środa, 23 października 2019

Naśladowanie Ginsberga

Autointerpretacje swoich wierszy mają w sobie coś już to rozpaczliwego, już to - nawet - żałosnego, więc tylko słowo komentarza; zwłaszcza że szczegółowe okoliczności powstania poniższego utworu są w nim samym opisane. Faktycznie - pisał się on przez (mniej więcej) dwadzieścia trzy godziny, 13 i 14 września 2019 roku między 10:00 a 9:00 dnia następnego, pisał może nie bez przerwy, ale z pewnością znacznie bardziej intensywnie niż zamierzałem. I tylko wtedy się pisał - nie zmieniłem w nim niemal nic, nie przeredagowywałem i nie poprawiałem (wyjąwszy ostateczne brzmienie tytułu, jedno - wymuszone technicznymi ograniczeniami tego bloga - łamanie wersu i jeden dodany w gramatycznie ewidentnym, a zrazu przegapionym miejscu przecinek). Zależało mi na powtórzeniu techniki zastosowanej przez Allena Ginsberga, głównego mego inspiratora, w poemacie Sutra Wibracji Wichity (ongiś przeze mnie spolszczonym) - chciałem, by kompozycję dyktował rytm myśli podsuwanych mi przez drogę i upływający czas (Ginsberg kolejne odsłony swego dzieła nagrywał na magnetofon, ja korzystałem z aplikacji do tworzenia notatek w smartfonie - musiałem podzielić swoje pisanie na dwie części, z uwagi na parametry owej aplikacji).

Pierwszą czytelniczką poematu była moja Żona. Swoją cokolwiek bardziej publiczną premierę miał on 22 października bieżącego roku w krakowskiej Kamienicy Szołayskich, podczas kolejnej odsłony Open Mic'a, tym razem zorganizowanego (jako wydarzenie towarzyszące tegorocznej edycji Festiwalu Conrada) pod hasłem "nieokrzesani, głodni i żarliwi". Z tego właśnie czytania pochodzi moje zdjęcie, które tu zamieszczam, jego autorem jest Piotr Idem (Pracownia Fotograficzna MNK).


 

Wichita Vortex Sutra Revisited. Palimpsest pamięci Mestre Bimby

Mam już swoje lata. Jestem jesienią.
Mam już swoje lata, więc jestem
jesienią. Jestem, jeszcze jakoś jestem.

Jesienią naśladuję Ginsberga
jadącego żółtym Greyhoundem do Wichita.
Naśladuję, idę po śladach, łapię trop Ginsberga
wyjeżdżając zielonym Flixbusem z Krakowa (Miejski Dworzec Autobusowy),
by przez Berlin (Der Zentrale Omnibusbanhof) dotrzeć do
Utrechtu (Centraal). Tysiąc sto dziewięćdziesiąt kilometrów (według Google Maps),
dwadzieścia godzin i dwadzieścia minut (według rozkładu jazdy przewoźnika),
wliczając trzy godziny i czterdzieści minut na przesiadkę w Berlinie. A ja mam już swoje lata.

I jestem jesienią. Wrześniowe niebo ma głębszy odcień i lepiej widać na nim chmury,
zmienność ich kształtów, wielorakość kolorów. Światło wypełniające powietrze
kontrastuje mocniej, nachylająca się już ku temu, co żółte zieleń traw, liści i igieł,
szarawa biel wapiennych okruchów na nasypach wzdłuż autostrady - to wszystko
ma teraz sens. Kominy elektrociepłowni w Jaworznie są dziś raczej majestatyczne.

Gdybym chciał wyjaśnić, dlaczego jestem jesienią, byłbym banalny. Wjeżdżam do Katowic,
które (tak wyszło) opuściłem zaledwie tydzień temu, dziwnie się z tym czuję - opuszczam,
przede mną tysiąc sto dziewiętnaście kilometrów (pięćset dwadzieścia jeden do Berlina),
a trochę jakbym wracał, bo dobrze mi było w Katowicach. Banalne
jest kojarzenie jesieni z przemijaniem, z doświadczeniem tego, że mam już swoje lata
i że jesienią, kiedy czas tyleż zwalnia, co po prostu staje się bardziej dotykalny,
bardziej zwracam na niego uwagę. Po prostu lubię jesień.

Banalne jest to, że wymyśliłem pisanie jako sposób na bez mała dobowy wyrok autobusu!
Banalne jest to, że podróżując autobusem naśladuję Ginsberga!
Banalne jest pisanie na ekranie smartfona wielkiego poematu drogi,
banalna jest metaforyczność tego aktu w czasach cyfry, czasach nano, czasach krzemu!
Banalny jest mój lęk przed pierwszą w życiu - a mam już swoje lata -
samotną podróżą za granicę! Po prawej lśnią kukurydze na Tauzenie!
Banalnych jest kilka powyższych wersów, które zaczynam anaforą, a kończę wykrzyknikiem,
by tym lepiej naśladować Allena Ginsberga!

Pauzujący kierowca autobusu odblokował drzwi do toalety, to dobrze.

Przede mną długa na tysiąc sto jedenaście kilometrów linia jezdni, która rozkłada mi się
w wachlarz trudnej do oswojenia przestrzeni; linia i jednocześnie wachlarz -
paradoks geometryczny godny Kuzańczyka i jego traktowań o uczonej niewiedzy.

Mam już swoje lata i jestem bezbrzeżnie próżny, chciałbym być szamanem,
wznoszę (nie mylić z podnoszeniem) głos, ale dalej z bycia
szamanem mam co najwyżej coraz dłuższą brodę. I choć płacą mi za to,
by słuchać mego wznoszonego, wznoszącego się (czasem podniesionego)
głosu, choć czasem czytają to, co głos mój zapisał,
boję się - wszak mam już swoje lata - że nie mam zbyt wiele do powiedzenia.

Skorzystałem z odblokowanej toalety. Udaję, że jestem Allenem Ginsbergiem,
by nie być wypłoszem z prowincji, intelektualnym kołtunem, drobnomieszczaninem,
który naczytał się poezji wyklętej i ponieważ nie miał szans na bycie himalaistą,
przeznaczył sobie rolę inteligenckiego hohsztaplera, wyjaśniacza nieswoich słów,
szamana, który nawet kiedy szepcze, to podnosi głos.

No dobra, utrzymajmy się w wymyślonej dla siebie roli: skowyta. Obejrzę film o Ginsbergu,
żeby grać jeszcze czytelniej, banał doprowadzić do parodii. Kiedy minę Opole, gdzie
w ogrodzie zoologicznym mają goryle, napiszę o śmierci ostatniego białego nosorożca.

W pisaniu wiersza na ekranie LCD najważniejsze są dwie rzeczy:
wyjątkowość somatycznej relacji linii papilarnych z powstającą literą
oraz dajmonion automatycznego uzupełniacza słów.

Kadry z filmu Epsteina i Friedmana przedłożyłem nad rozstępujące się wachlarzem pól
dolnośląskie pejzaże. Szyfr chmur nad Wrocławiem. Opole w przeszłości
bezzwrotnej jak ostatni biały nosorożec.
A przecież był czymś niezmożonym, figurą najwyższego majestatu natury,
w ciało przyobleczonym dziecięcym snem o dzikości.

Biały nosorożcu, jestem twoim rogiem,
na którym uczyłem się, czym jest jeden metr!
Biały nosorożcu, jestem twoją barwą,
w samej nazwie której coś nie z tego świata!
Biały nosorożcu, nauczyłeś mnie - dopiero ty, choć mam już swoje lata i nie jestem szamanem -
czym jest doznanie pustki, której nic, co z ciebie, już nie zapełni!
Biały nosorożcu, tyś pierwszym tchnieniem tego,
że być może rzeczywiście szykujemy zagładę ziemi, tej ziemi!
Biały nosorożcu, twoje ostatnie ciało
jest tak absolutnie martwe, jak zagłada ziemi, którą - ziemią i zagładą - oddychasz!
Biały nosorożcu, jedynie drapieżny czarnooki patos poezji Ilony Witkowskiej
mógłby unieść bezwładną żałobę po tobie!
Biały nosorożcu, byłbym z Tobą w Rockland,
ale jestem na trzysta dwudziestym szóstym kilometrze przed Berlinem,
dziewięćset dwadzieścia cztery kilometry od Utrechtu!

Staccato słupów wzdłuż autostrady. Zżęte pola w rzucik wróblich stad. Skłębione warstwy chmur, w połowie nieba w indygowe szramy, 
niżej gęstnieją i sinieją, wduszają Legnicę w ziemię.
Trzysta czterdzieści sześć kilometrów od Krakowa, wciąż jeszcze mam swoje lata
i jestem niewydarzonym szamanem bez władzy przyzywania zmarłych, jak zwykle
zachwycają mnie ceglane obejścia dawnych bauerowskich folwarków,
w tej podróży - pierwszej od dawna, pierwszej (mimo moich lat) tak dalekiej bez nikogo -
jestem samotny, sam jestem.

Pierwsze krople deszczu zaczynały rozpuszczać owadzie truchła
zapieczone na przedniej szybie, ale słońce liże już sosnowe lasy,
zaczynając od wysuszonej, piaszczystej gleby. Lubię sosny, ich jasne,
jakby okorowane w połowie wysokości pnie, ich fantazyjnie zjeżone korony
na tle wodnistego błękitu. Nie przeszkadzają mi nawet natrętne
skojarzenia z bitwą pod Racławicami, przeczucie, że zza drzew zaraz wypadnie
oddział obłąkanooki, spienione konie, wozy i lawety pójdą w drzazgi
na zbyt ostrym, daleko za gwałtownie wziętym zakręcie. I nie potrafię korzystać
z darowanego mi teraz osamotnienia, skupić się na jednej tylko rzeczy,
albo i na niczym zgoła. Jakby mnie w tej drodze nie było. Czterysta
czterdzieści
cztery kilometry,
pięć godzin
i czterdzieści pięć minut
od opuszczenia,
przekraczając granicę Reichu,
wciąż czekam,
żeby się zaczęło. I w ogóle lubię drzewa, nie

tylko sosny. Kiedy półtora roku temu kupiłem
pierwszego w życiu smartfona, chciałem
nawet napisać satyryczny wierszyk o strasznych
skutkach jego używania. Nie napisałem, ale gdybym
napisał, szedłby następująco: konsekwencją
słuchania playlisty Death Metal & Beyond w serwisie Spotify
jest niejasny lęk na widok liści
odwracających się na srebrną stronę
w nieoczekiwanie pustynnym podmuchu wiatru.
A przecież kocham drzewa, choćby
tęrozłożystątopól.

Ze zbitki słownej tarozłożystatopól (w żadnym razie nie topola, tylko topól!)
jestem najbardziej zadowolony. Jestem dziecięciem (mimo lat)
Europy, jadę przez
Niemcy i wiatraki ekoterrorystów młócą ciężkie jak
germańskie winy niebo,
bałkańską muzykę przerywają
angielskie reklamy, również te z zacięciem społecznym:

czy jestem gotowy na Brexit, czy sprawdziłem ważność swojego paszportu?
Czy chcę dołączyć do grona oficerów brytyjskiej policji? Słowiański

Perkun i płanetnicy wygrażają wrażej germańskiej ziemi i choć robią to z wyczuciem
piękna, z szacunkiem dla wielkiej tradycji niemieckiego romantyzmu,
to Norah Jones otwierająca playlistę Jazz Giants wydaje mi się grubym nieporozumieniem. 

Na przystanku przy berlińskim lotnisku wieje wiatr, podróżni palą papierosy w miejscach
prawie na pewno niedozwolonych. Dlaczego właściwie mówi się, że miejsce,
w którym czegoś tam nie wolno, jest niedozwolone? Właśnie miejsce, nie to, co się
w miejscu tym odbywa. Chciałbym być szamanem, chciałbym, by opanował mnie duch
starego Indianina, krwawiącego na autostradzie świtu, by wziął mnie w posiadanie
jak Jima Morrisona. Tymczasem

w mej duszy mieszka cień jaskółki, której urwałem głowę. To było
miejsce, w którym wyczerpała mi się pojemność telefonicznej notatki. A jaskółka,
jaskółeczka była w Estonii. Wypadła z gniazda, nie umiała jeszcze latać,
potrzaskała się, czekała ją pewna śmierć - z głodu i pragnienia, lub w gardle
drapieżnika. Nie było szans na weterynarza, chciałem skrócić jej cierpienia,
wziąłem w ręce, nie broniła się, drżała i myślałem, że od uderzeń serduszka
eksploduje mi w dłoni, złapałem jej łepek (mieścił się między palcem wskazującym
a kciukiem) i chciałem skręcić jej kark, główka kręciła się dookoła szyi, coraz bardziej się
bałem, szarpnąłem mocniej i stało się to, czego nie powtórzę. Gdybym

znał wtedy wiersz Góry o rozjechanym psie, gdyby Konrad już ten wiersz napisał,

modliłbym się kurwą za kurwą, pierwszy raz naprawdę. Jej krew na moich rękach,
niewątpliwie. Jej dusza - chciałbym
nie wątpić - w mojej. Berlin?

Berlin lubię (byłem tu raz), inaczej niż drzewa, ale też. A w miejscu, gdzie wysiadłem,
rośnie piękny platan, mój ulubiony gatunek, w sposób absolutny komponuje się
z kolorami ścian dostojnych kamienic Charlottenburga.

Dobre jest miejsce, w którym spocząłem, dobry to Berlin - niemieckie realia przeniesione
do czeskiej hospody sprzed lat trzydziestu. Są automaty do gry, wolno palić. Przywiódł mnie tu
spacer nieco nerwowy - zapodziałem się w stołecznych splendorach,
uwiodły mnie
platany. Platany
to drzewa na noc, przechwytują światło i emanują nim w zapadający zmierzch,
jakby podtrzymując dzień. Ale też zwodzą, mylą tropy, podwajają. Podobno -
co wiem od Radka Wiśniewskiego, jednego z cichych bohaterów tych strof -
na Islandii grzebano zmarłych sypiąc im na brzuch nasiona drzew. Drzewo zamiast
nagrobka - tak bym chciał, bo mam już swoje lata. Chciałbym, żeby to był

platan. Kto
będzie w stanie opisać ściegi, którymi jaskółki zszywają dzień z nocą, ten
poeta. I ten poeta, kto ujmie w słowa taniec cygańskich dzieci w fontannie
na rynku Ostravy. Była gwarna pełnia dnia, a ja mam w pamięci ciszę i nienaturalnie
wyostrzone tonacje powietrza.

Nie będę platanem. Czeka mnie raczej zgonsusznia. Moi synowie, niczym Fremeni,
ludzie pustyni z Arrakis, będą walczyć o każdą kroplę wilgoci, a moja woda
wróci do plemienia.

Mam już swoje lata, sam jestem (zawieszony między tęsknotą za tymi,
których opuściłem, a pragnieniem spotkania tych, ku którym zmierzam),
nie podnoszę głosu (podnoszą go aż nadto rodacy w autobusie relacji
Berlin - Amsterdam, na pięćset siedemdziesiąt pięć kilometrów przed
Utrechtem), wznoszę głos, inwokuję cień świętego brata Allena
i wysyłam w pomykającą nade mną w tył niemiecką noc
przesłanie: umrzyjmy platanami!
Niech nie będzie nam przeznaczona zgonsusznia,
niech woda nasza na nic się nie zda naszemu plemieniu, niech
dostąpią łaski beztroskiej rozrzutności!

Zaśpiewajmy wiersz świętego brata Tadeusza i świętego brata Marka
o Wildze i o ludziach, tak go zaśpiewajmy jak on w tamtą gorczańską
noc, gdy ciepło wstępujące od światła świec ku Lunie
niosło słowa i akordy ponad cynowe szczyty drzew.

Dziś oto kładę przed tobą, ludu mój, błogosławieństwo i przekleństwo,
życie i śmierć, na lewej i na prawej mej dłoni - platan albo zgonsusznia,
wybieraj!

Noc: hanowerskie Babilonie; pulsujące konstelacje czerwonych lamp na wiatrakach
oddają pokłon księżycowi; poświata diod, kontrolek, ekranów i złośliwa kocia zieleń
podświetleń wewnątrz autobusu.

Pewnie jestem tchórzem, ale nie zdobyłem się na opierdol rodaków, na słowo o tym,
że Polak, który ma w dupie sen dziecka (choćby było ono i syryjskie), to żaden tam
Polak, tylko kupa gówna.

Ja, szaman, wybrałbym modlitwę - bo oni co prawda kurwa za kurwą,
ale nie w modlitewnej intencji. Więc ja za nich, tym chętniej,
że schludność takiego Amersfoort ma w sobie coś przeraźliwego
w tej przedświtowej godzinie, coś upiornego,
nieludzkie
bezludzie,
jak u Hoppera. Bułki

maślane, które upiekłem przedwczoraj, choć przypalone,

smakują. Między Molochy ze szkła wjeżdża rower prowadzony
przez śniadoskórego chłopca. Wielką walizkę podtrzymuje
na bagażniku jego niewidomy ojciec. Zapalam papierosa
innemu śniademu, zbyt pijanemu, by władać zapałką. I wszystko się zgadza:

neonowe minarety,
rowery (przyzwyczajam się, że cyklościeżki szersze tu niż chodniki),
kanały,
zbożny bezwstyd protestanckich domów zapuszczających okna na ulicę,
graffiti z Miffy,
sklepy cynamonowe z zielskiem,
kombinaty z erotyką przy ulicy Krokodyli. Tak,

naprawdę zostawiłem za sobą niekończący się choinkowy sznur tirów
na granicy niemiecko-holenderskiej. Idąc od wschodu, byłem już kiedyś na
Ukrainie, w Estonii, na Łotwie, Litwie i w Rumunii, na Węgrzech, Słowacji i w Czechach,
w Niemczech, Francji, Anglii i Irlandii.

A teraz jestem

tutaj, jestem wciąż jesienią, nadal mam swoje lata,
nie podnosząc głosu wznoszę go, samotniczy i szamański
i w to niebo wzbite nad płożące się po łąkach mgły
ślę swoje przesłanie dla ciebie, ludu mój:

święty platan. 

1 komentarz:

  1. Po mojemu to niezbyt interesujące i udane "coś", ale może nie kumam kontekstu, może to nie do mnie. Taka sztuka dla sztuki, taka słowna próba ulepienia czegoś co jest oryginalne i "jakieś". Nic wnosi, z niczym pozostawia czytelnika.

    OdpowiedzUsuń