środa, 24 lipca 2013

I ja byłam w Arkadii, czyli grafini Wadery wygnanie z krainy czarów

Do Liberca można jechać z różnych powodów.

Obstawiam, że najczęściej po prostu mija się go autokarem - jadąc z wycieczką, by oddawać się urokom Czeskiego Raju lub Czesko-Saksońskiej Szwajcarii. Można i tak. My jednak zupełnie świadomie wbiliśmy się w samo centrum - i oszołomieni patrzyliśmy na gigantyczne kamienice, na przypominającą Angkor Wat, obwieszoną firankami dachów, daszków i sztukaterii wieżę ratusza dziobiącą podsudeckie niebo, jednocześnie z rozpaczą usiłując wymanewrować na piekielnych libereckich skrzyżowaniach. Bo przecież tego wszystkiego nie powinno tu być: w tym niezbyt wszak leciwym mieście, kapryśnie usadowionym głęboko między górami. Podobnego wstrząsu doświadczyłem kilka lat temu w słowackiej Banskiej Štiavnicy: tam także prawdziwie wielkomiejski blichtr zdawał się kpić z najelementarniej zdroworozsądkowych reguł urbanistyki i architektury, ba!, miał za nic same, niepodważalne jakoby, prawa grawitacji... Ale Banska Štiavnica naznaczona jednak była (zwłaszcza na przedmieściach) piętnem obumierania: jeśli gdzieś doświadczyłem tego fizycznego niemal sąsiedztwa wielkiego nic, o którym z taką pasją rozpisuje się w swoich "babadagach" Andrzej Stasiuk, to właśnie tam; sączyło się z długich rzędów bezświetlnych okien, z murów, które z agonalną jakąś wściekłością ostatnią swoją barwę brały już tylko od sztychów zachodzącego słońca. Liberec inaczej: on tętni życiem, które usiłuje zagadać czający się tu jednak mrok. Bo przecież i tutaj czai się jakiś uporczywie wypierany osad kolektywnej nieświadomości, et in Arcadia ego...

Liberec został wzniesiony z niczego - a jego fundamentem, który zepchnął w głęboki cień wszystko uprzednie, było płótno. Jak w naszej Łodzi: wszystkie te dumne kamienice, niemal zasklepiające od góry wąskie uliczki starówki, te z powodzeniem aspirujące do godności pałaców podmiejskie wille, rozsiadłe w zapuszczonych ogrodach - wszystko to za swój właściwy początek miało wielki głód tkanin. I stało się tak, że ten potężniejący i piękniejący Liberec za swych gospodarzy miał głównie Niemców. To się widzi na każdym kroku: tylko ten nieokiełznany teutoński popęd budowania, ów midasowy dotyk zamieniający wszystko w miasto, mógł w środku niczego obrosnąć tkanką ulic i domów tak piękną - a jednocześnie tak funkcjonalną. Kiedy ogląda się jakąkolwiek willę czy kamienicę, wprost nie sposób nie zadać sobie pytania: jak można postawić coś tak spękanego od wewnętrznych sprzeczności, a jednocześnie tak kompletnego i domyślanego (dokładnie na odwrót - wciska się złośliwość - niż w dużej części współczesnej architektury, gładko banalnej i równocześnie zgrzytającej najbardziej nieznośnymi dysonansami).

Et in Arcadia ego. Nie wiem zbyt wiele o katastrofie, która zmiotła stąd Niemców, kiedy to ich kurewskie wysokości historia i polityka najpierw wywindowały Liberec na ponure szczyty nazistowskiej hierarchii, a później puściły się ochoczo z nierozpoznającą pojedynczych twarzy potrzebą równania rachunków. Ale właśnie ta niewiedza sprawia, że niewątpliwe piękno Liberca pobrzmiewa dla mnie - cicho, bo cicho, niemniej jednak - klekotem szkieletów. Et in Arcadia ego. Nie mam narzędzi do zracjonalizowania tego zasiedlającego tył czaszki, obrzeża wzroku poczucia zgrozy - widzę więc tylko ponurą baśń, w której grafini Wadera von Ungern-Sternberg po raz ostatni przekręca ogromny klucz w bramie ogrodu otulającego jej pałac. W tej baśni ma ona poczerwieniałe, zgrabiałe ręce, bo noc przynosi ze sobą coraz większy mróz, a gęsto sypiący śnieg tym razem nie ma sił, by rozjaśnić pejzaż.
Zostały tylko cienie, rzucane przez każdą jedną cegłę w tym mieście. Et in Arcadia ego.

Ale przecież do Liberca przyjechaliśmy też po to, żeby zobaczyć Przystanek Davida Černego.
Ech, ten Černy... dla mnie jest on kwintesencją filozofii czeskiego bytu. Jego instalacje, śmiało przekraczające granicę sztuki i przestrzeni publicznej, mające sens o tyle tylko, o ile znajdą się poza murami jakiejkolwiek muzealnej instytucji, nie uznają żadnej świętości. Król Wacław na brzuchu zdechłego konia, dwaj mężczyźni raźno sikający na mapę Czech, scena ukrzyżowania zamieniona na model do samodzielnego składania... wszystko to zdaje się płynąć dokładnie w środku nurtu najzjadliwszej sztuki krytycznej. Ale Černego ratuje to, że wyrasta on wprost z żywiołu najbardziej przaśnego żartu, bebechowatego, sowizdrzalsko-szwejkowego humoru rodzącego się jak raz przy piwie i houskovych knedlikach ze svíčkovą... Monstrualnych rozmiarów raczkujący bobas z kodem paskowym zamiast twarzy jest niemal wyłącznie oskarżeniem urabiającego nas już od dziecka, konsumpcyjnego modelu życia - ale jeśli takich bobasów będzie dziesięć i jeśli będą one łazić tam i nazad po wieży telewizyjnej na Žižkovie?... Wtedy już cała instalacja będzie wzięta w podwójny, ironiczny nawias: nad wyraz poważna wymowa wersji, by tak rzec, detalicznej, w hurcie zdaje się śmiać z samej siebie, z własnego naiwnego zamiaru mówienia rzeczy ważnych, dla których miarą ważności jest ponuractwo. Kod śmiechu nadpisany nad kodem patosu pozwala zbudować dystans, przyjrzeć się lepiej temu, co się jakoby wiedziało - ale też samemu sobie.
W Libercu David Černy zbudował wiatę przystanku (jak najbardziej autentyczną i normalnie wykorzystywaną w komunikacji miejskiej) w kształcie gigantycznego stołu - jest na nim kufel, butelka, zastawa i sztućce. Łażą muchy. W doniczce - muchołówka. Zamiast kosza na śmieci - wielka otwarta puszka (na przykład po groszku), obok proporcjonalnie duże parówki z resztką musztardy. Nawet rozkład jazdy nalepiony jest na czymś przypominającym kartę dań, a ławka dla oczekujących pasażerów to krzesła stołowe (te oczywiście z kolei odpowiednio pomniejszone). Biorąc pod uwagę do granic absurdu posuniętą realistyczność wszystkich elementów - efekt jest modelowo surrealistyczny. Coś pomiędzy przygodami Alicji z powiastek Lewisa Carolla a malarstwem Salvadora Dali. Nie sposób nie ryknąć - jak to u Černego - oczyszczającym, gargantuicznym śmiechem. Michaił Bachtin i jego koncepcja kultury karnawału byliby zachwyceni tak pożywną strawą.
Tylko... tylko czemu niektóre z obłażących ten stół much - z których kilka wlazło już w paszczę owadożernej rośliny, której egzemplarz można znaleźć w libereckim ogrodzie botanicznym - paradują w czymś przypominającym hełmy wojsk hitlerowskich? Czemu na obrusie leży przewrócona menora? Czemu na talerzu pyszni się odrąbana głowa, która podobno może przypominać (tak sugeruje Dziamdziak, z którego drobiazgowej analizy instalacji Černego ochoczo tu korzystam, na stronie http://rubezahl.mojeforum.net/temat-vt167.html) głowę Konrada Henleina, przywódcy sudeckich Niemców?... 
 
O tak... tym razem David Černy poszedł pod prąd samego siebie - bo tym razem to nie powaga roztapia się w śmiechu, a na odwrót: śmiech urywa się na najwyższej nucie, podcięty doświadczeniem ohydy, o której majaczył umierający Kurtz. Bezpieczna, znana z dzieciństwa przestrzeń pod stołem, jest tak naprawdę przestrzenią (nie)pamiętania o tym, jak to biesiadujący rzucili się sobie do gardeł.
Śmiech Černego kończy się tam, gdzie zaczyna się pamiętanie. Pod stołem nie można siedzieć bez końca, a pamiętliwe kamienie pięknego Liberca nie mają dokąd uciekać. Et in Arcadia ego.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz