czwartek, 14 marca 2024

Livro do sossego (3)

 "Wszystkie ruchy i zamiary życia, od zwykłego funkcjonowania płuc po budowanie miast i obwarowywanie imperiów, uważam za senność, za rodzaj snu lub odpoczynku, zażywanego mimowolnie w przerwie między jedną rzeczywistością a drugą, między jednym a drugim dniem Absolutu."


















sobota, 9 marca 2024

Livro do sossego (2)

 "Część miasta migająca na wschodzie wznosi się niemal w fałszywym pionie, szturmując statycznie Zamek. Blade słońce zdobi mglistą pozłotą tę nagłą nawałę domów, która je przesłania. Niebo ma barwę pobielonego wilgotnie błękitu. Może wczorajszy deszcz dziś się powtórzy, będzie jednak lżejszy. Wiatr zdaje się wiać ze wschodu, może dlatego, że niesie lekki zapach dojrzałej zieleni - zapach pobliskiego parku. Po wschodniej stronie placu jest więcej nietutejszych. Jak dywanowa salwa stalowe żaluzje zatrzaskują się u góry: nie wiem, dlaczego takim zwrotem oddaję ten dźwięk. Może dlatego, że brzmią tak głośno wtedy, gdy się zatrzaskują, a teraz są podnoszone. Wszystko się wyjaśnia."



















  

czwartek, 29 lutego 2024

Livro do sossego (1)

Zdjęcia z mojego pierwszego w życiu pobytu w Portugalii miały - jakżeby inaczej! - służyć lansowaniu się na Instagramie. 

Ale pielęgnuję w sobie takie dziwne zaburzenie (w końcu podobno każdy ma jakieś, choćby śladowe, zachowania ze spektrum autyzmu), że jak na Instagrama, to tylko czarno-białe i z "prawdziwego" aparatu, nie z telefonu. No i co począć: jak tylko zaraz po przyjeździe do Lizbony, w mieszkaniu przy Calçada dos Barbadinhos, wypakowałem z walizki "prawdziwy" aparat, okazało się, że sczezł, nieodwołalnie niczym portugalskie imperium kolonialne. 

Po pierwszym rozgoryczeniu pomyślałem zresztą, że może to i lepiej - może dzięki temu uda mi się widzieć lepiej, w większym skupieniu i w czystszej doświadczalności, bez przymierzania wszystkiego do kadru. A to, co jednak udało mi się złapać w obiektyw smartfona - będzie się ukazywało w kilku odsłonach właśnie tutaj.

Moim przewodnikiem po Portugalii była (co też chyba nie jest jakoś szałowo oryginalne) Księga niepokoju Fernanda Pessoi (czy może raczej Bernarda Soaresa, lizbońskiego pomocnika księgowego, jednej z tak licznych powołanych przez Pessoę do życia heteronimicznych tożsamości), pięknie przyswojona polszczyźnie przez Michała Lipszyca. Dlatego też obrazkom będą towarzyszyć słowa Pessoi/Soaresa/Lipszyca - co będzie pewnym nadużyciem, wszak bezbrzeżnie smutny prozatorski poemat panów Fernanda/Bernarda/Michała traktuje o Lizbonie, a ja fotografowałem i w Lizbonie, i w Porto, i w Coimbrze... Trudno, niech tak będzie: dla mnie Księga niepokoju rezonowała z całą Portugalią, którą widziałem.

A sama Portugalia, zawsze zachwycająca, sprowadziła na mnie - odwrotnie niż stoi w tytule dzieła wielkiego pisarza - spokój, nawet wtedy, kiedy mnie oszołamiała, wprawiała w ekscytację, czasem irytowała (bo Portugalia - pogodnie smutna, dumna bez francuskiej lub angielskiej megalomanii, wyciszona i introwertyczna - nie łasi się do turystów i owszem, potrafi zirytować, ucząc jednocześnie cierpliwości, pokory i dystansu). Dlatego tytułuję to swoje foto-story Livro do sossego, "księgą spokoju". Zresztą - nie znam portugalskiego, więc nie jestem tak do końca pewny, czy sossego to poprawny antonim do desassossego Pessoi, "niepokoju". Ale chyba tak.

Zresztą - nieważne. Niech już nastąpią słowa Pessoi/Soaresa/Lipszyca i moje obrazki.

***

"Zapach odpływu, lekki jak początek, uniósł się znad Tagu i niechlujnie rozproszył po obrzeżach Baixy. Mdlił odświeżająco, niosąc ze sobą skostniałą drętwotę letniego morza. Czułem życie w żołądku, a mój węch znalazł się za moimi oczyma. Wywyższone, rozwiane chmury spoczywały w nicości, w szarości rozsypującej się w fałszywą biel. Atmosfera kryła w sobie groźbę tchórzliwego nieba, jakby groźbę niesłyszalnej burzy złożonej tylko z powietrza.
W samym locie mew była jakaś stagnacja. Wydawały się lżejsze od powietrza, przez kogoś w nie rzucone. Nic nie dusiło. Wieczór zapadał nad naszym niepokojem, odświeżający wiatr nie zamierał."
















   

sobota, 22 kwietnia 2023

Belfer-gore (4). Elegia na śmierć poezji albo wyposażenie w postaci wiersza

 KAROLINIE, KASI, MONICE,
ANI, BASI, JARKOWI, MATEUSZOWI,
ŚP. HELENIE, ŚP. PANI JADWIDZE

spółnauczycielkom i spółnauczycielom, koleżankom i kolegom,
do dziś pracującym lub nie, żyjącym i zmarłym,
języka polskiego nauczającym
o nauczania języka polskiego kształt rozumny walczącym
w Liceum Ogólnokształcącym Zakonu Pijarów -

polonistycznej sprawy ofiarnicom i ofiarnikom

poświęca Autor

Czy przez tych równo dwadzieścia lat - zapytacie może - które poświęciłem uczeniu języka polskiego, było jakieś jedno wypracowanie, które szczególnie dobrze zapamiętałem, które by mnie rzuciło na kolana?

Było ich mnóstwo - dłuższych i krótszych, realizujących pospolite tematy maturalne i absolutnie wykręconych, mierzących się z najbardziej okrutnymi, poznawczo perwersyjnymi zagadnieniami, zrodzonymi z najciemniejszych otchłani mego belferskiego id; naprawdę, wcale często zdarzało się, że zastygałem z długopisem nad kartką w tyleż ekstatycznej, co ponurej bezradności, że oto kończy mi się skala ocen, że banalny "celujący" będzie ordynarnie krzywdzący. A dołóżcie do tego jeszcze wyborne prace szkolnego etapu olimpiady polonistycznej, które spokojnie wystarczyłyby na przyzwoity filologiczny licencjat.

A przecież - tak, jedno wypracowanie zapamiętałem szczególnie dobrze. A w zasadzie dwa, ale takie, które nie istnieją jedno bez drugiego.

Otóż - kazałem przeczytać Marię. Tak, wiem, że to kawałek niemieszczący się w żadnym, najbardziej nawet rozbudowanym kanonie lektur szkolnych - ale jako człowiek zafascynowany ongiś olśniewającymi reinterpretacjami romantyzmu zrodzonymi w otchłannej erudycji Marka Bieńczyka, miałem jakieś takie poczucie misji, że powinienem przywrócić uczniowskiej świadomości tę znakomitą a zapomnianą powieść poetycką Antoniego Malczewskiego. No więc kazałem przeczytać. A zaraz potem poszło zadanie: wymyślcie sobie jakikolwiek temat związany z Marią i napiszcie na ten temat wypracowanie.

Różne były te tematy, różne ich wykonania - wiadomo; nie brakowało (jak zawsze) rzeczy banalnych, napisanych na odpieprz się. Ale dwie dziewczyny wywaliły ogromne elaboraty (serio ogromne - coś po mniej więcej dziesięć stron wydruku, nie pamiętam dokładnie) o tym, dlaczego... nie są w stanie napisać wypracowania o Marii! No poważnie, nie ściemniam. Prace miały formę opowiadania o jednym dniu - o sobocie poprzedzającej poniedziałek będący terminem oddania zadania - a tak się składa, że autorki spędziły tę sobotę w dużej części razem: od poranka na kursie rysunku w pewnej wziętej pracowni aż po wieczór na urodzinach koleżanki z tej samej klasy. I gdzieś w te komplementarne historie wpleciona była naprawdę pogłębiona refleksja na temat tego, dlaczego poemat Malczewskiego (gruntownie przeczytany, co do tego nie było wątpliwości) kompletnie im nie podszedł, dlaczego nie widzą sensu pisania o czymś, czego nie łapią, co ich nie bierze.

Wiecie, dlaczego to było takie dobre?

Bo zawsze wydawało mi się (pisałem już o tym w pierwszym i - trochę bardziej na marginesie - w drugim odcinku tych moich nauczycielskich lamentacji), że solą ponadpodstawowej edukacji polonistycznej jest wyrobienie w uczniu umiejętności twórczego, niebanalnego, kontekstowego komentowania innego tekstu literackiego - najlepiej krótkiego (bo wtedy uczeń nie może nie wejść naprawdę w głąb tego, co czyta - i jest to w stanie całościowo, do ostatniej kropki, ogarnąć swoją refleksją) i możliwie jak najtrudniejszego (żeby piszący nie mógł posiłkować się reprodukowaniem interpretacyjnego banału). I poetyckiego - bo poezja to DNA literatury, kod niedosłowności, taki cudaczny sposób użytkowania języka, który wprost wymusza refleksję nad nieoczywistością związków słowa i rzeczy. A to jest - bez nijakiej przesady - najważniejszy temat literatury, przynajmniej tej zachodniej, od Safony i Homera począwszy, główny motyw w jej olśniewającej, cudownie nieskończonej fudze. I wszystko inne w literaturze jest gargantuicznym przypisem do tego tematu przewodniego.

To moje mniemanie, o którym tak patetycznie napisało mi się powyżej, jest oczywiście wpisane w ogólniejszą prywatną filozofię tego, czego powinno się uczyć. Czy zatem rzeczywiście chodzi o to, by szkołę ponadpodstawową opuszczała absolwentka, której wiedza rozciąga się niejako wszerz - obejmując jak największą kompetencję historycznoliteracką i encyklopedycznie rozległy zbiór faktów z treści książek (celowo nie mówię, że muszą to być książki "przeczytane" - bo wiedzę na temat tego, gdzie Wokulski po raz pierwszy spotkał Łęcką i jakie są związki arcydzieła Prusa z programem warszawskiego pozytywizmu, można łatwo zdobyć bez brudzenia sobie palców przykurzoną okładką Lalki), z czego w świadomości tej absolwentki nie zostanie ni śladu po pierwszych dwóch latach studiowania prawa czy innej stomatologii? A może lepiej jednak kształcić umiejętność czytania w głąb - dekodowania niedosłownych struktur językowych, odkrywczej kontekstualizacji, gry w skojarzenia, niebanalnego uzasadniania, lektury skoncentrowanej i twórczej (co przeciwstawiam oczywiście lekturze odtwórczej), brania się za bary z nieoczywistością, stosowania wiedzy historycznoliterackiej w sposób autentycznie funkcjonalny i suwerenny wobec zamysłu interpretacyjnego? 

Dla mnie odpowiedź jest jasna - sens widzę może nie wyłącznie, ale na pewno przede wszystkim w uczeniu tego drugiego typu czytania, głębinowego. 

Bo wtedy - i tylko wtedy - istnieje szansa, że poślę w świat kogoś wyposażonego w taki poziom nieufności wobec języka, który być może pozwoli mu nie zagubić się doszczętnie w labiryntowym Babilonie ogłupiającej nas zewsząd, systemowej postprawdziwościowej dezinformacji. A to przecież poezja - jak to kapitalnie skonstatował w pewnym wywiadzie prasowym profesor Piotr Śliwiński - jest tym językiem ufundowanym na źródłowym utrudnieniu, programowym szyfrem, obcowanie z którym pozbawia nas naiwności, każe z rezerwą podchodzić do wszelkich dyskursów z nadmierną łatwością i retoryczną gładkością obwieszczających odkrycie prawd ostatecznych. Nadto: tylko wobec tak wykształconego absolwenta można żywić nadzieję, że będzie miał on odwagę sięgania po książki wymagające, trudne, poszerzające granice ekspresji i wyobraźni. Bo umiejętność czytania karkołomnej poezji przymnaża (albo przynajmniej przymnażać może) odwagi w poszukiwaniu literatury przekraczającej bezpieczne granice tego, co znane.. Czy taki absolwent w ogóle będzie chciał po literaturę sięgać, czy mu jej - chcąc w nadmiarze sprostać konieczności przyuczania nastolatków do radzenia sobie z odmóżdżającymi treściami podstawy programowej i egzaminu maturalnego - beznadziejnie nie zohydzę, to już osobna historia. Ale jeśli jednak tak, jeśli uda mi się nie zaszczepić wstrętu do czytania - to przynajmniej wiem, że dostarczę komuś narzędzi do radzenia sobie z każdą literaturą, na jaką ten ktoś akurat nabierze ochoty.

Rozumiecie już teraz, dlaczego te dwa wypracowania o Marii, o których tu tak jakby - wbrew pozorom - wciąż piszę, były tak znakomite? Bo to były głęboko przemyślane, spojone z pozatekstowym doświadczeniem opowieści o bardzo intensywnym spotkaniu z poezją. A że ta akurat poezja interpretatorkom nie siadła? A co za różnica? Gdzie jest zapisane, że czytane musi się podobać? I kto ma mnie niby zmusić, bym oceniał to, czy coś się czytającemu podoba - albo i nie podoba? Doprawdy - jest to sprawą co najwyżej drugorzędną. Dziewczyny przeczytały Malczewskiego - i zrozumiały, że jeśli chcą podołać wyzwaniu własnej niechęci do tej książki, to muszą skontrować ją przekonującą opowieścią o własnej niechęci. I to jest może najwyższy poziom rozumienia tego, co i w jaki sposób się czyta. I stawiam przysłowiowe diamenty przeciwko równie przysłowiowym orzechom, że gdybym dziś, po ponad dekadzie od tamtych wiekopomnych lekcyjnych wydarzeń, zapytał je, o co chodziło w Marii - byłyby w stanie mi odpowiedzieć. Nie mogę - jako nauczyciel - chcieć więcej.

 

 

No dobra - ale zapytacie może, po co o tym wszystkim piszę. I jaki to ma niby związek z maturą z języka polskiego - która, jak piątek z Pankracym z tytułu kultowego programu telewizyjnego dla dziatwy ze schyłkowego PRL-u, już za chwileczkę, już za momencik (mam za oknem kasztanowiec, więc codziennie widzę, że coraz krótsze ta chwila i ten momencik).

Jeśli śledzicie uzasadnienia genialności tej całej bieda-matury, jakie serwują nam we wszelakich mediach funkcjonariusze MEiN-u i CKE (a nie musicie śledzić jakoś bardzo dokładnie i wnikliwie, ponieważ to towarzystwo nie grzeszy nadmiarem pomysłowości i klepie w kółko ten sam ubożuchny zestaw frazesów), to pamiętacie być może, że oto teraz będzie się odbudowywać wspólnotę ludzi zakorzenionych w niezbywalnym kanonie kultury polskiej; że gra toczy się o odtworzenie jednoczącego kodu partycypacji w klasyce rodzimej literatury; że pseudościsłe kryteria oceny egzaminu maturalnego mają na celu promowanie rzetelnej wiedzy popartej gruntowną lekturą; że zaprowadzi się na powrót rygorystyczne kryteria umożliwiające rozpoznanie, kto naprawdę się po tym całym kanonie potrafi poruszać. I tak dalej, i tak dalej - pisałem już tu zresztą o tym w poprzednich odsłonach tego blogowego cyklu.

Super.

Szkoda tylko, że gdzieś w tym wszystkim wywalono w diabły z tego kanonu, z tej klasyki, z tej wspólnoty i z tego kodu taki drobiażdżek jak poezja.

Serio, wielką historię polskiej poezji, ciągnącą się od Bogurodzicy i Lamentu świętokrzyskiego, przez Kochanowskiego, Krasickiego, Mickiewicza, Norwida, Przerwę-Tetmajera, Leśmiana, Przybosia i Białoszewskiego, aż po - przykładowo - Miłobędzką, Rolando, Mueller, Witkowską i Adamowicz, ekspertki i eksperci z Centralnej Komisji Egzaminacyjnej zesłali na kompletnie nieistotny margines matury.

Owszem - można się na nią, na upodloną panią poezję, natknąć w drugiej części arkusza maturalnego, czyli w teście historycznoliterackim: żałośnie okaleczoną, brutalnie wyszarpywaną za włosy z całościowych kontekstów, przykrojoną do fragmentów potraktowanych jedynie jako pretekst do zadania pytania a to o środek stylistyczny, a to o związek z jakimś typowym zjawiskiem z epoki, a to o konstrukcję podmiotu lirycznego. No i jeszcze - jeśli zdający będzie miał szczęście/pecha (niepotrzebne skreślić) - na maturze ustnej, w zadaniu z puli niejawnej, ale tam też będzie to miało niewiele wspólnego z pogłębionym namysłem nad wierszem jako autonomicznym, integralnym komunikatem językowym, bo trzeba będzie potraktować załączony utwór poetycki jako pretekst do realizacji narzuconego tematu, odnieść się do innego tekstu bądź kontekstu, a na wszystko to będzie się miało jakieś pięć minut.

Ale już na tej samej maturze ustnej, tylko w zadaniach jawnych, dzieją się rzeczy, które może byłyby nawet śmieszne, gdyby nie były tak przerażające. Te zadania to - że tak przypomnę - problemy (najczęściej wzięte z nie powiem jakiej części ciała) do rozważenia w kontekście konkretnych lektur obowiązkowych. I na przykład z polskiego średniowiecza te lektury obowiązkowe to Legenda o świętym Aleksym, Rozmowa Mistrza Polikarpa ze Śmiercią i Lament świętokrzyski (a wszystko to... tak, właśnie tak - buahahaha! - we fragmentach). A tymczasem lista pytań jawnych uwzględnia tylko dwa pierwsze teksty. A wiecie czemu? Bo dla ekspertów z CKE jako coś jest liryczne, to wtedy dopiero jest poetyckie - a ponieważ Lament świętokrzyski jest taki jakby bardziej liryczny, to trzeba go jak najprędzej z całej tej matury wysiudać. 

Naprawdę, nie żartuję (choć chciałbym) z tym, że dla CKE, której fachowcy legitymują się tytułami naukowymi, poetyckie jest tylko to, co liryczne (albo też to, co poetyckie, jest nie do końca literackie). Dowód? Służę uprzejmie. Na maturze pisemnej poziomu podstawowego zdający musi się odwołać do dwóch tekstów literackich - i ta konieczność odwołania się została przyozdobiona następującymi doprecyzowaniami: tekst pierwszy musi być "lekturą obowiązkową - utworem epickim lub dramatycznym", tekst drugi "innym utworem literackim - może to być również utwór poetycki". Słowo daję, że chylę czoła - bo to naprawdę trzeba się postarać, żeby mając tyle czasu na przygotowanie formuły egzaminu maturalnego, wyprodukować coś tak bełkotliwego, najeżonego niejasnościami i wprowadzającego zamieszanie w kwestiach elementarnych dla ucznia z początku pierwszej klasy szkoły ponadpodstawowej! No bo z której strony by tych prostych poleceń nie czytać - same zagwozdki. Zdająca wybiera jako lekturę obowiązkową Iliadę (czyli epikę) albo Wesele (dramat) - dobrze to czy źle, skoro oba te dzieła są (cóż za zaskoczenie!) utworami poetyckimi, które przewidziane są z łaski do wykorzystanie dopiero jako drugi z tekstów? Więc może jednak epika i dramat to na przykład tylko - odpowiednio - Potop i Tango? Może tak będzie bezpieczniej? A co to znaczy, że "innym utworem literackim" może być "również utwór poetycki"? Skąd to dziwne "również"? Czyżby poezja nie była literaturą, że trzeba tak dobitnie podkreślać, że ją "również" uznaje się (dzięki, o łaskawcy!) za część twórczości literackiej? No chyba że mamy uznać, że to "również" jest łącznikiem między pierwszym a drugim zalecanym tekstem, ale wtedy trzeba założyć, że pierwszy tekst - epicki lub dramatyczny - powinien być napisany wierszem. Uff... może już w to nie brnijmy - dla uporządkowania tylko dodajmy (porada na przyszłość, zupełnie za friko, dla uczonych głów z CKE), że skoro chce się jakoś rozróżnić teksty epickie i dramatyczne od tych trzecich, to te trzecie nazywa się od dłuższego już czasu lirycznymi. O ile mnie pamięć nie zawodzi, to jakoś tak działają fundamenty najbardziej tradycyjnej genologii literackiej (serio, wystarczyło napisać tak: "lektura obowiązkowa - utwór epicki lub dramatyczny" i "inny tekst literacki - utwór epicki, dramatyczny lub liryczny" i już zniknęłyby nie tylko wszelkie niejasności - oprócz tego, czemu CKE tak strasznie nie lubi poezji - ale też kardynalny błąd mieszania fundamentalnie różnych porządków opisu literatury; nie dziękujcie). 

Aha, skoro już o maturze pisemnej poziomu podstawowego mowa - tam również nie jest z tą poezją za dobrze, bo są tylko dwa tematy rozprawek, które można napisać bez nijakiego zbliżania się do poezji (chyba że jako drugi tekst przywołany w funkcji argumentacyjnej pojawi się "również"... a, no tak, o tym już było). I z tym to nawet zrobiła się taka malutka chryja, bo po maturze próbnej z września 2022 różne zakątki nauczycielskich internetów zawrzały głosami oburzenia, że jak to tak, bez poezji... CKE postanowiła wyjść frontem do klienta i sprokurowała kolejny aneks zmieniający aneks zmieniający aneks zmieniający [...], z którego wynika, że na maturze jednak może się pojawić temat z wierszem. A nawet chyba (choć oczywiście zostało to sformułowane w sposób typowo bełkotliwy i nieprecyzyjny) powinien się pojawić obligatoryjnie - a może jednak nie, bo na kolejnej próbnej maturze wiersza jednak nie było, więc w sumie nie wiem, czego się spodziewać już za parę dni, początkiem maja. I chyba nikt nie wie.

I to się będzie w ogóle czadowo nazywało - w materiałach szkoleniowych była taka oto porywająca fraza, że "temat może zawierać wyposażenie w postaci wiersza". Bo wiecie, jest taka stara zasada wszystkich pozorantów, że jak się nie ma nic do powiedzenia, to się to nic próbuje ubrać w jak najbardziej efektowną retorykę - co się streszcza w znanym porzekadle, że gorzka herbata od samego cierpliwego mieszania zrobi się w końcu słodka. W imię tej zasady autorzy informatora maturalnego i kursów egzaminatorskich prześcigają samych siebie w jak najbardziej bombastycznych potworkach terminologicznych, zamiast poczciwych arkuszy, zadań, zestawów mamy oto jakieś pule, wiązki, bilety - a wszystko to z nadzieją, że obecna matura, ta wybroczyna źródłowego dziadostwa, nabierze w końcu blasku objawionej mądrości. Ale tego "wyposażenia w postaci wiersza" to już nic nie przebije, bez szans.

A tak w ogóle, to jeśli nawet będzie jakiś wiersz w temacie maturalnym, to zadaniem zdającego będzie "odwołanie do jego sensu". Tak, właśnie tak - coś, czego istotą jest wymykanie się wszelkiej jednoznaczności, trzeba będzie na chama sprowadzić do jakiegoś jednego poziomu sensu. 

To już może lepiej, żeby tej poezji jednak faktycznie wcale na maturze nie było, skoro zamiar jest taki, by zmusić ucznia do kastrowania jej z tego, co jest samej poetyckości definicją?

To co, może choć na maturze rozszerzonej - w założeniu przeznaczonej dla uczniów, którym niestraszna żadna Szymborska i żaden Miłosz - będzie jakiś wiersz? A gdzie tam. Nie chce mi się pisać już o szczegółach, możecie mi uwierzyć na słowo albo nie uwierzyć i samodzielnie sprawdzić w materiałach na stronie CKE. Nie będzie i już.

Aha, jakbyście nie wiedzieli: lekturą obowiązkową na maturze nie jest też Bogurodzica. Tak, dobrze słyszeliście: ten kapitalny początek polskiej literatury, do dziś zadziwiający swą matematyczną precyzyjnością zamkniętą w doskonale surowej formie i teologiczną głębią - nie pojawi się na maturze. W spisie lektur obowiązkowych jest - ale gdzieś pomiędzy innymi utworami poetyckimi, w tabeli opatrzonej nie pozostawiającą złudzeń adnotacją: "na egzaminie maturalnym nie będzie sprawdzana znajomość treści wierszy".

Wspólnota? Kod? Kanon?

No chyba nie.

 ***

Pamiętacie, co mówił Adaś Miauczyński w Dniu świra? "Imperiami zawsze wstrząsali poeci"... Może więc jest tak, że komuś tam marzy się jakieś polskie imperium - i dlatego CKE postanawia przyłożyć się do wychowania młodych ludzi praktycznie nierozumiejących poezji? Bo jeszcze by się okazało, że komuś tam zechce się potrząsnąć imperium...

Wiersz mam na tę okoliczność - jako komentarz tak dobitny, że tylko go tutaj zostawię, bo po nim nic już nie zostanie do powiedzenia. A ten wiersz to - jakżeby inaczej - Ciemne świecidło Aleksandra Wata:


Platon kazał nas wyświecić
z Miasta, w którym Mądrość rządzi.
W nowej Wieży z Kości (ludzkich)
dziś Astrolog trutynuje
gwiazd koniunkcję z Marsem, oraz
z Oekonomią bied i brzydot.
Mrok zapada i Minerwa
śle swe sowy do Wyroczni.
Platon kazał mnie wyświecić
w noc bez Światłych Filozofów.
Kwiaty szczęściem oddychają,
chmura ciepło deszczem pachnie,
w ciszy słyszę swoje kroki,
idę a i nie wiem dokąd?
Platon kazał mnie wyświecić
z Miasta, w którym rządzi Zmora

…Poetów - fascynatorów… wyświecimy z naszego Miasta. Wystarczą nam poeci mierni, za to użyteczni: niech naśladują mowę naszych cnót a styl ich ma stosować się do reguł, któreśmy wypracowali podejmując trud wychowania wojów.

Platon, Republika, III, 398 A

  ***

To jeszcze tylko tradycyjny przypis o charakterze kronikarskim, czyli odesłanie do tego, co udało mi się od ostatniego wpisu na tym tu blogu powiedzieć o wiadomo-czym gdzie indziej: tym razem wcale obszerna rozmowa z panią Marianną Fijewską-Kalinowską (której bardzo dziękuję nie tylko za zaproszenie i samą rozmowę, ale i za determinację w forsowaniu publikacji powyższego kawałka) dla portalu Hello Zdrowie.