niedziela, 17 listopada 2013

Wiersze (III)

Powrót dorzeczy

Piotrowi Sommerowi

Zanim przyjdzie burza. Nim powrócą dorzecza.

Tylko ustaw się tak, żeby żaden spóźnialski giermek
(ktoś z tamtych na swój sposób rycerskich czasów)
nie zasłonił ci wiersza - tu spóźniać się mają tylko
przedwczesne przestrzenie: przemoknięte 
obietnice ciał. W poczuciu misji ustanowią
zmysłową ramę obrazu po lewej.
Będziesz strzepywał krople z naddartych pergaminów świateł
opasujących cię po przekątnej. Uważaj na żyletki,
zakaźne i - jak sama nazwa wskazuje - dożylne,
choć ze szkła. Szklane? A tak, szklane - 
i mimo to nieprzejrzyste, co więcej: mroczne.
Zakwitnij jak bez: obawą, światło
dominuje jeszcze w tej dekompozycji.
Wciąż tnie cię na strofy.

Nadejdzie burza. Wrócą dorzecza.

Burza zawładnęła - wieczorem, gwałtem i miastem.
Okna zamknięto, zamknęły się ulegając
naporowi dorzeczy (to się nazywa bodajże kaptaż).
Twoja twarz niech będzie na zewnątrz, niech pozostanie
kobiecą - aby włosy płynnie przepływały
w deszcz. To ci uprości pismo do postaci...
będzie muzyka - nic wielkiego: flet, gitary akustyczne,
głos, wiolonczela (to najbardziej seksowny instrument, powiedział, 
muzyka dobywa się jakoby spomiędzy ud kobiety).
Tymczasem - nie bacząc na jak zawsze 
nazbyt wczesny zmierzch - twarz twoja niech pozostanie
na zewnątrz. Zwielokrotnią się płomyki świec: święte oczy
Seweryna - prawe wzniesione, lewe jak gwiazda, oba płoną.
A pamięć coraz głośniej zawodzi. Gotyk taki zmanierowany.
To może być zresztą kwartet smyczkowy, co unieważni
sporą część poezji, a cesarz przegra z kajzerem.

Burza i dorzecza.

Każdy wiersz to post scriptum do reszty.
PS - to jak Piotr Sommer bez iotr i ommer.
A co to takiego ten iotromer? Jotromer?
Sekretny narząd poetycki? Sakralny nierząd poetycki?
No i ta reszta?
Czy powrót dorzeczy, kaptaż, cofanie się do źródeł?

Burza. Do rzeczy powraca cichnący krzyk: Mirando!
Mirando! Mirando!

Nie wiem, nie znam, nie czytałem, nie czytałem.

niedziela, 3 listopada 2013

Oto obchodzimy Dziady...

Mijają jak zawsze - jak wszystko i wszyscy. Zwyczajowo hałaśliwi nieco Wszyscy Święci - oczywiście, hałasują nade wszystko żywi, uginający się pod ciężarem donic z chryzantemami, opalający sobie rękawy świeżo kupionych jesionek nad wycudaczonymi zniczami, ale i dostojni nasi niebiańscy orędownicy zdają mi się jakoś podzielać to zamiłowanie do bizantyńskiego splendoru; zresztą nie widzę szczególnych powodów do nadmiernego, rytualnego biadolenia nad rzekomym zeświecczeniem, zdziczeniem obyczajów naszych nadgrobnych, może umarłym dobrze w tym rozgwarze, w tym powrocie najbanalniejszego życia w to, co życiem już nie jest. Potem - cichsze, bardziej powściągliwe, jakby zmęczone i zawstydzone sobą, rozrzewnione Zaduszki; mniej w nich z dworu, więcej z chłopskiej zagrody. No i oczywiście - ta straszna noc po nieszporach pierwszego dnia listopada, noc Dziadów, kiedy coś wyjada niepozmiatane okruchy chleba, wylizuje niepozmywane talerze (nie robiąc różnicy, czy jedzono na nich bliny, czy sushi), spija resztki wódki (to samo, co uprzednio: za jedno mu, czy pito mulisty samogon, czy daną za łapówkę tequilę). Nie wierzycie? Wasz problem.



Romantyczna teza o istnieniu czegoś takiego jak kolektywny charakter narodowy jest oczywiście nie do utrzymania - zwłaszcza po bardziej niż krwawej w skutkach konwulsji, do jakiej doprowadzili ją nacjonaliści przełomu XIX i XX wieku, zwłaszcza zaś najdoskonalsza ich emanacja, czyli brunatny czarci pomiot nazizmu. Tylko co z tego, skoro czasem się sprawdza? Choćbym bardzo nie chciał, to nie mogę się niekiedy oprzeć pokusie zrobienia takiej właśnie charakterologicznej wiwisekcji Polakom. A powinienem się powściągać, bo - co tu dużo nie gadać - rodacy moi kiepsko na takiej operacji wychodzą. Mało mi się w nas podoba - od kompletnego zaniku śladowego nawet instynktu wspólnotowego (rozumianego nie jako unoszenie się masochistyczną dumą przy wspomnieniu każdej jednej historycznej rzezi, ale jako banalna, praktyczna dbałość o dobro społeczne) po narzekactwo i umilanie sobie rodzinnych obiadów opowieściami o tryumfalnym pochodzie nowotworów przez świat (ze szczególnym uwzględnieniem wujka Zdziśka i tej, no, tej od Heli, jakżeż jej było...). Pomiędzy tym mieściłoby się całkiem sporo: ułańska filozofia uczestnictwa w ruchu drogowym, traktowanie kolejek do kas sklepowych z widowiskowym poczuciem uprzywilejowania godnym konika szachowego, sranie psami (i w ogólności traktowanie zwierząt), przyzerowy instynkt polityczny (mniej niż połowa obywateli wybierająca mniej niż w połowie nadającą się do czegokolwiek reprezentację polityczną), zagracanie przestrzeni publicznej budowlami, których nie powstydziliby się autorzy scenografii do Mechanicznej pomarańczy Stanleya Kubricka, sejmikowe namaszczanie Zbigniewa Preisnera na wielkiego kompozytora, nieczytanie, czytanie "Faktu" i "Życia na gorąco", mylenie poszanowania prawa z maksymą mogę-robić-co-chcę-o-ile-nikt-nie-patrzy, religijność manifestująca się jedynie w budowania pomników Jana Pawła II o urodzie, która prowokuje mnie do chęci nasmarowania na cokole znieczulającego estetyczną niestrawność napisu "tu byłem - Tony Halik"... Oczywiście, najbardziej wkurwia mnie, żem - jakby to powiedział wieszcz - sam pełen winy; ot, choćby poprzednia wyliczanka: czyż to nie piękne exemplum naszego zamiłowania do plucia w cudze pyski?... I jeśli coś bym ocalił przed pożądaną być może lobotomią polskiego (więc również mojego) mózgu, to właśnie to jedno - nasz sposób obchodzenia się ze zmarłymi na początku listopada, rozpięty między karnawałem Wszystkich Świętych i postem Dnia Zadusznego.


"Do Europy? Tak, ale z naszymi umarłymi" - dramatycznie wzywała w tytule jednej ze swych książek Maria Janion. Powiem skromniej (a może i nie skromniej, może właśnie mniej doraźnie) - gdziekolwiek byśmy się nie udawali, zabierzmy tam naszych umarłych. I nie, nie chodzi o jakąkolwiek dętą martyrologię, gdzie blask zniczy blaknie w migotach fleszy łowiących politykierów, którzy poprzebierani w maski starorzymskiej obywatelskiej troski wyglądają gorzej niż karykatury samych siebie - tak skostniałe obrzędy mają się do żywego poczucia łączności ze zmarłymi jak walc angielski do rytualnego pląsu czeczeńskich partyzantów. Nie chodzi nawet o pamięć - ta również bywa już to lukrowaniem, już to zapiekaniem się w nierozstrzygniętych za życia urazach. Chodzi o instynktowne poczucie łączności i obecności, o skryte głębiej niż nasz bezrefleksyjny katolicyzm i zapoznane, archetypalne słowiańskie dziedzictwo wrażenie, że granica między życiem a śmiercią jest jedynie bynajmniej nie dość kategorycznie nakreśloną linią między różnymi stanami skupienia życia. I jeśli ktoś szuka tego samego w Halloween, w Candomblé, w czymś wschodnim, jeśli pod komercyjną bądź hipsterską efektownością potrafi dostrzec dziką prawdę o życiu unieważniającym śmierć - też dobrze. Dla mnie pozostają właśnie Dziady i świętych obcowanie, które w tym naszym najpiękniejszym pogańskim chrześcijaństwie przybierają najwznioślejszą heretycką postać wiary w obcowanie świętych dziadów. I nie wierzę - tak jak wbrew Księdzu nie wierzył Pustelnik/Gustaw - że Pan Bóg nie patrzy z mądrą wyrozumiałością na swoje dzieci, które we wczesnolistopadowym dotknięciu przerastającej każdego z nas śmierci dadzą przed Mszą na wypominki, by potem, nocą, być przekonanymi, że nagły dreszcz wcale nie bierze się z niedomkniętego okna, ale z muśnięcia tego kogoś, kto przez to okno wszedł.



Czytam Dziady. Teatr święta zmarłych Leszka Kolankiewicza. Szalona książka - i to właśnie jej szaleństwo usprawiedliwia nadmiar nie zawsze potrzebnej erudycji, zbytnią meandryczność pięknego skądinąd dyskursu. Myślę Kolankiewiczem, zawsze myślałem - choć teraz dopiero dostałem narzędzia, by myślenie to ubrać w konteksty i konceptualizacje. Myślałem Kolankiewiczem, bo ilekroć czytałem Dziady Mickiewicza, tylekroć nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że ich czytaniu - nieważne, jak pogłębionemu - zawsze będzie czegoś brakowało. Bo Dziady (nie dramat, nie rytuał nawet - ale to, co autor nazywa, bez kursyw i cudzysłowów, projektem Dziady) to sięgnięcie do źródeł. I nie chodzi, nie tylko, o źródła teatru - w arcydramacie jest coś, co sięga poza Słowiańszczyznę i Grecję, poza Dionizosa i Niję, poza szamanów, trans i ekstazę, poza dudnienie obrzędowych bębnów w Ghanie i Togo, poza brzęczenie brazylijskiego berimbau. Wchodząc - zawsze na nowo, zawsze po raz pierwszy - do kaplicy w Sołecznikach, do domu unickiego duchownego, do celi w wileńskim klasztorze bazylianów, wkraczamy na scenę początków człowieka, bo człowiek zaczyna się od objawienia, że jego końcem nie będzie ani śmierć, ani pochłonięcie naszej planety przez ogromniejące słońce, ani przemiana gwiazd w wystygły żużel.

Więc może jednak w te pierwsze wieczory listopada nie spieszmy się ze sprzątaniem stołów, z zamykaniem zmywarek. A jeśli rano okaże się, że nic nie zostało dojedzone i dopite, to doprawdy - nie dajmy się zwieść pozorom...