Obstawiam,
że najczęściej po prostu mija się go autokarem - jadąc z
wycieczką, by oddawać się urokom Czeskiego Raju lub
Czesko-Saksońskiej Szwajcarii. Można i tak. My jednak zupełnie
świadomie wbiliśmy się w samo centrum - i oszołomieni patrzyliśmy
na gigantyczne kamienice, na przypominającą Angkor Wat, obwieszoną
firankami dachów, daszków i sztukaterii wieżę ratusza dziobiącą
podsudeckie niebo, jednocześnie z rozpaczą usiłując wymanewrować
na piekielnych libereckich skrzyżowaniach. Bo przecież tego
wszystkiego nie powinno tu być: w tym niezbyt wszak leciwym mieście,
kapryśnie usadowionym głęboko między górami. Podobnego wstrząsu
doświadczyłem kilka lat temu w słowackiej Banskiej Štiavnicy: tam
także prawdziwie wielkomiejski blichtr zdawał się kpić z
najelementarniej zdroworozsądkowych reguł urbanistyki i
architektury, ba!, miał za nic same, niepodważalne jakoby, prawa
grawitacji... Ale Banska Štiavnica naznaczona jednak była
(zwłaszcza na przedmieściach) piętnem obumierania: jeśli gdzieś
doświadczyłem tego fizycznego niemal sąsiedztwa wielkiego nic, o
którym z taką pasją rozpisuje się w swoich "babadagach"
Andrzej Stasiuk, to właśnie tam; sączyło się z długich rzędów
bezświetlnych okien, z murów, które z agonalną jakąś
wściekłością ostatnią swoją barwę brały już tylko od
sztychów zachodzącego słońca. Liberec inaczej: on tętni życiem,
które usiłuje zagadać czający się tu jednak mrok. Bo przecież i
tutaj czai się jakiś uporczywie wypierany osad kolektywnej
nieświadomości, et in Arcadia ego...
Liberec
został wzniesiony z niczego - a jego fundamentem, który zepchnął
w głęboki cień wszystko uprzednie, było płótno. Jak w naszej
Łodzi: wszystkie te dumne kamienice, niemal zasklepiające od góry
wąskie uliczki starówki, te z powodzeniem aspirujące do godności
pałaców podmiejskie wille, rozsiadłe w zapuszczonych ogrodach -
wszystko to za swój właściwy początek miało wielki głód
tkanin. I stało się tak, że ten potężniejący i piękniejący
Liberec za swych gospodarzy miał głównie Niemców. To się widzi
na każdym kroku: tylko ten nieokiełznany teutoński popęd
budowania, ów midasowy dotyk zamieniający wszystko w miasto, mógł
w środku niczego obrosnąć tkanką ulic i domów tak piękną - a
jednocześnie tak funkcjonalną. Kiedy ogląda się jakąkolwiek
willę czy kamienicę, wprost nie sposób nie zadać sobie pytania:
jak można postawić coś tak spękanego od wewnętrznych
sprzeczności, a jednocześnie tak kompletnego i domyślanego
(dokładnie na odwrót - wciska się złośliwość - niż w dużej
części współczesnej architektury, gładko banalnej i równocześnie
zgrzytającej najbardziej nieznośnymi dysonansami).
Et
in Arcadia ego. Nie
wiem zbyt wiele o katastrofie, która zmiotła stąd Niemców, kiedy
to ich kurewskie wysokości historia i polityka najpierw wywindowały
Liberec na ponure szczyty nazistowskiej hierarchii, a później
puściły się ochoczo z nierozpoznającą pojedynczych twarzy
potrzebą równania rachunków. Ale właśnie ta niewiedza sprawia,
że niewątpliwe piękno Liberca pobrzmiewa dla mnie - cicho, bo
cicho, niemniej jednak - klekotem szkieletów. Et in
Arcadia ego. Nie mam narzędzi
do zracjonalizowania tego zasiedlającego tył czaszki, obrzeża
wzroku poczucia zgrozy - widzę więc tylko ponurą baśń, w której
grafini Wadera von Ungern-Sternberg po raz ostatni przekręca ogromny
klucz w bramie ogrodu otulającego jej pałac. W tej baśni ma ona
poczerwieniałe, zgrabiałe ręce, bo noc przynosi ze sobą coraz
większy mróz, a gęsto sypiący śnieg tym razem nie ma sił, by
rozjaśnić pejzaż.
Zostały
tylko cienie, rzucane przez każdą jedną cegłę w tym mieście. Et
in Arcadia ego.
Ale
przecież do Liberca przyjechaliśmy też po to, żeby zobaczyć
Przystanek Davida
Černego.
Ech,
ten Černy... dla mnie jest on kwintesencją filozofii czeskiego
bytu. Jego instalacje, śmiało przekraczające granicę sztuki i
przestrzeni publicznej, mające sens o tyle tylko, o ile znajdą się
poza murami jakiejkolwiek muzealnej instytucji, nie uznają żadnej
świętości. Król Wacław na brzuchu zdechłego konia, dwaj
mężczyźni raźno sikający na mapę Czech, scena ukrzyżowania
zamieniona na model do samodzielnego składania... wszystko to zdaje
się płynąć dokładnie w środku nurtu najzjadliwszej sztuki
krytycznej. Ale Černego ratuje to, że wyrasta on wprost z żywiołu
najbardziej przaśnego żartu, bebechowatego,
sowizdrzalsko-szwejkowego humoru rodzącego się jak raz przy piwie i
houskovych knedlikach ze svíčkovą... Monstrualnych rozmiarów
raczkujący bobas z kodem paskowym zamiast twarzy jest niemal
wyłącznie oskarżeniem urabiającego nas już od dziecka,
konsumpcyjnego modelu życia - ale jeśli takich bobasów będzie
dziesięć i jeśli będą one łazić tam i nazad po wieży
telewizyjnej na Žižkovie?... Wtedy już cała instalacja będzie
wzięta w podwójny, ironiczny nawias: nad wyraz poważna wymowa
wersji, by tak rzec, detalicznej, w hurcie zdaje się śmiać z samej
siebie, z własnego naiwnego zamiaru mówienia rzeczy ważnych, dla
których miarą ważności jest ponuractwo. Kod śmiechu nadpisany
nad kodem patosu pozwala zbudować dystans, przyjrzeć się lepiej
temu, co się jakoby wiedziało - ale też samemu sobie.
W
Libercu David Černy zbudował wiatę przystanku (jak najbardziej
autentyczną i normalnie wykorzystywaną w komunikacji miejskiej) w
kształcie gigantycznego stołu - jest na nim kufel, butelka, zastawa
i sztućce. Łażą muchy. W doniczce - muchołówka. Zamiast kosza
na śmieci - wielka otwarta puszka (na przykład po groszku), obok
proporcjonalnie duże parówki z resztką musztardy. Nawet rozkład
jazdy nalepiony jest na czymś przypominającym kartę dań, a ławka
dla oczekujących pasażerów to krzesła stołowe (te oczywiście z
kolei odpowiednio pomniejszone). Biorąc pod uwagę do granic absurdu
posuniętą realistyczność wszystkich elementów - efekt jest
modelowo surrealistyczny. Coś pomiędzy przygodami Alicji z
powiastek Lewisa Carolla a malarstwem Salvadora Dali. Nie sposób nie
ryknąć - jak to u Černego - oczyszczającym, gargantuicznym
śmiechem. Michaił Bachtin i jego koncepcja kultury karnawału
byliby zachwyceni tak pożywną strawą.
Tylko...
tylko czemu niektóre z obłażących ten stół much - z których
kilka wlazło już w paszczę owadożernej rośliny, której
egzemplarz można znaleźć w libereckim ogrodzie botanicznym -
paradują w czymś przypominającym hełmy wojsk hitlerowskich? Czemu
na obrusie leży przewrócona menora? Czemu na talerzu pyszni się
odrąbana głowa, która podobno może przypominać (tak sugeruje
Dziamdziak, z którego drobiazgowej analizy instalacji Černego
ochoczo tu korzystam, na stronie
http://rubezahl.mojeforum.net/temat-vt167.html) głowę Konrada
Henleina, przywódcy sudeckich Niemców?...
O
tak... tym razem David Černy poszedł pod prąd samego siebie - bo
tym razem to nie powaga roztapia się w śmiechu, a na odwrót:
śmiech urywa się na najwyższej nucie, podcięty doświadczeniem
ohydy, o której majaczył umierający Kurtz. Bezpieczna, znana z
dzieciństwa przestrzeń pod stołem, jest tak naprawdę przestrzenią
(nie)pamiętania o tym, jak to biesiadujący rzucili się sobie do
gardeł.
Śmiech
Černego kończy się tam, gdzie zaczyna się pamiętanie. Pod stołem
nie można siedzieć bez końca, a pamiętliwe kamienie pięknego
Liberca nie mają dokąd uciekać. Et in Arcadia ego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz