niedziela, 16 lutego 2014

Kocham Cię

Lubię dzień, gdy wspomina się świętego Walentego - i pewnie dlatego tym bardziej mierzi mnie cały ten walentynkowy kicz, jednako obrzydliwy w obu swoich najbardziej widocznych wcieleniach: tym infantylnym i cukierkowym, i tym przaśno-pornograficznym. I myślę o świętym Walentym, zmarłym śmiercią męczeńską w połowie III wieku rzymskim lekarzu i kapłanie, który wbrew cesarzowi błogosławił małżeństwa rzymskich legionistów, chroniąc ich tym samym w ramionach ich żon przed wątpliwą chwałą wojny - i który podobnoż wysłał z celi, w której oczekiwał na egzekucję, pierwszą walentynkę: do swej ukochanej, której wedle legendy przywrócił wzrok.

Ten dzień w tym roku spędziliśmy z Kasią w Czechach - i wracam dziś do wspomnienia Walentego właśnie po to, by powiedzieć, że bardzo kocham moją żonę. Której całe życie szukałem, którą znalazłem, z którą przechodzę przez wszystkie nasze małe, idiotyczne piekiełka i przez wszystkie nasze wielkie, święte nieba - siódme, dziewiąte i dwunaste. Aż poza kres wszystkich czasów i wszystkich wszechświatów.

Długo myślałem, co mógłbym napisać - aż przyszedł do mnie ten muzyczny fragment: finał wielkiej opery Philipa Glassa Einstein on the Beach. Tam, gdzie kierowca autobusu opowiada o dwojgu zakochanych, których widział na ławce w parku. Te jego słowa z libretta samego Glassa - tak nieudolnie przeze mnie przetłumaczone - niech posłużą tu za wszystko inne. Bo przecież ów poczciwy kierowca widział na tej ławce nas, Kasiu - wszystkich innych kochających się poza kres wszystkich czasów i wszystkich wszechświatów, czyli właśnie nas...



Dzień ze swymi troskami i zmartwieniami dobiega końca i otula nas noc, która winna być czasem spokoju i ciszy, czasem odpoczynku i wytchnienia. Pragniemy kojącej opowieści, która odegna niespokojne myśli dnia, ześle spoczynek rozumowi, wygładzi rozwichrzoną duszę.

Co trzeba nam usłyszeć? Och, będzie to rzecz znana: coś bardzo, bardzo starego - a przez to słyszanego wciąż na nowo. Oto stara, najstarsza historia miłości.

Dwójka zakochanych na ławce w parku, ich ciała w dotyku, ich dłonie w blasku księżyca.

Cisza pomiędzy nimi. Tak głęboka była ich miłość, że nie musiała szukać ujścia w słowach. Tak zatem siedzą w ciszy na ławce w parku, ich ciała w dotyku, ich dłonie w blasku księżyca.

Wreszcie ona pyta: "kochasz mnie, John?" "Najdroższa, ty wiesz, że tak" - odpowiada. "Kocham cię bardziej niż słowa są w stanie wyrazić. Jesteś światłem mojego życia, moim słońcem, księżycem i gwiazdami. Jesteś dla mnie wszystkim. Bez ciebie nie mam po co żyć."

I znów cisza, a dwójka zakochanych siedzi na ławce w parku, ich ciała w dotyku, ich dłonie w blasku księżyca. I ona mówi raz jeszcze, "jak bardzo mnie kochasz, John?" - pyta. Odpowiada: "jak bardzo cię kocham? Policz gwiazdy na niebie. Odmierz ocean łyżka po łyżce. Policz ziarnka piasku na brzegu morza. Niemożliwe, powiadasz?

Tak niemożliwe jak to, bym zdołał powiedzieć, jak bardzo cię kocham.

Moja miłość ku tobie sięga wyżej niż niebo i głębiej niż otchłań, ciągnie się aż po krańce ziemi. Nie ma granic, nic jej nie powstrzyma. Wszystko na tym świecie przeminie prócz mojej miłości ku tobie."

Jeszcze większa cisza, a dwójka zakochanych siedzi na ławce w parku, ich ciała w dotyku, ich dłonie w blasku księżyca.

Raz jeszcze daje się słyszeć jej głos: "pocałuj mnie, John" - błaga. Pochylając się, z żarem przyciska swoje wargi do jej ust w płomiennym pocałunku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz