niedziela, 11 listopada 2018

Moja Polska. Poemat prozą (erotyczny)

 Mojej Polsce, na setne urodziny jej niepodległości

O mojej Polsce dwa wersy napisał Tadeusz Peiper - i tych trzynaście słów to summa mojego patriotyzmu, moich patriotycznych pragnień i wyzwań. Wiersz zatytułowany jest Powojenne wezwanie, a ukazał się po raz pierwszy w debiutanckiej książce poetyckiej Peipera, zatytułowanej A i wydanej w Krakowie w 1924 roku (choć - jeśli wierzyć autorowi - znajdują się tu wiersze pisane już dekadę wcześniej). Owe dwa wersy brzmią: "Była niegdyś od morza do morza, / dziś być musi od dłoni do dłoni". Wszystko, co teraz napiszę, jest próbą sprywatyzowania tych dwóch linijek.

O mojej Polsce w pieśni Źródło tak śpiewał Jacek Kleyff: "nie fetysz granic mnie tu trzyma, / lecz miejsca i w tych miejscach przyjaźń". Tak, właśnie tak, po stokroć i tysiąckroć: moja Polska to miejsca, w które wrosłem - miałem może siedemnaście, może osiemnaście lat, gdy Ł. powiedział mi, że jestem cholernie mocno ukorzenionym drzewem, i rzeczywiście, moim żywiołem jest ziemia, jestem zwierzęciem tellurycznym. Pewnie dlatego z taką nieufnością podchodzę do wszelkich internacjonalizmów (zarówno tych prawicowych, jak i lewicowych) - choć oczywiście moja Polska jest też bezgraniczna: do dziś ogarnia mnie wzruszenie, gdy bez zatrzymywania się mijam nawiedzone więzienne ruiny punktów odprawy paszportowej, wierzę w wolność przepływu ludzi, idei i pieniądza. Ale też Polska to dla mnie coś biologicznego, organicznego, to kończyna, po odcięciu której odczuwałbym dotkliwy fantomowy ból, to nieznośny ciężar koniecznych powrotów. I - raz jeszcze wracam do Kleyffa - moja Polska to ludzie.

Moja Polska nie zasłania sobie twarzy szalikiem, bo nie ma do powiedzenia niczego, czego miałaby się wstydzić. Moja Polska nie odpala rac, bo widzi wszystko aż nadto jasno - nie odpala rac również dlatego, że nie ma potrzeby nikogo straszyć (a z górskich włóczęg po Rumunii nabrałem przyzwyczajenia, że race i petardy nadają są wyłącznie do odstraszania na wpół dzikich pasterskich psów).

Moja Polska nie wstydzi się za oligarchię magnacką, za pańszczyznę i za traktowanie ludności ruskiej, za Targowicę, za Niewiadomskiego i Berezę Kartuską, za Jedwabne, Kielce i Akcję Wisła - bo potrafi się do tego wszystkiego otwarcie przyznać. I ta odwaga przyznania się daje jej prawo, by pamiętać Wołyń i domagać się za niego przeprosin. Moja Polska - przeproszona - będzie miała w sobie siłę, by wybaczyć Wołyń.

Moja Polska śpiewa - Trenami, Dziadami, Panem Tadeuszem, Anhellim, Potopem i Lalką; śpiewa Micińskim, Berentem, Leśmianem, Przybosiem, Schulzem i Gombrowiczem; Miłoszem i Watem; śpiewa Ficowskim, Miłobędzką, Świrszczyńską, Stachurą i Wojaczkiem; śpiewa komiksami Baranowskiego (Tadeusza); śpiewa Sosnowskim, Stasiukiem, Tokarczuk, Bargielską, Słomczyńskim (Szymonem), Górą i Rybą.

To moją Polskę oglądam w filmach Hasa, Szulkina i Żuławskiego. U Wajdy, Konwickiego, Kolskiego i Smarzowskiego też.

Moja Polska wędruje widmami cygańskich taborów, zwłaszcza gdy pierwsze śniegi oprószą Ponidzie.

Moją Polskę namalowali mi Malczewski, Weiss, młodszy Gierymski, Witkacy, Wróblewski i Nowosielski. Płoną a nie spalają się sztandary mojej Polski u Hasiora.

Moja Polska sprawiła, że nie przejdzie mi przez gardło duma z tego, że jestem Polakiem. Po pierwsze - żadna w tym moja zasługa. Po drugie - dumny mogę być tylko z tego, co sam zrobiłem: z tych paru podróży na granicy zdrowego rozsądku; z tego, jakim byłem ongiś drużynowym; z doktoratu; z kilku spośród tych kilkudziesięciu tekstów, które napisałem; z tego, że po trzydziestce znalazłem w sobie siłę, by zająć się (nie całkiem bez powodzenia) sportem; z tego, co udało mi się dobrego zrobić dla moich uczniów i dla książek Biura Literackiego; z kilku litrów oddanej honorowo krwi; z posadzonych w społecznym ogrodzie roślin, z niejedzenia mięsa i niekupowania ubrań na rynku pierwotnym; z tych wszystkim protestów, w których odważyłem się wziąć udział; z wszelkiej pomocy, której udzieliłem; z szacunku i przyjaźni, które sobie zaskarbiłem; z tego, jak zdrowi, nad wiek rozwinięci i pogodni są moi synowie; z tego, że do dziś potrafię rozśmieszyć do łez moją żonę (moja rodzina to ta najbardziej moja Polska). Ale z tego, że jestem Polakiem - nie. Wolę wdzięczność.

Bo moja Polska to ci wszyscy, którzy pracowali i walczyli po to, bym teraz pisał o mojej Polsce - a midichloriany ich astralnej obecności buzują w moich żyłach i tętnicach (tak jak nie wykorzenię się z mojej ziemi, tak nie wykrwawię z siebie duchów tych, którzy mnie poprzedzili). A przecież pod Grunwaldem śpiewano Bogurodzicę po to, bym mógł prowadzić drużynę harcerską; umierano pod Monte Cassino i pod Lenino, w Powstaniu i w Getcie w imię tego, żebym sobie trenował capoeira; ruch egzekucyjny szlachty w XVI wieku ustalił, że mam prawo praktykować jogę; w Konstytucji 3 Maja zapisano, że mogę być wegetarianinem; Aleksander Wielopolski starał się powstrzymać powstanie styczniowe dla dobra moich dzieci; dwudziesty drugi z dwudziestu jeden postulatów Sierpnia głosił, że mogę jechać pociągiem z Gdyni, a architekci Gdyni i Nowej Huty zaplanowali mi miejsce do pracy w redakcji biBLioteki; legiony Piłsudskiego maszerowały na północ po to, by mogły powstać second-handy; w 1905 roku stawiano barykady na ulicach Łodzi, by bronić mojego prawa do uczenia języka polskiego; mimo całego żalu, jaki mam do Lechów (Wałęsy i Kaczyńskiego), do Walentynowicz i Michnika - nie mogę nie być im wdzięczny za danie mi szansy napisania pracy doktorskiej.

Moją Polskę słyszę w koncertach skrzypcowych Szymanowskiego, w nokturnach Chopina i w III Symfonii Góreckiego; słyszę ją na płytach Enigmatic, Człowiek jam niewdzięczny, Marionetki i Aerolit Niemena, Blues i Ogień Breakoutu, Droga za widnokres Grechuty. Wykrzykują ją Brygada Kryzys, Dżem, Dezerter, Armia, Kult, Pustki, Mgła i Lao Che, wyśpiewują Osjan i Orkiestra św. Mikołaja. Skandują ją Taco Hemingway i donGURALesko. Nucą Jackowie (Kaczmarski i Kleyff), Wolna Grupa Bukowina, Demarczyk, Bez Jacka i Czyżykiewicz. Improwizują na jej temat Możdżer, Stańko, Miłość, Komeda i Mencel.

Moja Polska to pogodny jesienny poranek, kiedy mgła i słońce rozniecają poświatę w jesiennych liściach pokrywających nowohuckie aleje; to łany przebiśniegów i kaczeńców zasnuwające podmokłe łąki, z których dopiero co wycofał się kapryśny przedwiosenny Dunajec; to zapach wilgotnego lasu, dymu z pieca, drewnianych ścian, zakurzonych koców i sienników w schronisku pod Niemcową; to cerkwiska, cmentarze Jurkoviča, omszałe łemkowskie krzyże i zdziczałe drzewa owocowe nanizane na somnambuliczne sznury dróg w dolinach Beskidu Niskiego; to wschodnie urwiska Halicza, tak nieoczekiwane, że przez ułamek sekundy można uwierzyć w płaskość Ziemi; to tęcze uwięzione we wnętrzu świdnickiego Kościoła Pokoju; to syreny wyjące na pamiątkę Godziny W w Karpaczu, od których żałobnego dźwięku jednym rytmem kołyszą się zbocza Karkonoszy i ściany Wangu; to sine niebo przedświtu oddzielone od niebieskawego śniegu jednolicie czarną krechą drzew Puszczy Białowieskiej, od której odłączają się pierwszy, drugi, siódmy i dwunasty ciemny punkt: żubry wychodzące na żerowanie w pozostawionych przez gospodarzy stogach; to rozepchnięte wiatrem znad morza ulice Gdyni, kompletnie puste o czwartej rano, gdy niosę na barana mojego starszego syna; to bociany, jaskółki, gawrony, wiewiórki i bezdomne koty; to płoty w Mięćmierzu i jeziora, którymi pocętkowane są lasy wokół Gorzowa Wielkopolskiego.

Moja Polska nosi wieczną żałobę po tych wszystkich, którzy stanęli naprzeciwko siebie w bratobójczych rzeziach: po ziemianach wymordowanych podczas krwawych godów i po chłopach, którzy w odruchu rozpaczy próbowali zmyć jarzmo pańszczyzny błękitną krwią brukającą piły i siekiery; po powstańczym proletariacie Krakowa z roku 1923 i po tych, którzy wtedy strzelali do robotników wierząc, że ratują młodą ojczyznę przed anarchią; po wyklętych desperados i po funkcjonariuszach KBW, którzy przecież nie chcieli się wysługiwać Związkowi Radzieckiemu, lecz dali się uwieść obietnicom sprawiedliwszej, ludowej Polski; po tych, którzy w maju 1926 stali po dwóch stronach Mostu Poniatowskiego.

Moja Polska wierzy w Boga i w materializm historyczny, we Friedmana i w Deborda; moja Polska to moi znajomi i przyjaciele, którzy kupują koszulki z Surge Polonia i którzy głosują na Razem, którzy czytają "Do Rzeczy" i "Krytykę Polityczną"; moja Polska pielgrzymuje na Jasną Górę i chodzi na parady równości; moja Polska mówi po ukraińsku w recepcjach hotelowych i podczas sprzątania cudzych mieszkań; moja Polska to Hindusi i czarnoskórzy palący papierosy pod szklanymi domami korporacji; moja Polska pali chanukowe świece w snobistycznych klubach Kazimierza i modli się w meczecie w Kruszynianach.

Moja Polska to chrześcijaństwo - nie to purpurowe, wegetujące w skansenie sojuszu tronu z ołtarzem, lecz to od nieopisanej w żadnym świętym piśmie ikonicznej tajemnicy Jezusa Frasobliwego; i to od maryjnego matriarchatu, w którym spod pięknego oblicza Madonny czule wyzierają rysy sierpniowej Marzanny i lutowej Dziewanny.

Moja Polska to klątwa romantyzmu i baroku, to nieuświadomione, traumatyczne pragnienie oświecenia i pozytywizmu; moja Polska to niespełnione sny Norwida, Żeromskiego, Wyspiańskiego, Brzozowskiego i Nałkowskiej; najważniejszą książką, jaką w ostatnich stu latach napisała moja Polska, są trzy tomy Dzienników Gombrowicza.

Moja Polska to bizantyński splendor nekropolii w święty czas Dziadów.

Moja Polska to ten, który pozwolił mi i A., zziębniętym i przemoczonym, spędzić noc w szkole instruktorów harcerskich w Rabce (dał nam jedzenie, herbatę i suche ubrania, napalił w kaloryferach, a podczas kolacji i śniadania na kolana pakowały nam się niepewne swych kroków, puchate szczeniaki owczarków podhalańskich; chciał nas obudzić przed przyjściem kierownika, byśmy wszystko to mogli mieć za darmo). To kierowca, którego złapałem na stopa pod Rzeszowem, a który dowiózł mnie aż do Piotrkowa Trybunalskiego; to dyżurny z zamkniętej na głucho stacji kolejowej w Busku Zdroju, który przygarnął mnie do swojej kanciapy i pozwolił przekimać na krześle, z głową na biurku, niespodziewanie śnieżną noc jesiennej zmiany czasu roku 1997; to przygodna znajoma, która na dworcu w Krakowie oddała nam, mnie i znów A., całe swoje jedzenie, kiedy resztami sił i kasy próbowaliśmy wrócić ze Szklarskiej Poręby; to kilkuletni chłopiec, który poprosił mnie, bym zerwał mu ukwieconą gałązkę z drzewa dla jego mamy.

Grzegorz Wróblewski - obywatel Galaktyki - powiedział Rafałowi Gawinowi (cytuję za esejem Wróblewskiego Miejsca styku) tak: "Moja Ziemia jest chyba w dowolnym punkcie globu, w momencie kiedy i ja tam przebywam... Mieści się we mnie, w moich paznokciach."

Gdziekolwiek i kiedykolwiek przebywam - jestem w Polsce.

Jej ziemia pod moimi paznokciami.
  

4 komentarze:

  1. Spóźnione życzenia. Ale Polska się nie obraża. Zazwyczaj.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo się starałem, żeby przy okazji urodzin jej nie obrazić...

      Usuń
  2. Twoja Polska niech mi się Tak robi.

    OdpowiedzUsuń