konkretnie tego jej wariantu, który po łacinie nazywa się totum pro parte, czyli użycia nazwy całościowej na określenie pewnego zjawiska jednostkowego. Mówimy "Polska wygrała mecz", podczas gdy mecz wygrała (no dobra, częściej przegrała) nie żadna abstrakcyjna Polska, ale jedenastu facetów ganiających za nadmuchanym skórzanym balonem. Kiedyś łyknąłbym takie wciągnięcie mnie w pewną wspólnotę jak bocian żabę, dziś jednak dostrzegam przemocowość tego metonimicznego terroru... No bo ja też jestem jakąś tam częścią (konkretnie - według danych z roku 2015 - 1/38446000 częścią) Polski i bardzo przepraszam, ale nic nie wygrałem, nic nie przegrałem, a w piłkę nożna grywam (nie bez dzikiej przyjemności) skrajnie amatorsko, raz w tygodniu przez mniej więcej dwadzieścia minut, tylko na sali gimnastycznej, w ramach rozgrzewki przed treningami capoeira. A jeśli coś tam wygram (albo i przegram), to nie mam poczucia, że to sukces/porażka Polski. I nie wiem, w czym to moje poczucie miałoby być mniej lub bardziej uprawnione niż wszystkich tych Szczęsnych i Glików: w końcu jestem taką samą Polską jak oni. 

No bo jest jeszcze tak, że chwilowe uniesienia - zwłaszcza te skończone rozczarowaniem - odkładają się frustracją, postkoitalną żałobą. W czasie, gdy graliśmy tegoroczne mecze z Senegalem i Kolumbią, przestrzenie miejskie (okna, balkony, samochody) były bardziej biało-czerwone niż przed niejednym świętem narodowym - tuż po tym, jak pożegnaliśmy się z rosyjskimi mistrzostwami, M. ustrzelił w jednym z marketów taką nader wymowną fotkę: wielki kosz wypełniony poupychanymi bez ładu i składu wszystkimi tymi gadżetami w bieli i czerwieni, z wielką kartką "przecena - 0,99 zł". Tyle jest wart patriotyzm przeszacowanego święta głupców.

5.

Druga moją futbolowa wątpliwość jest grubszej natury i wiąże się z przeświadczeniem, że cały piłkarski świat jest przestrzenią kosmicznej zgoła korupcji - nie tylko tej finansowej, ale też (co znacznie, wbrew pozorom, ważniejsze) politycznej.

Jak już wspomniałem - nigdy nie byłem w stanie wykrzesać w sobie najmniejszego nawet zainteresowania piłką nożną w wymiarze klubowym. Z racji miejsca urodzenia powinienem w odruchu lokalnego patriotyzmu kibicować KKS Sandecji, ale wtedy, w dzieciństwie, było to podwójnie trudne - po pierwsze dlatego, że Kolejowy Klub Sportowy dziadował wówczas straszliwie, w każdym sezonie balansując na krawędzi spadku z trzeciej ligi, a po drugie dlatego, że chowałem się na wiejskim przedmieściu i nieodległy przecież Nowy Sącz (zwany po prostu "Miastem") to był jakiś radykalnie inny, wielki świat, którego jakoś nie traktowało się jako małej ojczyzny... No i tak mi zostało; raz jeszcze odwołując się do kapitalnych rozpoznań Marka Bieńczyka - wybierałem raczej modernistyczną wzniosłość kibicowania reprezentacji ucieleśniającej pewną tyleż abstrakcyjną, co nieusuwalną plemienną jakość zwaną narodem, niż przelotny postmodernistyczny związek z marką handlową zwaną klubem.

A do tej wrodzonej obojętności stopniowo dołączała się konkretna awersja związana z kolejnymi ujawnianymi aferami korupcyjnymi toczącymi polską piłkę... kiedy końcem lat osiemdziesiątych zaśmiewaliśmy się z brawurowej komedii Piłkarski poker Janusza Zaorskiego (ach, ta fenomenalna rola Janusza Gajosa jako sędziego Jana Laguny, mającego w sobie tyle ze zgorzkniałego patosu szeryfa - ostatniego sprawiedliwego z jakiegoś klasycznego westernu!), nikt jakoś nie brał na poważnie zarzekań reżysera, że to film oparty na rzetelnej wiedzy o zakulisowych machinacjach w PZPN-ie; dziś coraz bardziej skłonni jesteśmy uznać, że to rzeczywiście był bez mała fabularyzowany dokument... Jeśli dodać do tego fakt tyleż niewątpliwego, co zatrważająco odpornego na represje prawne przenikania się struktur kibolskich ze zorganizowaną przestępczością (zwłaszcza narkotykową), rysuje się obraz niesłychanie ponury: młodych ludzi, którzy (często szachowani retoryką związku wierności klubowi z pielęgnowaniem wartości patriotycznych - bywa, że w ich najbardziej radykalnym, ksenofobicznym i rasistowskim wydaniu) gotowi są szlachtować się maczetami w imię mimowiednego legitymizowania monstrualnej łapówkarskiej fikcji, stwarzając (pozostaje wierzyć, że i tym razem w większości bezwiednie) zasłonę dla machinacji narkobiznesu.

Przez długi czas żyłem jednakowoż w naiwnym przeświadczeniu, że ta patologia nie dotyczy piłki nożnej w jej wymiarze międzynarodowym. Zrazu była to naiwność idealistyczna (że na tym poziomie nie kupczy się wynikami, bo... no, bo po prostu nie wypada, bo jest jakiś rodzaj sportowego szlachectwa, który na to nie pozwala), potem - naiwność cyniczna: że po prostu nie ma nikogo, kto byłby w stanie wyłożyć kabonę konieczną do wydrukowania wyniku na Euro, na Mundialu czy w Lidze Mistrzów. Ostatnio ujawnione rewelacje na temat skandali korupcyjnych na szczytach władz FIFA i UEFA czy szczegółów powierzenia organizacji Mistrzostw Świata 2022 Katarowi, gdzie być może mamy do czynienia z przekrętami na szczeblu już nie międzyludzkim, a międzypaństwowym, każą mi wyzbyć się resztek złudzeń (o rzeczach tak pornograficznie oczywistych jak irracjonalne zarobki futbolowych megagwiazd, wysokość kwot przy transferach najbardziej wziętych piłkarzy, kupowanie prestiżowych klubów przez wątpliwej konduity finansowych oligarchów nawet nie chce mi się wspominać).

Ale to przecież nie koniec zgorszenia - bo na finał trzeba rozważyć wątpliwość, czy rzeczywiście etycznie niewinne jest namaszczenie na gospodarza Mundialu Rosji, czyli kraju, który (najdelikatniej rzecz ujmując) nie spełnia uznawanych przez kulturę i cywilizację świata zachodniego standardów praw człowieka i ładu demokratycznego; kraju, gdzie aparat represji prześladuje przeciwników politycznych, niezależnych dziennikarzy i niewygodnych aktywistów, gdzie wynaturza się procedury elekcyjne, kraju, który dopuszcza się aktów niedopuszczalnej w prawie międzynarodowym agresji militarnej wobec państw ościennych.

Najbardziej oczywisty argument na rzecz tego, że nie ma w tym nic gorszącego - czyli stwierdzenie, że trzeba odseparować politykę od sportu, zupełnie mnie nie przekonuje, i to z dwóch co najmniej powodów. Raz dlatego, że już to, o czym wspomniałem powyżej, czyli mocne podstawy do podejrzenia, że za wyborem gospodarza mistrzostw (sprawa dotyczy przede wszystkim następnego Mundialu, tego w Katarze, ale czy aby na pewno tylko tego?) stoi realny interes ekonomiczny liczony w ciężkich milionach (a może i miliardach) euro, każe odesłać wiarę w prymat idei sportowej nad kasą w sferę krańcowej naiwności. Dwa - bo przecież nie jest tak, że idea olimpijska (a przecież leży ona nie tylko u podstaw pewnej filozofii organizowania kolejnych olimpiad, ale też wszelkich międzynarodowych zawodów o charakterze mistrzowskim) nie jest czymś uniwersalnym; skrajnie szlachetny koncept zawieszenia polityki (również pojmowanej jako rozstrzyganie sporów między zbiorowościami w drodze wysiłku zbrojnego, jako dyscyplinowanie wspólnoty przy użyciu aparatu legalnej przemocy) na święty czas igrzysk zrodził się tu, u greckich korzeni ducha europejskiego i chyba powinien być przywilejem należnym tym, którzy respektują również inne z ducha tego wynikłe zobowiązania - równość obywateli wobec prawa, wolność słowa, niezależność wyboru reprezentacji politycznej, pluralizm poglądów... Jasne: można i trzeba mieć wątpliwości, czy z wszystkich tych wzniosłych zobowiązań wywiązują się rządy Waszyngtonu, Paryża, Londynu czy Berlina, ale jednak sytuacja jest tutaj radykalnie odmienna niż w autorytarnej Rosji czy totalitarnych Chinach (organizatora Letnich Igrzysk Olimpijskich w 2008 roku), prowadzących dodatkowo budzące poważne wątpliwości działania wojenne na Ukrainie czy w Tybecie. Być może rzeczywiście jest tak, że organizacja życia społeczno-politycznego Rosji i Chin po prostu jest, jaka jest, i nie może być inna - może rzeczywiście szeroko pojmowany ład demokratyczny nie pasuje do wielowiekowej tradycji i zbiorowej psychologii tych dwóch gigantów; ale jeśli tak, to może po prostu nie powinniśmy udawać, że da się tu bezkonfliktowo zaaplikować ideę olimpijską? Może właśnie powinna być ona nie ściemą (udajemy, że w czasie igrzysk nie leje się krew w Donbasie i że tysiące chińskich więźniów politycznych nie cierpią prześladowania), ale rodzajem potwierdzenia faktycznej - lepszej lub gorszej - przynależności do świata regulowanego przez pewne wartości?

6.

Oczywiście - jestem hipokrytą, nie zdobyłem się na całkowity kibicowski bojkot: obejrzałem trochę ponad połowę ćwierćfinałowego meczu Chorwacji z Rosją, mniej więcej w całości oba półfinały, ostatnie półgodziny meczu o trzecie miejsce, no i oczywiście finał. I myślałem podczas ćwierćfinału, że przecież nikt z tych tak pięknie walczących na boisku Rosjan nie jest odpowiedzialny za Putina i jego samodzierżawny terror... Ale wątpliwości są i pozostaną - i zapewne już na zawsze oglądanie wielkich piłkarskich mistrzostw będzie dla mnie przyjemnością cokolwiek występną i nieczystą.

piątek, 15 czerwca 2018

Sutra Wibracji Wichity

Sekwencja zdarzeń wyglądałaby następująco.

W 1966 roku udział Stanów Zjednoczonych w wojnie wietnamskiej był na fali wznoszącej - czego dowodem same liczby: przez cały rok 1965 (czyli już po incydencie w Zatoce Tonkijskiej, otwierającym drogę ku pełnemu militarnemu wejściu Amerykanów w konflikt) do Wietnamu wysłano 161 tysięcy żołnierzy; w roku następnym kolejne 241 tysięcy, najwięcej w trakcie całej tej absurdalnej trzynastoletniej awantury, w którą zaangażowano 543 tysiące amerykańskich mundurowych, z których blisko 60 tysięcy znalazło śmierć w indochińskich dżunglach i błotach.

W tym samym 1966 roku Allen Ginsberg pisze wielki antywojenny poemat Wichita Vortex Sutra - a właściwie redaguje go na podstawie tego, co nagrywał na magnetofon na tylnych siedzeniach autobusu Greyhounda, którym jechał na południe Stanów Zjednoczonych. Ten moment wydaje mi się poniekąd symbolicznym przejściem od epoki bitników do czasów hippisowskich (niespełna rok po napisaniu Wichita Vortex Sutra Ginsberg będzie jednym z mówców zaproszonych do San Francisco na The World's First Human Be-in, spotkanie założycielskie nowej subkultury). 

W 1989 roku na płycie Solo Piano Philip Glass nagrywa niespełna siedmiominutowy utwór inspirowany poematem Ginsberga.

18 września 2013 roku, podczas krakowskiego festiwalu Sacrum Profanum, kierowany przez Carlo Boccadoro zespół Sentieri Selvaggi wykonał własną aranżację utworu Glassa. Wtedy po raz pierwszy usłyszałem o wierszu Ginsberga.

13 stycznia 2018 roku (niemal dokładnie - bez jednego dnia - w pięćdziesiątą pierwszą rocznicę The World's First Human Be-in) w Krakowie, w klubie De Revolutionibus, Tomasz Bąk rozmawiał z Marcinem Świątkowskim o swoim nowym poemacie, brawurowej parafrazie utworu Ginsberga zatytułowanej Tomaszów Vortex Sutra, publikowanej w czwartym numerze kwartalnika KONTENT. Rozmowa dotyczyła wielu ważnych spraw - a zwłaszcza tego, że ktoś wreszcie powinien ten arcyważny manifest autora Skowytu przyswoić polszczyźnie.

Zerknąłem wtedy na szybko w otchłań internetu (bo - wstyd powiedzieć - nigdy wcześniej nie czytałem Wichity) i pierwszy wers sprawił, że pomyślałem, że być może tym kimś powinienem być ja. "I'm an old man now"... Tak - pomyślałem - to o mnie: coś mi zagmerało w trzewiach i zachciało mi się przywdziać maskę owego starca, indiańskiego szamana (tak jakoś widzę tego, kto mówi u Ginsberga), by coś obwieścić światu.

Po powrocie z De Revolutionibus zrozumiałem, że to ukłucie inicjalnej linijki to było coś więcej - jakiś sygnał, który przez niezbadane otchłanie światów i zaświatów wysłał do mnie Ginsberg. Bo kiedy pisał on - "an old man" - swój poemat, miał dokładnie tyle lat, co ja teraz, czterdzieści. Wtedy zrozumiałem, że nie tylko powinienem, że po prostu muszę.

To, co powstało skutkiem owego przymuszenia - poniżej.

Najpierw jednak chciałbym podziękować Tomaszowi Bąkowi, bez którego inspiracji nigdy nie oddałbym się szaleńczej przyjemności robienia czegoś, czego nie potrafię - czyli tłumaczenia (czegokolwiek, ale tu oczywiście - Ginsberga). Tomkowi zawdzięczam również taki sposób rozumienia Wichity, który towarzyszył mi w moich zmaganiach - o czym będzie jeszcze okazja wspomnieć w komentarzu pod wierszem. No i wreszcie dziękuję autorowi Tomaszów Vortex Sutra za kilka życzliwych słów, którymi wsparł mnie (via Facebook) na początku mej pracy nad spolszczeniem poematu.

Tego mojego Ginsberga pragnę zadedykować drugiemu memu synowi, Arturowi, którego narodziny zastały mnie między wersami "pamięć o grzechach" a "i Titsworth oferuje ubezpieczenia wzdłuż ulicy Hydraulicznej" - bo nie ma przecież mocniejszego antywojennego manifestu niż dziecko.




Sutra Wibracji Wichity

Jestem już stary – i samotny, tu – w Kansas,
ale nie lękam się
i głoszę swą samotność w autobusie
bo nie sam jestem samotny,
ale my wszyscy, jak Ameryka długa,
ludu mój –
i samotność ta jest Wieszczbą,
równie dobrze sto księżyców temu,
jak i teraz, gdzieś w Kansas.
Nie bezkres równin knebluje nam usta,
w które o północy napływa ekstaza języków,
gdy drżą nasze ciała wsparte
pierś w pierś na materacu –
Nie pustka nieba, która każe
powlekać twarze zobojętnieniem,
ani ubrania krępujące
pożądanie, którym jarzy się ukochana skóra,
biała gładź brzucha ukorzeniona we włosach
łonowych.
To nie Bóg przynudzający o zapieraniu się
samego siebie, tej rozsłonecznionej róży
zarumienionej z bezwstydnej rozkoszy
od oczu aż po podbrzusze, tak.
Wszystko robiliśmy w imię tej potworności,
którą zwiemy Miłością, pragnieniem i brakiem –
lękając się, że nie jesteśmy jedynymi ciałami
kochanymi przez wszystkie oblubienice z Kansas City,
całowanymi przez każdego chłopca z Wichita –
Och, a przecież tak wielu łączyło się ze mną w skowycie –
na moście nad Republican River,
zanosząc się bezgłośnym łkaniem
z rozpaczy, że nie ma na to słów –
na nieodśnieżonej bocznej drodze
przerzuconej nad autostradą
szukałem języka,
przejścia ku wam –
gdy wszystko, co powiemy, opłaca się wojnie.
W komunikacyjnej gorączce
przewody drżą nad równiną od Junction City –
pędy autostrady wrastają w bezgraniczne łąki
szosy omijają Abilene i wypadają
na Denver penetrowane przez
weteranów miłości –
aż do Wichita, gdzie głowa McClure’a
eksplodowała dzikim pięknem
na bani, spomiędzy samochodowych foteli,
na zamglonej od neonów ulicy
piętnaście lat temu –
i aż do Independence, gdzie wciąż żyje starzec,
który zgubił bombę niewolącą ludzką świadomość
i czyniącą kosmiczne ciało nawiedzonym domem –
Teraz, przemykając pustymi równinami,
gdzie żaden gigantyczny demon wcielony w maszynę
nie szpeci horyzontu,
gdzie tylko cherlawe sylwetki pni i drewniane chałupy graniczą z nieboskłonem,
wieszczę swe objawienie!
wiecznie powracające odkąd człowiek
przemierza Kansas i wszelkie inne wymiary – Radość
odrodzoną na pogorzelisku wielkiego smutku Boga Wojny!
Osierocony gada ze mną, w bezdomności burego pustkowia milkną
marzenia o kolektywnej Jaźni,
która czyni naród ciałem Wieszczby
wypowiedzianej w Deklaracji Dążenia do
Szczęścia!
Wzywam wszystkie Siły wyobraźni
do siebie w tym wozie, by Wieszczyć,
przybywajcie, wszyscy władcy
człowieczego królestwa, które przychodzi
nagi Shambu Baba skryty pod popiołem
Khaki Baba porastający szaleństwem wśród psów
Dehorahava Baba zawodzący Och jak cierpią, Jak cierpią
Sitaram Onkar Das Thakur nakazujący
wyzwolenie od pragnień
Satyananda wznoszący dwa palce w znaku pokoju
Kali Pada Guha Roy praktykujący jogę w obliczu pustki
Shivananda dotykający piersi i intonujący OM
Srimata Krishnaji z Brindabanu uczący jak powierzyć się guru
William Blake niewidzialny ojciec anglojęzycznych widzeń
Sri Ramakrishna mistrz spoglądania tam
a jeśli tu, to tylko by opłakiwać matkę
Chitanya z ramionami pląsającymi w rozśpiewanych modłach
Chango miłosiernie osądzający nasze ciała
Durga-Ma pokryta krwią
zmywającą nasze wojownicze złudzenia
Tathagata o milionie twarzy przekraczający cierpienie
Hare Krishna zstępujący by zbawić ten wiek bólu
Ofiara Serca przyjęta przez mojego Chrystusa
Allach współczujący
Jahwe sprawiedliwy
wszyscy Oświeceni Książęta Ziemi, wszystkie
przedwieczne Serafiny płonące niebiańskim Pragnieniem, dewowie, jogowie
i święci, wam śpiewam –
nawiedźcie moją osobną obecność
w tym wibrującym kręgu zwanym Kansas,
gdzie podnoszę głos
intonując Mantrę w języku nowej Ameryki,
staję tu, by obwieścić koniec Wojny!
tego Zabobonu Przeszłości! –
i wypowiedzieć słowa stworzenia mej własnej epoki.
Niech zadrży cały kraj
Niech szlocha naród
Niech Parlament uchwala dla przyjemności,
Niech Prezydent podpisuje, bo tak chce –
ustanawiam przewagą jednego głosu to Prawo,
nienazywalną Tajemnicę –
w dzienniku ustaw moich zmysłów,
przyjęte przez aklamację w pierwszym czytaniu
przyjęte z zadowoleniem, objawione
manifest z głębi mej myśli
w natychmiastowym trybie wyobraźni
obejmuję świadomością wszystkie królestwa
Sześćdziesiąt mil od Wichita
blisko El Dorado,
Ozłoconego,
w nadciągającym z mgłą chłodzie
bezludne zbrązowiałe plantacje ciągną się po horyzont
w każdym kierunku
w to zimowe popołudnie, w niedzielę, dzień pański –
Krystalicznie czysta woda spiętrzana w wieży
we Florence
na wzgórzu,
postój na tankowanie i herbatę
Sznur aut na tle wiadomości słanych z poboczy
do ciżby o zabetonowanej myśli
dusząca biała mgła kryje ziemię
a w nagłówku gazety z Wichita
Kennedy naciska na Wietnamczyków w sprawie rokowań
Wojna przeszła,
Słowa spełzające z czasopism porozkładanych w motelu,
istna magia,
Zaklęcia języka używanego
w pomroce dziejów, dziś czarny druk
opinii publicznej
W wiadomościach Sajgon –
Nagłówek Wytrzymuje Ciężki Ostrzał Vietcongu
wciąż cierpią
ci inni
Ostatnie podrygi niosącego ból smoka
mięśnie poszarpane przez kule
oparzone oczodoły
czułego żółtoskórego chłopca w błotnistym okopie
Na tej samej stronie
marines zabili już 256 wzięli do niewoli 31
podczas dziesięciu grudniowych dni operacji Pełnia
Język język
Rzecznik Departamentu Obrony
Język język
straty partyzantów
wzrosły do 100 tam gdzie Pierwsza Dywizja
Kawalerii Powietrznej
Język język
podczas operacji Białe Skrzydło niedaleko Bong Son
Niektórzy z
Język język
Komunistycznych
Język język żołnierzy
są tak zdesperowani
że atakują mimo sześciu lub siedmiu ran postrzałowych
Język język Karabiny Maszynowe M-60
Język język w Dolinie La Drang
na ziemi wprost roi się od pijawek i skorpionów
Wojna skończyła się już tyle godzin temu
Och, wreszcie z radia spływają
niebiańskie inwokacje!
Anielski Dylan śpiewa rzeszom
„twe dzieci z dna na dzień mają cię za nic,
Mario, wpadnij tu, mam czas”
Jego młodzieńczy głos wygładza
niekończące się bure łąki
Jego wrażliwość przeszywa fale eteru,
pokorna modlitwa na każdej częstotliwości,
Język język, a także słodkie dźwięki
Nawet ku tobie,
kosmata nijakości!
Nawet ku tobie,
Burns, rozpaczającemu!
Przyszłość pędzi z piskiem opon
wprost do serca Wichita!
Teraz radio opłakuje klęskę głodu
jeśli nieszczęśni
wyczekują narodzin Człowieka
O amerykański człowieku!
z pewnością nieźle pachniesz
powiada radio
mijając tajemnicze rodziny z migotliwych wież
skupione przy blaszaku na wzgórzu –
to magazyn żywności czy wojskowa fabryka lęków?
Czułe Miasto, och, Hamburgery i stacja benzynowa Skelley’s
światłami karmieni ludzie i maszyny
aluminiowe roboty podstacji elektrycznej z Kansas
ślą sygnały między smukłymi wieżami anten
ponad pustym boiskiem
niedzielnym świtem
do samotnego kiwaka dobywającego ropę z niewiadomego
noc i dzień, niezmiennie
i do fabrycznych płomieni oświetlających wielkie pole golfowe
gdzie zabawia się utrudzony biznesmen
Rozjazd, wyjazdy i zjazdy na wschód od Wichita
Baza Wojsk Lotniczych McConnell
nadgryza Miasto –
światła wznoszą się znad przedmieść
splendory Supermarketu przy Texaco przyćmiewają
lampy otulające Kelloga,
drogocenna zieleń sygnalizacji ulicznej
turkocze po przednich szybach samochodów,
unerwienie Śródmieścia obnażone!
Grona aut nanizane na własne reflektory,
puls kierunkowskazów w spojrzeniach kierowców –
tłoczne ludzkie gniazdo, neonowe widma,
i brzask inicjowałby
codzienny ruch w interesach, ale cóż począć, dziś Dzień Pański –
światła trzech krzyży na zborze Odkupiciela płożą się na trawniku
pamięć o grzechach
i Titsworth oferuje ubezpieczenia wzdłuż ulicy Hydraulicznej
aż do Kostnicy Gwardii De Voora dla niemodnych ciał
ludzkich pojazdów
których nawet z gwarancjami Titswortha nikomu się już nie opchnie –
Jesteś u siebie, podróżny, mijasz fabrykę gazetowego bełkotu
przy stacji pod mostem kolejowym z Douglas
do centrum Wichita, spokojnie wracając
do Hotelu Eaton
To tutaj Carry Nation wypowiedziała wojnę wietnamską
wygrażając swoim paradnie rozjuszonym toporkiem
alkoholom
Tutaj jej furia
uruchomiła wibracje, które spustoszyły Deltę Mekongu
Dumna Wichito! Zadufana Wichito
pierwsza rzuć kamieniem! –
który zamordował mi matkę
zmarłą skutkiem komunistycznej antykomunistycznej psychozy
w psychiatryku dekadę temu
pomstującą na okablowanie płożące się w jej głowie
i na widmowe głosy polityków w powietrzu
deflorujące jej dziewczynkowaty charakter
Wielu innych zginęło lub oszalało
w Wibracji ogarniającej Hydrauliczną
aż do końca Siedemnastej ulicy – dość tego!
Wojna skończona –
choć jeszcze nie dla dusz
więzionych w Czarnuchowie
wciąż usychających z pragnienia białej czułości waszych ciał O córy i synowie
Wichita!



Komentarz:

Tekst oryginału - korzystałem z wersji Wichita Vortex Sutra, którą znaleźć można na stronie Genius, w ogromnej pomieszczonej tam bazie tekstów piosenek (strona była dla mnie też nieocenioną pomocą jeśli chodzi o fachowe krytyczne komentarze do tekstu wiersza - dlatego też w niniejszym post scriptum rezygnuję z wielu objaśnień, zwłaszcza dotyczących personaliów tych, których wspomina Ginsberg, odsyłając czytelnika na stronę). Na ile jest to wersja zgodna z tym, co ukazało się drukiem (poemat po raz pierwszy wydany został w San Francisco w 1968 roku w zbiorze Planet News, dwudziestym trzecim tomie The City Lights Pocket Poets Series) - nie wiem i raczej się nigdy nie dowiem... Przekład publikuję bez starania się o czyjąkolwiek zgodę i pozyskiwania jakichkolwiek praw.

Tytuł - początkowo miała być Wibrująca Sutra (jadąc do Wichita); angielskie słowo "vortex" oznacza oczywiście przede wszystkim "wir", ale też - w głębszym, religijnym sensie - na przykład "czakrę", która emanuje (co ustaliłem w pośpiesznej konsultacji z Maciejem Wielobobem, najlepszym znanym mi osobiście specjalistą od mistyki Wschodu) wibracją. Im bliżej jednak byłem końca (a tłumaczyłem w rytmie podobnym do tego, który zaciążył na powstawaniu wersji oryginalnej - fragmentami, z doskoku, bez przedwstępnego ogarniania całości), tym lepiej rozumiałem, że "wibruje" nie "sutra", lecz miasto Wichita (i nie jest to wibracja pozytywna); dlatego ostatecznie zdecydowałem się na taką składniowo może kulawą, ale chyba najbliższą intencji oryginału zbitkę: "sutra" (czego?) "wibracji" (czego?) Wichity" (sama "wibracja" została zapisana wielką literą w zgodzie z literą tekstu Ginsberga, który w ten sposób podkreśla ważność niektórych pojęć - i osobliwość tę starałem się uszanować w całości tekstu). Ilekroć w tekście będzie się pojawiało tytułowe słowo "vortex", tylekroć będę oddawać je przez coś kojarzącego się z "wibracją'.

"ludu mój" - nie mogę oprzeć się wrażeniu, że ten, który mówi u Ginsberga, przemawia z pozycji proroka lub wieszcza, dlatego inwokację "O tender fellows" oddaję nawiązując do doskonale znanej z polskiej kultury lamentacji wielkopostnej Ludu, mój ludu (podobne stylistyczne wariacje na język Biblii, modlitwy czy proroctwa będą tu od czasu do czasu powracać, czasem na prawach sporej translatorskiej dowolności). Oczywiście - mówi tu również szaman (albo też chciałbym, żeby to on mówił), dlatego sformułowanie późniejsze o dwa wersy, "in the moon 100 years ago" tłumaczę jako "sto księżyców temu".

"Och, a przecież tak wielu łączyło się ze mną w skowycie" - w oryginale "O but how many in their solitude weep aloud like me"; pozwalam sobie na grepsiarskie nadużycie i tych, którzy "weep aloud", zamieniam na "łączących się w skowycie" z autorem Skowytu... 

"gdy wszystko, co powiemy, opłaca się wojnie" - w oryginale "almost all our language has been taxed by war". To najprawdopodobniej kluczowy wers dla zrozumienia wywrotowej społecznej siły poematu. Ginsberg nie pisze bowiem wyłącznie manifestu sprzeciwu wobec wojny wietnamskiej - jego intencje sięgają głębiej: ku krytycznej analizie tego, w jaki sposób wojna infekuje wszystkie poziomy naszej komunikacji, naszego egzystowania w przestrzeni kształtowanej przez środki masowego przekazu; nie chodzi tylko o to, że mówimy o wojnie; my mówimy wojną - również wtedy, gdy pytamy dzieci jak im minął dzień w szkole, gdy kupujemy pieczywo, zamawiamy piwo, dyskutujemy o sporcie i pogodzie (to rozpoznanie Ginsberga sytuowałoby go jako antenata refleksji filozoficzno-społecznej Paulo Virillio, Giorgio Agambena czy Jeana Baudrillarda - jako autora niezbyt skądinąd udanej książki Wojny w Zatoce nie było). Z tego punktu widzenia Sutra Wibracji Wichity jest czymś znacznie więcej niż tylko historycznoliterackim dokumentem kontrkulturowego sprzeciwu wobec konkretnej wojennej zawieruchy - okazuje się ponuro aktualna także w Polsce roku 2018, gdzie w każdym miejscu szantażowani jesteśmy dyskursywnym kultem wojny, gdzie nasze codzienne życie podskórnie toczy nowotwór poetyki militaryzmu. Tak główną myśl poematu rozumie właśnie Tomek Bąk - i nie pozostaje mi nic innego, jak tylko się z nim absolutnie zgodzić. I to również w mojej rozmowie z Tomkiem sprzed pół roku pojawił się wątek tego właśnie wersu, o którym teraz mówię - jako szczególnie opornego na wystarczająco "cięte" tłumaczenie. Wymyśliłem to właśnie tak - nie dosłownie, że język jest opodatkowany na cele wojenne, ale że się wojnie opłaca: że jest dla niej zyskowny, ale też, że musi jej spłacać pewien haracz (w tym sensie mówimy, że - na przykład - sprzedawca na szemranym targowisku musi się opłacić lokalnym gangsterom); chodziło mi też o uruchomienie skojarzeń frazeologicznych z formułą prawną znaną doskonale choćby z tak wielu amerykańskich filmów sensacyjnych: "wszystko, co powiesz, może zostać użyte przeciwko tobie". I właśnie dzięki temu, że Tomek był uprzejmy uznać to moje rozwiązanie za nienajgorsze, zdecydowałem się zmierzyć z Ginsbergiem do końca.

"Denver penetrowane przez weteranów miłości" - w oryginale "Denver filled with old heroes of love": seksualne konotacje związane z użytym tu przeze mnie czasownikiem "penetrować" są jak najbardziej zamierzone. Skądinąd nie mogę się oprzeć wrażeniu, że Ginsberg dialoguje to ze swoim Skowytem - tam przecież również znaleźć można obszerny passus poświęcony seksualnym wyczynom "N.C, jebaki i adonisa z Denver" (korzystam z własnego tłumaczenia, do odszukania na tym to blogu). A może to po prostu w Denver atmosfera jakoś szczególnie gęsta była od feromonów?...

"która czyni naród ciałem Wieszczby wypowiedzianej w Deklaracji Dążenia do Szczęścia" - oczywiście Ginsberg nawiązuje tu do fundamentalnej dla politycznej tożsamości Stanów Zjednoczonych Deklaracji Niepodległości z 4 lipca 1776, w której czytamy, że wszyscy ludzie - jako że rodzą się wolni i równi - nabywają z samego faktu swego urodzenia "święte i niezbywalne" prawo do "the preservation of life, & liberty, & the pursuit of happiness"; nawiązuje oczywiście w sposób dywersyjnie źródłowy (podobnie jak czynili to agitatorzy ze sceny festiwalu w Woodstock). Ale tak naprawdę nasuwa mi się tu jeszcze jedno skojarzenie - z Hair, musicalem Gerome'a Ragniego i Jamesa Rado z muzyką Galta MacDermota, wystawionym w 1967 roku, a zwłaszcza z jego fenomenalną wersją filmową z roku 1979, wyreżyserowaną przez Miloša Formana. Sprawa wpływu Sutry Wibracji Wichity na libretto Ragniego i Rado jest oczywista i dość dobrze opisana, ale dotyczy cytatów z poematu, które trafiły do songu 3-5-0-0, tymczasem nie mogę oprzeć się wrażeniu, że i tu jest coś na rzeczy - wszak w śpiewanym przez Nell Carter fragmencie Abie Baby/Fourscore również pojawia się fraza "I tell all man are created equal"... Nie mogąc podczas tłumaczenia Ginsberga opędzić się od natręctwa obrazów z Hair, w odrobinę wcześniejszej frazie, wymierzonej przez poetę w "starca, który zgubił bombę niewolącą ludzkość", czyli emerytowanego prezydenta Stanów Zjednoczonych Harry'ego Trumana, sformułowanie "body universe" przekładam jako "kosmiczne ciało", nawiązując do songu Walking in Space.

"wszyscy władcy człowieczego królestwa, które przychodzi" - rozpoczynające się tu ennumeratio duchowych mistrzów, nauczycieli, bóstw i ich wcieleń wymagałaby być może fachowego objaśnienia, ale chyba nie jest to konieczne, zwłaszcza że chodzi o postaci już to oczywiste, już to ledwie efemerycznie pojawiające się w burzliwym pejzażu metafizycznych poszukiwań kontrkulturowej Ameryki tamtego fascynującego czasu...

"niech prezydent podpisuje, bo tak chce" - u Ginsberga znacznie bardziej dosadnie: pozwala się prezydentowi spełniać swe pragnienie ("let the President execute his own desire"), ale jakkolwiek bym tego nie tłumaczył, nie mogłem pozbyć się natręctw związanych z aktualną sytuacją w Polsce, gdzie Prezydent jakże często odgrywa rolę wyłącznie Pierwszego Sygnatariusza niemal wszystkiego, co zostanie wykoncypowane przez jego partię... Dominacja "legislacyjnych" metafor w tym fragmencie to moja osobista licentia poetica, podobnież zamiana amerykańskiego Kongresu na znacznie bardziej polski Parlament.

"a w nagłówku gazety z Wichita" - tu właśnie zaczyna się najbardziej może przejmujący passus poematu, w którym Ginsberg najmocniej pokazuje, na czym polega owo "opłacanie się wojnie wszystkiego, co powiemy"; chcąc pokazać możliwie najbardziej radykalnie, w jaki sposób mówienie o wojnie staje się mówieniem wojną, tłumaczę na przykład sformułowanie "Headline Surrounded Vietcong Charge Into Fire Fight" w poetyce radykalnej jukstapozycji, jako gramatycznie dwuznaczne "Nagłówek Wytrzymuje Ciężki Ostrzał Vietcongu", celowo rezygnując z łagodzącego rozbudowania typu "w nagłówku informacja o tym, że Vietcong..." 

"Anielski Dylan śpiewa rzeszom" - cytat z pieśni Boba Dylana Queen Jane Approximately oczywiście podaję w kongenialnym tłumaczeniu Filip Łobodzińskiego, które znaleźć można w wydanym przez Biuro Literackie Dusznym kraju (wiersz poety figuruje tam pod tytułem Maria mniej więcej). Skądinąd, kiedy myślałem o nazwaniu głosu Dylana "youthful", jak chce tego Ginsberg, uświadomiłem sobie, że duża część siły songów noblisty to właśnie sprawa tego mocnego, czystego, jasnego, wiecznie "młodzieńczego" śpiewu... 

"z pewnością nieźle pachniesz" - to już niemal na pewno zbyt daleko idące skojarzenie, ale czytając to "you certainly smell good", nie mogłem pozbyć się powidoku tej fenomenalnej sceny z Czasu apokalipsy Francisa Forda Coppoli, w której pułkownik Kurtz czyta zamkniętemu w blaszanej celi ("Quonset-hut" pojawia się też u Ginsberga trzy wersy dalej) kapitanowi Willardowi wyimki z amerykańskich czasopism, w których znajduje się też opinia jakiegoś oficjela, wedle której sytuacja na froncie się poprawia, bo w Wietnamie coraz lepiej pachnie... "A tobie jak tutaj pachnie, Willard?", złowieszczo pyta na odchodne Kurtz...

"wygrażając swym paradnie rozjuszonym toporkiem" - miałem sporo kłopotów z tym "angry smashed ax" Carry Nation, kuriozalnej aktywistki społecznej z końca XIX wieku, którą Ginsberg zdaje się utożsamiać z najgłębiej zinterioryzowanym duchem amerykańskiego obskurantyzmu (w końcu jesteśmy w Kansas, bastionie konserwatywnego, tradycjonalistycznego, republikańskiego etosu Stanów Zjednoczonych, którego fenomenu próbował dociec choćby Frank Thomas w swej ważnej - i, jak się okazało po wyborze Donalda Trumpa na prezydenta USA, wieszczej  - książce Co z tym Kansas?). Zdecydowałem się na przysłówek "paradnie", który w moim odczuciu podkreśla jednocześnie patos i groteskowe przerysowanie.

"deflorujące jej dziewczynkowaty charakter" - erotyczne konotacje takiego tłumaczenia czasownika "besmiriching" są zamierzone. Nie po raz pierwszy skądinąd w poezji Ginsberga szpital psychiatryczny staje się metaforą opresyjnego systemu przymusowego normalizowania niepokornych (Historia szaleństwa w dobie klasycyzmu Michela Foucaulta ukazuje się w podobnym momencie, w którym Ginsberg podejmuje swą odyseję Greyhoundem na Południe) - a i pozostałym bitnikom takie myślenie było nieobce, dość wspomnieć o Locie nad kukułczym gniazdem Kena Keseya...