czwartek, 11 lipca 2013

Na południe. Nostalgia zmiennoogniskowa

W drodze na południe - Liptovský Mikuláš, tak jakby ulatujący wraz z resztką deszczowych chmur, jeszcze przed chwilą nieruchawych, nabrzmiałych, teraz zalotnie postrzępionych, lekkomyślnie strojących okoliczne szczyty w najbardziej niebywałe kolory i kształty... Tak, wiem - to Słowacja, nie Czechy, ale nic nie poradzę: ciągle jeszcze myślę o tych krajach jako o jednym ciele, rozpołowionym przez chwilowy kaprys roznamiętnionych historyczną chwilą plemiennych temperamentów. Wybaczcie, drodzy memu sercu Słowacy, wybaczcie, kochani Czesi - wierzę, że wasz wielki ojciec, Tomáš Masaryk, przyznałby mi rację; wiem, że bardzo bolał nad waszym rozwodem Václav Havel, ten jeden z nielicznych zeszłowiecznych umysłów politycznych, których można słuchać bez cienia zgrozy i wstrętu, w zachwyceniu, z pokorą i wstydem.

Choć kiedy patrzę na Słowację, to wydaje mi się ona faktycznie inna niż Czechy: więcej tu nieładu, przypadkowości, zapuszczenia, jakichś stanów skupiania się rzeczywistości napoczętych i porzuconych w pół drogi... Nie, to nie zarzut: być może rzeczywiście jest tak, że to, co czeskie, po prostu mocniej wrasta korzeniami w okcydentalną kulturę ładu i schludności - a słowackość więcej ma w sobie chtonicznego, chłopskiego żywiołu ziemi i dialektycznie się z nim dopełniającego, wiatropylnego pierwiastka cygańskości (na marginesie: bez cienia sprzeciwu uznaję słuszność politycznie poprawnego określenia "Rom", ale wolę "Cygana": więcej w nim tej nieokiełznanej drapieżności, więcej zadziorności i nieobliczalności). Chłop w tej mojej doraźnej antropologicznej herezyjce nie dba o porządek, bo przygięty ku ziemi ciężarem swego bytu nie rozumie wielkopańskiej fanaberii elegancji i czystości; a Cygan to ktoś, kogo dbałość o porządek kastrowałaby z przyrodzonej mu koczowniczej lekkości. Mieszczański Czech dba zatem o wygląd tego, co go otacza - folwarczny i koczujący Słowak swoje otoczenie pozostawia na pastwę niego samego.

Ale nie o tym chciałem... Wczoraj odbyłem z Kasią wyprawę: dla niej była to podróż jedynie po przestrzeni, dla mnie - telepanie się wehikułem czasu. Włóczyliśmy się po mojej rodzinnej wsi, podsądeckim Zabełczu (od dawna jest już ono częścią miasta, ale ja - niczym jakiś przekorny, samozwańczy Benjamin Button - im robię się starszy, tym chętniej włączam je w jego stan archaiczny, pojezuickiego majątku rolnego przytulonego za zakolem wściekle "bełtającego się" Dunajca). Przechodziłem przez miejsca niewidziane od ponad dwudziestu lat... Wrażenie pierwsze: czas zniekształca przestrzeń przede wszystkim jeśli idzie o rozmiar. Kształty pozostały mniej więcej te same; barwy - z jakimiś tam wahnięciami w kierunku blaknięcia lub ciemnienia - też; ale rozmiary wpadły w jakiś ekstatyczny pląs! Gdy patrzę choćby na ogród, w którym bawiłem się jako dziecko, czuję się, jakbym przykładał do oczu odwróconą lornetkę; kiedy z kolei oglądam postępy czynione przez takie powiedzmy drzewa - wszystko ogromnieje... Wrażenie drugie: trochę poczytało się Freuda, Lacana i Derridy i trochę się niby wie, że pamięć to nie to, co się wydarzyło, ale to, co się tu i teraz o tym jakoby niegdysiejszym myśli. Ale bywa pamięć silniejsza: komórkowa, somatyczna - i zrozumiałem wczoraj, jak cholernie miała rację ta stara pierdoła, Proust, z tą całą swoją magdalenką w lipowej herbacie...

I - o dziwo - nie było to związane z mulistym zapachem rzeki, w której taplałem się każdego lata: tego bym się nawet mógł spodziewać. Poszło o drogę, o jej konsystencję: dwie niewyraźne koleiny rozdzielone wstęgą płowiejącej trawy; pył docierający do nosa i zębów, niepochwytny aromat błota z zasychających kałuży, dotyk wysokich źdźbeł na gołych łydkach.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz