środa, 7 maja 2014

Skowyt pamięci

I.

Ta opowieść zaczyna się najprawdopodobniej tak:
„Urodziłem się i mieszkam w mieście poszukiwaczy złota. Zjechali tu kiedyś z całej wypalonej równiny. Poszukiwacze złotych zębów i srebrnych łyżeczek. Przyciągnął ich dym ruin i swąd ciał bogatych mieszczan, którym tak poprzewracało się w głowach, że zapomnieli, jak przyjemne jest przetrwanie. Nie rozpamiętujemy własnych nieszczęść, więc nie musimy o nich pamiętać, kiedy słodzimy herbatę naszym dzieciom. Warszawa nie jest ładnym miastem, ale kocha się tu życie w najczystszej jego postaci”.
Więc tak, nieco eliptycznie. Albo tak – zdecydowanie dobitniej, mocniej, wyjaśniająco. Choć jest to wyjaśnienie, którego chciałoby się nie słyszeć:
„Zła nie da się przysypać gruzami i ziemią, cierpienie trzeba uszanować i rozliczyć, a krew, jeśli się jej w porę nie zmyje i pozwoli obojętnie wsiąknąć w ziemię, zmieszana z gliną wylezie kiedyś hordą golemów powolnych jak czołgi, a połamane kości i sponiewierane ciała obleką się w te resztki szmat, których im nie ukradziono, sklecą się siłą podbiologii w dwunożne zmory znające tylko ból i będą się tym bólem dzielić, biegając pochylone od drzwi do drzwi naszych spokojnych mieszkań.”
Tak oto – na dwa takty niejako – zaczyna się niezwykła powieść Igora Ostachowicza Noc żywych Żydów (W.A.B., Warszawa 2012). Dlaczego niezwykła? Ano dlatego, że właśnie zwykła, najzwyczajniejsza: czytadło, horror, zgrabnie napisana, trzymająca w napięciu opowieść o zombie, w której i krwi sporo, i dużo czarnego, dobrej jakości humoru. Dlaczego zatem niezwykłą wydaje mi się powieść zwyczajna? Bo Ostachowicz robi rzecz nader niebezpieczną: w roli swych żywych trupów osadza niedoumarłych (jak by to pewnie powiedział Leśmian) Żydów z powstania w getcie warszawskim. Przekracza granice, narusza tabu – to wydaje się na pierwszy rzut oka oczywiste; nie ma w zachodniej kulturze, w jej najszerszym obiegu, przyzwolenia na wykorzystywanie Zagłady do celów, było nie było, zabawowych. Osobliwie jednak to przekroczenie wygląda... Dla przypomnienia: już w 1997 roku w debiutanckiej książce Jacka Dukaja (Xavras Wyżryn, SuperNOWA, Warszawa 1997) opublikowane zostało obszerne opowiadanie (bądź też niewielka powieść) pod tytułem Zanim noc – a tam są i realia II wojny światowej, i główny bohater kolaborujący z Niemcami, a przy tym bynajmniej nie z porywu serca prowadzący interesy z gettem, i dom nawiedzony przez duchy żydowskich dzieci, i kabała dająca (iluzoryczny dość) odpór ostatecznemu rozwiązaniu. Dlaczego zatem Dukaj nie jątrzy? Dlaczego uwiera Ostachowicz?
Po pierwsze dlatego, że Dukaj kwestie związane z tragedią Żydów traktuje ornamentacyjnie: są one jedynie pretekstem do snucia opowieści znacznie dla tego autora istotniejszej, do – odmienianej na wszelkie sposoby w całej niemal jego twórczości – próby opowiedzenia granic ludzkiego. Wątek posthumanistyczny w Zanim noc przesłania – zarówno ze względu na swoją ważkość fabularną, jak i ciężar znaczeniowy – narrację holokaustową. Po wtóre – Dukaj jest poważny; oczywiście, nie oznacza to, że pozbawiony jest poczucia humoru, ale jego opowiadanie nie łamie jednakowoż zasady decorum: wysoki diapazon stosowny do pisania o Szoa znajduje swoje uzupełnienie w dostojnym tonie całości, przez co czytelnik traci z oczu to, że jednak mamy tu do czynienia ze zdecydowanie ludyczną fikcją. Po trzecie wreszcie – i najważniejsze – perspektywa narracyjna Zanim noc umieszcza nas bezpośrednio w czasie wojennym. Dzięki temu chłoniemy fikcję jako fikcję, budujemy sobie bezpieczny temporalny dystans. Tak naprawdę bowiem w retorycznym rozgrywaniu Zagłady najbardziej złowieszcza jest pamięć. 
Ostachowicz z kolei w swej powieści przyznaje katastrofie ludu Pierwszego Przymierza miejsce jeśli już nie naczelne, to w każdym razie daleko bardziej niż u Dukaja poczesne. Dalej – miesza patos z groteską, tragizm z komizmem, rozrywkową konwencję literatury grozy z poważną pozą opowiadania Zagłady... Inna rzecz, że prowadzi to do efektów zdumiewających – bo oto okazuje się, że właściwa dla horroru groza służąca zabawieniu, pomnożona przez grozę wątku żydowskich powstańców nie prowadzi bynajmniej do efektu jakiegokolwiek obrazoburstwa: tym bardziej budzące trwogę, tym bardziej interpretacyjnie niebezpieczne robi się i jedno, i drugie. Nade wszystko zaś powiada Ostachowicz tak: Szoa nie mieści się w dominium czasu przeszłego dokonanego – to rozgrywa się tu i teraz, w przekleństwie niechcianej pamięci, w małodusznie wypartym w imię idylli słodzenia herbaty naszym dzieciom, w nieprzepracowanym. Zbyt łatwo my, bękarty poszukiwaczy złotych zębów i srebrnych łyżeczek, pozwoliliśmy obojętnie wsiąknąć w ziemię i zmieszać się z gliną krwi, którą winno się obmyć, krwi tych, którym tak poprzewracało się w głowach, że zapomnieli, jak przyjemne jest przetrwanie.
Bo też nie chcę tu pisać o Dukaju. Nie chcę też bynajmniej opowiadać o Ostachowiczu – ale odczuwam konieczność zmierzenia się z wyzwolonymi przez niego hordami powolnych jak czołgi golemów, które biegają pochylone od drzwi do drzwi naszych spokojnych mieszkań w innej opowieści.

II.

Ta opowieść zaczyna się też tak: w Warszawie, która nie jest ładnym miastem, ale w którym kocha się życie w jego najczystszej postaci, tysiące i tysiące pielgrzymują do mauzoleum masakry, którym jest Muzeum Powstania Warszawskiego. Nie zwiedzają, nie przychodzą, ale właśnie pielgrzymują – aby uczestniczyć w zapierającym dech w piersiach spektaklu, najlepiej pod okiem najbardziej profesjonalnych, mistrzowskich w swojej konkurencji przewodników. Aby uczestnicząc – doznać katharsis, poprzez doświadczenie patriotycznego uniesienia wyzwolić się z własnej małości i przygodności.
Muzeum Powstania Warszawskiego jest – bodaj bezdyskusyjnie – wiodącą placówką muzealną w Polsce. Ten patetyczny i ponury w swej ostatecznej wymowie Disneyland (tak jak Disneyland metaforyzowany był przez Jeana Baudrillarda) absorbuje wszystkie zmysły, uwodzi, pozwala zobaczyć, usłyszeć, dotknąć. Perfekcyjny w swej multimedialnej powierzchni, szantażujący w swej poznawczej i ideologicznej wymowie.
Patrzę na to, co widać nad muzealnym murem. I wcale nie muszę zadzierać głowy – bo spoglądam na zdjęcie Elżbiety Janickiej zdobiące okładkę jej zdumiewającej książki (Festung Warschau, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2013). I być może jest tak, że całą opowieść Janickiej – opowieść o nierozpamiętywanych nieszczęściach, o krwi, której w porę nie zmyto i której pozwala się wsiąkać obojętnie w ziemię, mieszać się z gliną, o sponiewieranych ciałach obleczonych w te resztki szmat, których im nie ukradziono – streścić można w tym jednym zdjęciu. Różne odcienie bezbarwności: wypreparowane z kolorów niebo, użyczające swojego ołowiano-rtęciowego odcienia całej okładce, ciemnoszare kratownice, blachy i okna pomostu widokowego, jasnoszary fragment muru na pierwszym planie z wielką brudnobiałą kotwicą Polski walczącej. Jedyny żywszy element to wieńcząca ten osobliwy monument wojennej męskości biało-czerwona flaga, łopocząca w podmuchach porywistego wiatru.
Zdjęcie jest jakoś brzydkie, ma w sobie coś odpychającego. Najsłynniejsze muzeum w Polsce, przedmiot politycznych targów i miejsce, do którego wycieczki szkolne muszą rezerwować bilety z częstokroć wielomiesięcznym wyprzedzeniem, przestrzeń, która ma ambicję stać się paradygmatyczna zarówno dla nowej filozofii wystawienniczej, jak i dla polityki pamięci – na zdjęciu Janickiej zdaje się ciążyć, zagrażać. Wejście do Muzeum Powstania Warszawskiego – tak atrakcyjnego dla zwiedzających, tak się do nich na różne sposoby łaszącego – na tej fotografii zostaje zredukowane do zimnej, nagiej opresji. Opresji, jakiej poddawana jest nasza zbiorowa pamięć, a zwłaszcza niepamięć. Zaiste, Warszawa z perspektywy powstania warszawskiego skrystalizowanego w mitotwórczy artefakt Muzeum jest – jak w tytule książki Janickiej, tytule z uwagi na swoje historyczne konotacje co najmniej bluźnierczym – twierdzą, w której chroni się ściśle określony kształt (nie)pamięci. A jego apologeci chronić go powinni, jako że pozostaje on w cichym, dramatycznym agonie z (nie)pamięcią o innym powstaniu, powstaniu – jeśli w ślad za rozpoznaniami Jacquesa Lacana i Jacquesa Derridy przyjąć, że trauma w momencie zajścia jest znaczeniowym nic, które semantycznego kształtu nabiera dopiero poniewczasie w niechcianych pamięciowych powrotach – modelowo traumatycznym. Czyli powstaniu, którego nie było.
Pozostańmy na gruncie metaforyki psychoanalitycznej. Załóżmy, że przestrzeń Warszawy – przestrzeń pojmowana jak najbardziej dosłownie w swojej różnorakiej architektonicznej manifestacji: wszak Festung Warschau to również, a może przede wszystkim, perwersyjny przewodnik po warszawskich skwerach, ulicach, podwórkach – jest tym, co w pamięci o wojennej katastrofie świadome. Tu – owszem, kocha się życie w jego najczystszej postaci; owszem, tutaj „bezlistne drzewa stoją w srebrnej poświacie” i „kwitnie mirabelka przy bramie”, ale przecież wrażenie, że poruszamy się w palimpsestowym fantazmacie, nadpisanym na cmentarzu budynków i ludzi, bywa przemożne. Jeśli więc tak, jeśli tym właśnie jest ego współcześnie powojennej Warszawy, to Muzeum Powstania Warszawskiego byłoby superego – wojną przeestetyzowaną, uwzniośloną, zmityzowaną, ustawicznym, ponawianym z każdą kolejną oprowadzoną wycieczką wysiłkiem nadawania najwyższego sensu ideologicznego czemuś z pewnego punktu widzenia krańcowo nonsensownemu; Muzeum chroni wojenną historię Warszawy przed osunięciem się w neurozę rozszalałego, nieumotywowanego, masowego umierania.
Czym zatem będzie id? Co mieści się w rezerwuarze nieświadomego, wypartego? Przed czym Muzeum chroni warszawskie ego? Elżbieta Janicka odpowiada tyleż prosto, co wstrząsająco: tym czymś jest pamięć o powstaniu w getcie warszawskim. A właściwie – i tym razem słowo to można zapisać bez żadnych modulujących sensy nawiasów – niepamięć. Bo przecież powstania w getcie nie było. I dlatego pamięć o nim musi się buntować, wić w konwulsjach, skowytać. Inaczej dwunożne zmory znające tylko ból nie będą w stanie bólem tym się dzielić i się nim zadławią. A nas przy okazji.
Książka Janickiej zakomponowana jest z szachującą czytelnika precyzją. Część pierwsza, poprzedzona znakomitym wstępem Bożeny Keff i zatytułowana po prostu (choć intertekstualne nacechowanie podtytułu nie jest bynajmniej niewinne) Festung Warschau. Raport z oblężonego miasta, to dwa rozdziały: "Dziwne miejsce nad Wisłą, zwane Warszawą" i Spacerkiem po Warszawie. Logika pierwszego z nich koncentruje się wokół "dziwności miejsca zwanego Warszawą". Celowo podkreślam te trzy słowa: "dziwność", "miejsce" i "nazwanie" Warszawą – bo inicjacja w opowieść Janickiej nie może się odbyć bez wzięcia w nawias tego, co stanowi o istocie każdego miejsca, czyli jego stałości, stabilności, konkretnego topograficznego zamocowania. Warszawa Janickiej nie jest Warszawą – jest zaledwie „miejscem zwanym” Warszawą, miejscem przez swoją fantazmatyczność dziwnym, niesamowitym (w ściśle freudowskim sensie tego słowa). To Warszawa uruchomiona, pozbawiona w swej fakturze znaczeń oczywistych, a odsłaniająca te oczywiste znacznie mniej. Na tym odsłanianiu nieoczywistego koncentruje się drugi rozdział pierwszej części: dla Janickiej miejsce-zwane-Warszawą to o wiele mniej fakt przestrzenny, jej lektura miasta to raczej perypatetyczny, przeprowadzany przez voyeura (wszak w tytule rozdziału nieprzypadkowo pojawia się lekki, nieważki, relaksacyjny „spacerek”; jakże ironicznie brzmi to słowo w zestawieniu z ujawnianą w obserwacjach autorki zgrozą!) seans psychoanalityczny, zmierzający do wydobycia z głębin zawsze uczasowionej pamięci tego, co się buntuje i co skowyta, nawiedzając zbiorowe warszawskie ego neurozą. A tym czymś jest porastanie resztek żydowskich dziejów miasta bluszczem pamiętania oficjalnego – tablice i pomniki upamiętniające wojenny czas tego miasta, które Kazimierz Brandys nazwał ongiś niepokonanym, skupiają się już to na wątkach uniwersalnie martyrologicznych, już to na inkrustowaniu tragedii Warszawy tragedią choćby Katynia czy Sybiru, już to, najczęściej, na powstaniu oficjalnym i paradygmatycznym, powstaniu warszawskim. W ten sposób zmagają się ze sobą nie tylko dwie pamięci, ale dwie formacje kulturowe: w zgodzie z opisanymi przez Pierre’a Bourdieu taktykami prowadzenia wojny, w której głównym orężem jest przemoc symboliczna, to, co dominujące (polskie, chrześcijańskie, warszawskie, rycerskie), dąży do zawłaszczenia, rozproszenia i rozpuszczenia w swojej uniwersalistyczności tego, co poprzez swą uporczywą partykularność słabsze (żydowskie, judaistyczne, dzielnicowe, drobnomieszczańskie). Ów twardy kark żydowskiej osobności, któremu tak wstrząsający monument wystawił swoją Trudną wolnością Emmanuel Levinas, musi się ugiąć albo złamać – w przestrzeni Warszawy walczącej i walczącej o pamięć jest miejsce tylko na warszawskość, zawsze polską, zawsze chrześcijańską, zawsze rycerską. Warszawskość niepokonaną i nieobrzezaną.
Ale ta pierwsza część Festung Warschau to dopiero uwertura zgrozy – z wyjątkiem wątku kapliczek na podwórkach kamienic, które (zdaniem Janickiej) mogły być budowane także jako wotum za oczyszczenie dzielnic z wysiedlanych do getta Żydów, wszelkie zadrażnienia, o których pisałem powyżej, są tu ledwie zasugerowane. Prawdziwy skowyt zbuntowanej pamięci przynosi dopiero część druga, zatytułowana Moje Nalewki. Janicka i tu korzysta z pozorów przechadzki z przewodnikiem – ale pytania, które zadaje, dotykają znacznie częściej niż do tej pory kwestii utrwalonych (albo i nie) w przekazach. Dlaczego – pyta autorka – w oficjalnych komunikatach wojennego podziemia na określenie tego, co działo się w getcie od Wielkiego Poniedziałku roku 1943, nie używa się niemal w ogóle określenia "powstanie"? Czy aby nie dlatego – sugeruje – że powstanie może być tylko narodowe, polskie, wybuchłe z woli rycerskiego narodu nie ze stygmatem obrzezania, lecz z ryngrafami z wizerunkiem Królowej Polski na otwartych, spragnionych kul piersiach? Dlaczego – pada kolejne pytanie – osobliwie natężonemu rugowaniu z obszaru oficjalnych świadectw poddawane są te, które mówią o gwałtach na powstankach, o niechęci (czasem manifestowanej dosłowną fizyczną przemocą) przed przyjmowanie w szeregi powstańców warszawskich tych nielicznych ocalałych bojowników getta? Dlaczego w tużpowojennych wydaniach Kamieni na szaniec Aleksandra Kamińskiego nie ma ani słowa o stosunku bohaterów do powstania w getcie, podczas gdy w edycjach najnowszych passusy takie już się pojawiają? Jak prezentowali się ci bohaterowie przed wojną, gdy w Liceum Batorego dochodziło do wcale nie tak rzadkich ekscesów na tle antysemickim? I jeszcze jedno pytanie do obowiązkowej lektury gimnazjalistów, do Kamieni na szaniec: czy jest możliwe do pomyślenia (o powiedzeniu nawet nie wspominając) jakiekolwiek gejowskie naznaczenie chłopackich związków bohaterów, zwłaszcza Zośki?
Nie same jednak te pytania są wbrew pozorom najstraszniejsze – najgorsze jest miejsce, być może kluczowe dla całej Festung Warschau, w którym Elżbieta Janicka pisze: "niczego nie sugeruję. Chciałabym wiedzieć. [...] Chciałabym wiedzieć. Bardzo."
No właśnie.
Czytam Janicką. Oglądam wypełniające dobre dwie trzecie objętości jej książki zdjęcia. Podążam śladami domniemań autorki, porównuję jej interpretacje Kamieni na szaniec z tym, co sam zapamiętałem z moich wrażeń lekturowych znad tej książki, czytanej przeze mnie już ponad dwie dekady temu. Zastanawiam się, czy z przytaczanych przez autorkę dokumentów i innych świadectw wyciągnąłbym podobne wnioski. I naprawdę bardzo chciałbym nie zgodzić się, chciałbym móc powiedzieć, że Janicka przesadza, nadinterpretowuje, histeryzuje. Ale nie mogę. I co gorsza: nie mogę się też zgodzić.
Bo też trudno dyskutować, zgadzać się albo i nie, z pamięciami. Wszelkie pisanie o przeszłości nie zna narzędzia bardziej sugestywnego, uwodzicielskiego – ale też bardziej zwodniczego. W pamięć oficjalną, zinstytucjonalizowaną, legalną (legalną, czyli posiadającą moc prawa zdejmującego z niej odium czegoś przygodnego; legalną, czyli taką, której wolno nie być pamięcią) książka Janickiej wbija kliny małych kontrpamięci – i czytelnik zostaje z tym sam. Te wątłe ślady wspomnieniowe, okruchy skazywanych na niebyt doświadczeń mogą prowadzić do bardzo daleko idących wniosków, mogą delegalizować oficjalną linię polityki pamięci – pod warunkiem, że będzie się z nich wyciągać wnioski tak ekstremalne i tak prowokacyjnie histeryczne jakie podsuwa Janicka. Jedyny kłopot w tym, że wszystko, co pamiętane, można podać w wątpliwość. Ale jest też oczywiście na odwrót, pamięć mała destabilizuje pamięć wielką – bo wypada przynajmniej zapytać, najlepiej słowami ze wspólnego projektu Darka Foksa i Zbigniewa Libery, nie bez powodu przywoływanymi przez Janicką na początku tego przewodnika po nieistniejącym powstaniu: co robi łączniczka? Jedna pamięć mówi: łączniczka była dzielną towarzyszką broni, kochającą mamę, swojego narzeczonego, Pana Boga i ojczyznę. A zatem nie dyskutujmy z tą pamięcią i powtórzmy: łączniczka była dzielną towarzyszką broni, kochającą mamę, swojego narzeczonego, Pana Boga i ojczyznę. Tymczasem pamięć inna (a raczej Inna) mówi: łączniczka była dwukrotnie zgwałcona, w tym raz przez kolegę z oddziału, i cierpiała z powodu brudnych majtek, bo właśnie zaczął jej się okres, a w powstańczym kotle brakowało środków higienicznych. Więc nie dyskutujmy również z tą pamięcią i zgódźmy się z nią: łączniczka była dwukrotnie zgwałcona, w tym raz przez kolegę z oddziału, i cierpiała z powodu brudnych majtek, bo właśnie zaczął jej się okres, a w powstańczym kotle brakowało środków higienicznych. Czy da się to pogodzić? Łączniczka była dzielną towarzyszką broni, dwukrotnie zgwałconą, w tym raz przez kolegę z oddziału, kochającą mamę, swojego narzeczonego, Pana Boga i ojczyznę oraz cierpiała z powodu brudnych majtek, bo właśnie zaczął jej się okres, a w powstańczym kotle brakowało środków higienicznych?
Nie do wytrzymania.
Elżbieta Janicka napisała książkę nie do wytrzymania.

III.

Nie do wytrzymania jest skowyt pamięci, jaki da się słyszeć w okolicach Sandomierza. Zapewne i tam mirabelki kwitną przy bramie, a w srebrnej poświacie księżyca pięknie rysują się bezlistne drzewa. Ale również tam połamane kości i sponiewierane ciała oblekają się w te resztki szmat, których im nie ukradziono. A potem biegają pochylone od drzwi do drzwi spokojnych domów zanurzonych w mirabelkowe i wszelkie inne sady gdzieś w podsandomierskich wsiach. Ci, którzy owe dwunożne zmory spotkali, mówią tak:
„Każdy Żyd miał zakopane to złoto gdzieś, czy to przy swoim grobowcu, czy przy cmentarzu też, gdzieś w jakimś tajemniczym miejscu. No i oczywiście dużo Żydów zginęło na wojnie i tych skarbów nikt już nie odkopał. Tak że prawdopodobnie na tym terenie jest bardzo dużo zakopanego żydowskiego złota. No, normalnie... I to jest naprawdę. Dziadkowie wiedzieli o tym, wujkowie, i opowiadali, że pozakopywane złoto. To teraz, gdzie ono jest, to nie wiadomo... No, być może przy cmentarzach żydowskich”.
Choć mówią też tak:
„Ja szłam z mlekiem do mleczarni, bo to oddawałam ziemniaki, mleko, zboże... I te Żydzi stały już czwórkami na rynku, powyganiane na rynek. Strasznie dużo ich było. Starszych to od razu zastrzelił, jak widział, że nie mógł już iść czy że wdówka, to na mieście go zostawił. I, wie pani, wyszło takie małżeństwo młode z domu, stałam i przyglądałam się, jak te Żydzi stały smutne. I niezamknięte jeszcze było u Żydów w mieszkaniu. Tego mieszkania nie zamknęły. Tylko Niemcy szły i gdzie Żydy już wyszły, to one te domy już zamykały. I miała Żydówka takie dziecko małe, może rok miało, a może dwa lata. Pani, do dziś dnia to nie mogę słyszeć o Niemcach... I wszedł Niemiec, że dziecko gdzieś płacze. A dziecko spadło z łóżka i za łóżkiem płakało. No, tak jak pod łóżkiem. Wyciągnął to dziecko, proszę panią, za nóżki złapał i o ścianę bach! Och! O matko!”.
Ale bywa, że mówią i tak:
„W samym rządzie, proszę pani. Co się widzi? Niezabitowska z Żyda pochodzi, teraz... ta... Waltz – Żydówka. Przecież Kwaśniewski gdzieś tu był, to w krymce chodził! A teraz co się tak jąka i jest redaktorem, i pamiętam, nagrywali go, w krymce wyszedł i też Żyd jest! Co niby był w więzieniu, jak Solidarność była – Gieremek, rodem Żyd. Chował się u zakonników w Zawichoście. To, to mi mówił facet z wykształceniem, bo ja to bym nie wiedziała. Właściwie to ja słyszałam, że jak w Radomiu był strajk, co miała Solidarność wejść i mieli z rządu przyjechać, to wystawili tablicę za bramą ci robotnicy – w rządzie 42 Żydów pracowało! Na najgórniejszym szczeblu”.
Monumentalna praca Joanny Tokarskiej-Bakir i jej zespołu (Legendy o krwi. Antropologia przesądu, W.A.B., Warszawa 2008; powyższe cytaty pochodzą z przytaczanych w książce wypowiedzi mieszkańców Sandomierza i okolic z wywiadu terenowego przeprowadzonego przez zespół badaczy) to jedna z najbardziej ponurych opowieści we współczesnej polskiej humanistyce. W pierwszej jej części – mniej mnie tutaj interesującej – autorka, sięgając po narzędzia na pierwszy rzut oka dość anachroniczne (wydawać by się mogło, że Władimir Propp i jego prestrukturalistyczne analizy morfologii narracji zostały już na zawsze zesłane do czyśćca historii koncepcji teoretycznoliterackich), dokonuje nadspodziewanie pożywnej intelektualnie rekonstrukcji dyskursów o Żydach bezczeszczących hostie i zabijających na macę chrześcijańskie dzieci. W części drugiej, korzystając z bogatego materiału zgromadzonego przez zespół badawczy w trakcie wywiadów terenowych, badaczka konfrontuje ustalenia z części pierwszej swej syntezy z tym, jak dyskurs o krwi żyje w opowieściach mieszkańców okolic Sandomierza. Miejsce nie zostało wybrane przypadkowo – wszak to w sandomierskiej katedrze umieszczono słynne w swoim czasie, będące przedmiotem wcale ożywionej społecznej dyskusji malowidła przedstawiające żydowski mord rytualny.
Nie jest moim zamiarem analizowanie tutaj książki Tokarskiej-Bakir – podobnie jak nie wchodziłem bliżej w materię powieści Ostachowicza, tym bardziej Dukaja. Legendy o krwi (zwłaszcza ich druga część) interesują mnie jako przerażające memento do tego, co pomyślało i napisało mi się w związku z Festung Warschau. Bo tak jak przewodnik Janickiej jest opowieścią o buncie (a właściwie o wielu buntach) pamięci niemogącej się uporać z traumą powstań warszawskich, zwłaszcza tego żydowskiego, tak praca warszawskiej antropolożki to zapis skowytu pamięci zetkniętej z niewyrażalnym doświadczeniem wielowiekowego antysemityzmu skonfrontowanego z Zagładą. Przez wynurzenia mieszkańców Sandomierza i okolic zapisane w Legendach o krwi brnie się z najwyższym trudem – nie dlatego, że opisują one rzeczy straszne (choć opisują), nie dlatego też, że budzą poznawczy i moralny sprzeciw (choć zdarza się, że budzą). Po prostu fizycznym niemal bólem napełnia konieczność postępowania po śladach pamięciowych tak splątanych, tak wzajem się wykluczających, tak zgodnie wiodących donikąd; bo jeśli coś wszystkie te opowieści łączy, to tym czymś jest ruch osobliwie okrężny, prowadzący naokoło tego wielkiego innego zbiorowej sandomierskiej nieświadomości, jakim jest prawda o skrytej tożsamości Żyda chowającego złoto, dodającego chrześcijańską krew do macy, bezczeszczącego hostie, Żyda mordowanego przez hitlerowców oraz Żyda dążącego do panowania nad Polską i światem. Pierwszy, drugi i trzeci Żyd to Żyd jeden i ten sam – Żyd jako figura najskrajniejszej obcości. Tak: jeśli kolektywna nieświadomość gojowska posiada jakąś najskrytszą traumę, to figuratywizuje się ona w garbatym nosie, pejsach i odorze czosnku.
Tego pamięć nie chce przyjąć do (ś)wiadomości. Dlatego się buntuje. Dlatego wypiera, racjonalizuje, symbolizuje. Nadaje wyższe sankcje. Zrzuca na innych. Bije się w nie swoje piersi. I nie ma się co dziwić: nam (nam, podkreślam, nam – więc również mnie: wszak podobno mój dziadek i jego koledzy robili przed wojną sądeckim mośkom jakieś tam głupie żarty ze świńskim smalcem), których nie było przecież w Jedwabnem i Kielcach, których rodzice nie szukali przecież srebrnych łyżeczek i złotych zębów, trudno jest pogodzić się z tym, że wiąże nas jakieś najodleglejsze choćby kulturowe pokrewieństwo z bojówkarzami przedwojennej radykalnej endecji i z żołnierzami posługującymi się insygnium z trupią główką. Tak... sporo wysiłku kosztuje mnie w czasie niedzielnej Mszy Świętej niepamiętanie o tym, że wśród świętych mojego Kościoła jest także Jan Kapistran.
Nie. To jest nie do wytrzymania.

IV.

Chciałoby się uciszyć skowyt zbuntowanej pamięci, ten skowyt, który powtarza słowa Hioba wyryte na pomniku upamiętniającym Umschlagplatz, słowa jakże mocno rzucone przez Władysława Bartoszewskiego w sine, zimowe niebo nad Auschwitz podczas rocznicy jego wyzwolenia, słowa parafrazowane przez Ostachowicza w otwarciu jego powieści: „ziemio, nie kryj mojej krwi, iżby mój krzyk nie ustawał”. Chciałoby się pamiętać w sposób uładzony, bezpieczny. Ale się nie da. I dlatego obawiam się, że ta opowieść się nie kończy. Ale jeśli już – to być może jakoś w ten sposób, słowami Mirona Białoszewskiego z jego Tajnego dziennika
„I w ogóle jest tak, że jak tylko gorzej mi się powodzi i ze sobą świadomym toczę grę o dobrą minę, to podświadomość zaczyna rządzić w moich snach w sposób bezwzględny. Syntetyzuje mi to wszystko w tortury, szantaże i ostatecznie w powstanie warszawskie. Powstanie zawsze na mnie czyha. To, że powstanie przeżyłem, to jeszcze nie wyklucza tego, że w powstanie mogę zginąć. Kiedy będę umierał, w malignie może mnie dopaść sen, że ginę w powstaniu”.

Kraków, 13 sierpnia 2012/Kroke, 26 aw 5772

[Przypis po półtora roku: niniejszy tekst został w swoim czasie odrzucony bez szczególnego wyjaśnienia przez dwie redakcje czasopism o profilu jakoby społeczno-kulturalnym; czy ze względu na jego kiepską jakość, czy też dlatego, że porusza sprawy nadmiernie nienadające się do poruszania - zostawiam do oceny Czytelnikowi. Tak czy inaczej, trafia on poniewczasie tutaj - w ramach czyszczenia (komputerowej) szafy z rzeczy, którymi jakoś chciałoby się podzielić.]