niedziela, 30 sierpnia 2015

Too old to rock'n'roll, too young to die (III)

Kończą się wakacje, w czasie których obiecywałem sobie pisać wiele i mądrze... Skończyło się na wysilonym wykończeniu drugiej odsłony moich patriotycznych herezji (i to odsłony - jak się okazało w trakcie pisania - bynajmniej nie ostatniej) i na frustracji, umiarkowanej, ale jednak: że uciekają gdzieś napoczęte rzeczy istotne, że z otchłani twardego dysku można by to czy owo wydobyć i nareszcie upublicznić, że marnują się pomysły niedomyślane. Gdzieś się ten czas stracił, pożarty przez Biuro Literackie, bezmiar absurdalnej szkolnej kwitologii (tak mały kamyczek do ogródka tych wszystkich święcie się oburzających na nauczycielskie lenistwo w czas kanikuły), takoż jednak przez rzeczy przyjemne - jeden, drugi i trzeci wyjazd, nade wszystko zaś przez wielką radość współuczestnictwa w coraz wyrazistszych radościach i smutkach Babu... Aha: Babu to nowe nazwanie Błażeja de Angola, ale o tym to się jeszcze tu niebawem napisze. No, dość. Do rzeczy.

No więc żeby nie było przez te wakacje tak całkiem (nomen omen, choć a contrario) postnie, pomyślało mi się, żeby tak coś lżejszego - a w sumie cięższego, ale w znaczeniu, o którym za parę linijek: dlategom już teraz to "cięższe" wykursywił... Bo ten wakacyjny czas z Babu to było też muzyczne edukowanie roczniaka. Oczywiście rockandrollowe, ciężkie, żeby nie było - ojciec wychowany na bosko-diabelskim łomocie wszystkich tych gibsonów, fenderów i innych hammondów zawczasu dba o to, by dziecię nie zboczyło na papkowate manowce muzycznego gówna. Chyba że to tyleż banalny, co brutalny kryzys wieku mojego średniego - ale, jak to mawiamy wielce żartobliwie z małżonką oblataną w angielszczyznę, nie daję kupy.

Tak czy inaczej, korzystając z dobrodziejstw wszystkich tych przepastnych bibliotek kryjących się po internetach w portalach free-streamingowych z muzyką (legalnych, jakby się kto pytał), przypominałem sobie (i Babu) rzeczy z dawna przeze mnie nie słyszane, skazane na przemiał wraz ze zleżałymi, pirackimi kasetami, docierałem (z Babu) do tego, czego zawsze chciałem posłuchać, ale nie było jak. Na ile taki free-streaming doprowadza do sytuacji, w której dochodzi do specyficznej inflacji słuchania (im więcej słucham, tym mniej zapamiętuję - a kiedyś, w czasach kasetowych, z bidy uczył się człowiek na pamięć każdej nuty solówki Jimmy'ego Page'a w Stairway to Heaven, każdego przejścia w Echoes kamandy Pinka Fłojda, zżywał się na dobre i złe z dźwiękami z takim trudem zdobytymi), to temat na osobną dywagację... A ja tu chciałbym się tylko podzielić kilkoma poczynionymi w czasie mojego wakacyjnego usznego buszowania po sieci odkryciami i perełkami. Czasem z pewnym wstydem, bo są to rzeczy zapewne kanoniczne - ale nic nie poradzę; i chyba radzić nie chcę, bo skoro usłyszałem tu i teraz, to widocznie nie mogło być inaczej. Nie bez powodu największy pan od muzyki w polskim radiu, redaktor nad redaktorami, czyli Piotr Kaczkowski, tak często zwykł powtarzać, że nie ma przypadków...

No dobra, to lecimy: uwaga, fonoamatorzy - kanał lewy, kanał prawy...

The Who, The Ox. Ostatni utwór na debiutanckiej płycie zespołu, My Generation, z 1965 roku - czyli rzecz równo sprzed pół wieku... Płyta - wiadomo - została w powszechnym odbiorze zredukowana do tych trzech minut i osiemnastu sekund, które zajmuje kawałek tytułowy, pierwszy rockandrollowy hymn pokolenia. Niesłusznie - może ten pierwszy krążek nie dościga poziomem późniejszych dokonań kapeli: The Who Sell Out, Who's Next, Quadrophenii, obłędnie rozkręconej koncertowej jazdy z Live at Leeds, ale przecież słychać tu wielki potencjał, świeżość, oczyszczającą gówniarską złość. A ten ostatni utwór najpełniej pokazuje, czym było The Who na początku swej działalności, kiedy chyba tylko Stonesi mogli się z nimi równać na ilość skandali, hałasu i zdemolowanych sal koncertowych.
Sekcja rytmiczna - John Entwisle na basie, Keith Moon na bębnach - zasuwa jednym tylko popierdzielonym rytmem jak z bałkańskich poprawin, zagęszcza to gościnnie tłukący w klawisze Nicky Hopkins. A nad wszystkim tym bluzga, kwiczy, skrzeczy, charczy i pierdzi gitara, nad którą nieludzko znęca się Pete Townshend. Ten Townshend... nie był wirtuozem i nawet nie udawał: nie musiał; jego słynny młynek, naparzanie w przesterowane struny z temperamentem godnym jakiego bądź rębajły, zmuszało instrument do wejścia w rejestry najbardziej brudne, pierwotne, prymitywne. Co zasadniczo wystarcza aż nadto.
A wokalista, Roger Daltrey, do którego rebelianckich póz scenicznych i ryków jakoś nigdy śmiesznie nie pasował mi jego najczystszy brytyjski akcent? Cóż, kawałek instrumentalny, więc frontman zapewne pławi się na zapleczu w kolejnym ale.


Cream, Dance the Night Away. O fenomenie tej przedziwnej grupy napisano i powiedziano już chyba wszystko. Że istnieli tylko niewiele ponad dwa lata. Że wydali zaledwie cztery albumy (choć co to za "ledwie" - cztery znakomite płyty, tak jakby średnio jedna na pół roku istnienia), w tym jeden pośmiertnie. Że byli pierwszą w historii muzyki rockowej supergrupą (śmiem twierdzić, że na długi czas jedyną udaną: inne, jak Blind Faith albo The Nice, były tworami nazbyt sztucznymi, które nie były w stanie dźwignąć ambicji poszczególnych swych muzyków, albo też, jak Emerson, Lake and Palmer, gubiły w technicznej biegłości zadziorność i to minimum choćby naturalności, bez którego nie ma dla mnie rocka), jakiej blask najpełniej jaśniał wyłącznie ze sceny. Że oznaczają ważny moment przejścia rocka z instrumentalnej - jednak - naiwności w czasy wielkich wirtuozów. Co oczywiście nie zmienia faktu, że trio złożone z Erica Claptona, Jake'a Bruce'a i Gingera Bakera do dziś nie przestaje zadziwiać - parafrazując słynne powiedzenie tego starego piernika Churchilla: nigdy muzyka rockowa nie zawdzięczała tak wiele czemuś, co istniało tak krótko, nagrało tak mało i złożone było z trzech tylko muzyków.
Na drugiej płycie Cream, być może najlepszej - Disraeli Gears z późnej jesieni 1967 roku - między wielkimi standardami, takimi jak Strange Brew, Tales of Brave Ulysses, no i oczywiście ten największy z największych, Sunshine of Your Love, jest jedno maleńkie cudeńko: właśnie Dance the Night Away. Tytuł - "przetańcz noc" - pasowałby raczej do czegoś ze złotej ery disco; tekst ten tytułowy taniec umetafizycznia, dodaje mu patosu, czyni z niego miłosną siłę rytualną, przenoszącą w wykreowane przez pląs inne światy. Najważniejsza jednak jest muzyka: hipnotyczna, senna, narkotyczna - gdybym miał wytłumaczyć komuś, czym był rock psychodeliczny, nie wahałbym się ani przez moment nad wyborem egzemplifikacji. Kilka ścieżek gitar nagranych przez Claptona zrazu szemrze i pluska, by potem - wraz z jego niepokojąco statycznym, nieziemskim śpiewem - ruszyć w jakiś transowy ruch, na tle wielkich i ciemnych plam basu Bruce'a oraz natarczywej, niskiej, utykającej się czkawki bębnów Bakera. W pewnym momencie osuwa się to wszystko w nutę wyraźnie orientalną (choć nie tak nachalną jak w White Rabbit Jefferson Airplane czy w The End Doorsów) - i płyniemy wszyscy, oszołomieni, przez ciężką, upalną noc w jakiejś opiumowej dżungli niczym z arabeskowych wizji Gustave'a Moreau...  
 




The Byrds, Eight Miles High. Inaczej niż The Who czy Cream, które w annałach muzyki rockowej i w cokolwiek tylko poszerzonej muzycznej świadomości mają zapewnione miejsce stałe, The Byrds funkcjonuje raczej na obrzeżach, choć krytycy muzyczni dość zgodnie twierdzą, że ich podskórny wpływ trudny jest do przecenienia. Do niedawna znałem - jeśli dobrze liczę - tylko trzy ich utwory: brawurową, przestrzenną i jednocześnie osobliwie klaustrofobiczną przeróbkę Mr. Tambourine Man Boba Dylana, efektownie przeniesioną w elektro-folkową, zwiastującą hipisiarskie psychodelie przestrzeń aranżacyjną balladę Pete'a Seegera Turn! Turn! Turn! (To Everything There Is a Season) z tekstem zapożyczonym z księgi biblijnego Kaznodziei i uroczą, zwiewną, kończącą się tak nieoczekiwanie, współstworzoną z Dylanem Ballad of Easy Rider ze słynnego filmu Dennisa Hoppera. Na tle tych pieśni - frapujących pod względem aranżacji głosów i gitar, ale, umówmy się, szalenie banalnych kompozycyjnie i harmonicznie - Eight Miles High ze znakomitego albumu Fifth Dimension z 1966 roku wyróżnia się absolutną nieprzewidywalnością. Gdyby to jeszcze wszystko kończyło się na niepokojącym rytmie i na znużonych, opadających frazach głosu aż czterech wokalistów (Jima McGuinna, Davida Crosby'ego, Chrisa Hillmana i udzielającego się już tylko gościnnie w nagraniach na tym albumie współtwórcy grupy, Gene'a Clarke'a) - wszystko skończyłoby się jak w innych znanych mi utworach The Byrds - ale jest jeszcze dwunastostrunowa gitara McGuinna i to ona, eksplodująca w najbardziej nieoczekiwanych momentach, lokująca się niemal poza melodią, tnąca po bębenkach, wystylizowana na sitar, stęskniona za jazzową wolnością, rozzsadzająca i wyrywająca się na zewnątrz... ona to zatem nie pozwala słuchać spokojnie.



Jeff Beck, Morning Dew. Na wszystkich tych internetowych listach w typie "the best hard rock/heavy metal/reggae/soul/jazz (niepotrzebne skreślić, a w razie potrzeby - listę gatunków wydłużyć ad infinitum) albums ever" pierwsza, czasem nawet druga dziesiątka są najczęściej i w większości dość przewidywalne... ciekawe rzeczy dzieją się później, kiedy zaczynają pojawiać się rzeczy znikliwe, czasem jednorazowe dokonania dziwnych jakichś składów. No i na jednej z takich list, tej hardrockowej, znalazłem debiutancki, wydany przez Columbię w gorącym 1968 roku krążek solowy Jeffa Becka. Artystę znałem do tej pory tylko z tej przedziwnej, efemerycznej formacji The Yardbirds, która w historii zapisała się głównie jako wylęgarnia przyszłych wielkich gitarzystów - Claptona, Page'a, no i właśnie Becka. O jego późniejszych losach, po odejściu z The Yardbirds, nie wiedziałem nic zgoła. A ta pierwsza jego płyta zaintrygowała mnie już samym składem: pomijając olśniewający zestaw muzyków gościnnych (i wspomniani już tutaj Hopkins i Moon znani z pierwszych nagrań The Who, i połowa późniejszego składu Zeppelinów, czyli Page z Johnem Paulem Jonsem), to również w zasadniczym trzonie znalazło się miejsce dla dwóch nazwisk co najmniej elektryzujących - gitarę basową obsługiwał Ronnie Wood, późniejszy drugi gitarzysta Stonesów, a na wokalu udzielał się nie kto inny, jak skądinąd bardzo już podówczas doświadczony Rod Stewart, dziś kojarzony głównie z efektownego odgrzewania amerykańskich pieśni do-kotleta.
Album godny jest tak wielkich nazwisk: muzycznie lokujący się gdzieś między dojrzałym białym bluesem a bardzo wczesnym hard rockiem, zachwyca przede wszystkim swobodą, lekkością, pozytywną korzenną surowością, totalnym brakiem ściemy; słychać, że grają tu muzycy już znakomici w swoim fachu, ale ciągle jeszcze tacy, którym się po prostu bardzo chce. Wszystkie kawałki brzmią tak, jakby po prostu do studia weszła sobie grupa kumpli i zorganizowała radosne, pospieszne jam session. A w Morning Dew - przeróbce utworu mało dziś znanego kanadyjskiego pieśniarza folkowego, Bonniego Dobsona - wszystko to słychać po prostu najlepiej i najczyściej.

 

John Lee Hooker, Tupelo. My wszyscy, zakochani w świętym/potępieńczym rockowym duchu ciężkości - mniej lub bardziej z niego. Gdyby nie on (i - dodajmy gwoli sprawiedliwości - jeszcze gdyby Columbia nie wydała w 1961 roku na płycie King of the Delta Blues Singers przedwojennych sesji nagraniowych Roberta Johnsona, i gdyby nie było tak smutno dziś zapomnianego Alexisa Kornera), nie byłoby Claptona, Zeppelinów, Stonesów, nie byłoby ani Glorii Vana Morrisona i Them, ani ekstatycznych wrzasków Erica Burdona z The Animals... I choć w późniejszych jego nagraniach (znakomitych!) mniej już było tej doskonałej prostoty znanej z pierwszych, najbardziej znanych utworów, chyba do końca swego długiego życia pozostał sumieniem muzyki popularnej, przypominając o jej najgłębszych, zapuszczonych w żyzną, ale i obolałą ziemię Delty korzeniach.
O tym, dlaczego tak niezwykłym doświadczeniem jest dla mnie słuchanie bluesa, próbowałem już tu kiedyś w sposób dalece niedosłowny napisać (Bartleby de Angola: Muzyka pszczół), a w Tupelo, nagraniu z 1961 roku, jest wszystko to, co w bluesie najważniejsze. Zaczyna się powolnym, niskim, ciężkim pulsem gitary akustycznej, co jakiś czas nonszalancko umykającej w kilkusekundowe, zdecydowane i rozwibrowane, podporządkowane gwałtowniejszej emocji śpiewającego pasaże; dołącza się ta tak charakterystyczna dla najlepszych nagrań Hookera sekcja rytmiczna - czyli podeszwy jego własnych butów; i wreszcie doskonale znany, poharatany i głęboki głos... Tu nie ma śpiewu, jest dramatyczny, żałobny recytatyw snujący opowieść o wielkiej powodzi, która w kwietniu 1936 roku spustoszyła tytułowe miasto: "Czyście czytali o powodzi? To było wiele lat temu w Tupelo, w Missisipi. Pochłonęła tysiące istnień" (zabawne: nim wsłuchałem się w tekst Tupelo, byłem przekonany, że ta melodia i ten śpiew mogą być wyłącznie o czymś upalnym). To nie wiersz (podobno zresztą John Lee Hooker był analfabetą), ale właśnie historia snuta przez barda wyklętego ludu amerykańskiej ziemi, jej czarnej soli... Zaczyna się tak, jak wszystkie wielkie opowieści snute od zarania pochodu naszego gatunku przez Ziemię, rytualną formułą znacie? to posłuchajcie. I znów jesteśmy u początków wszystkiego, u początków opowiadającego, ustanawiającego pamięć i zbiorową tożsamość słowa.
Dławiący, ponury utwór. Wszystko zastyga, leci z rąk, zamienia się w słuchanie. Znacie? To posłuchajcie: dawno, dawno temu, za siedmioma górami, za siedmioma lasami przyszła wielka woda na Tupelo...

 

Oliver Nelson, Hoe-Down. Żeby nie było monotonnie (a raczej monofonicznie), na koniec coś mniej ciężkiego, czyli jedyny jazzowy numer w tym zdecydowanie rockowym towarzystwie. Rówieśna Tupelo Hookera płyta saksofonisty altowego i tenorowego Olivera Nelsona pod osobliwym tytułem The Blues and Abstract Truth przez znawców jazzu oceniana jest nader wysoko, a przecież w powszechnej świadomości nie ma tego statusu co Kind of Blue Milesa Davisa, The Köln Concert Keitha Jarreta lub A Love Supreme Johna Coltrane'a, by pozostać przy dokonaniach najbardziej zbrązowiałych w pomniki... Tymczasem Nelson nagrywający swój pierwszy album dla Impulse! miał już na koncie kilka solowych krążków i owocną współpracę z takimi tuzami jak Quincy Jones, Count Basie, a nawet sam Duke Ellington - i wydał płytę rzeczywiście znakomitą, nagraną przez septet, w którego skład weszli między innymi znakomity saksofonista altowy Hank Mobley, wsławiony karierą w pierwszym wielkim sekstecie Milesa pianista Bill Evans czy nierozerwalny duet rytmiczny w osobach Paula Chambersa i Roya Haynesa.
Czemu jednak właśnie Hoe-Down, czemu nie otwierający nagranie, nieśmiertelny evergreen Stolen-Moments? Z powodu niewiarygodnie porywającego otwarcia, które ustawia całe właściwie słuchanie... Zwykło się uważać, że wyraziste riffy to domena muzyki rockowej: Smoke on the Water Deep Purple, Satisfaction Rolling Stonesów, Whole Lotta Love Zeppelinów, rzecz jasna Johnny B. Good Chucka Berry'ego - i oczywiście mnogość tych wszystkich innych, które łączy tylko jedno: że od pierwszej nuty na dowolnym koncercie publiczność wylatuje w kosmos (całkiem niedawno do tych riffowych źródeł rocka próbował powrócić Jack White, głównie w nagraniach z The White Stripes - próbował z powodzeniem, skoro słuchacze w czasie występów duetu wyręczali gitarę Jacka nucąc gromadnie motyw, na którym opierała się Seven Nation Army). No, może jeszcze ewentualnie w bluesie: te cztery nuty zesłane przez Boga Williemu Dixonowi  na użytek Hoochie Coochie Man... Ale jazz wydaje się postronnym nazbyt ambitny, elitarny i skomplikowany - tymczasem i on ma swoje frazy otwarcia, które zapamiętuje się raz na zawsze i oddycha nimi przy każdym odsłuchu, które pozwalają rozpoznać jakiś kawałek w dowolnej, najdzikszej nawet przeróbce. Któż nie potrafi zanucić pięciu dźwięków kontrabasu Chambersa, od których zaczyna się Milesowe So What? Kto nie przyłapał się na mimowiednym poruszaniu palcami powtarzającymi fortepianowe tremolo Evansa z All Blues. A Chuck Mangione i jego przecudny ni to soundtrack, ni to jazzowy album koncepcyjny Children of Sanchez z tym potężnym płomieniem wybuchającym gdzieś w połowie utworu Children of Sanchez Overture, kiedy zawsze gna się do radia, by zgłośnić ile się tylko da?
No i taki właśnie jest Hoe-Doe Nelsona. Tyle i aż tyle. Złośliwie można by dodać, że cała reszta tego nieprzesadnie długiego utworu nie jest warta słuchania, co oczywiście byłoby skandaliczną nieprawdą, ale fakt pozostaje faktem: pamięta się  tych pierwszych czterdzieści parę sekund, kiedy nóżka aż się rwie w tan.

  

środa, 12 sierpnia 2015

Herezje na tematy patriotyczne (II)

***

Skończyłem jakiś czas temu czytać Pochłaniacz Katarzyny Bondy. Może trochę przesady z tym namaszczaniem jej na królową polskiego kryminału - książka owszem, niezła, sprawnie zakomponowana, wciąga i budzi ochotę na pozostałe trzy części tetralogii o profilerce Saszy Załuskiej, ale sporo tu niepotrzebnych zamotań, dialogów grzęznących i gubiących sens w jałowej grypserce, ciut za dużo fabularnych łatwizn; poza wszystkim - stanowczo za długie. Zamyśliłem się jednakowoż nad jednym: nad wątkiem (bardzo sugestywnym) przenoszącym czytelnika w początek lat dziewięćdziesiątych, do czasów kształtowania się polskiej przestępczości zorganizowanej.
Polska wychodziła właśnie z peerelowskiego zamordyzmu - rozprzęgający się porządek rzeczywistości otwierał rozziewy prawne, gospodarczo-ekonomiczne i społeczne, w których lokowali się oni: prymitywy z tombakową biżuterią na kosmatych klatach i paluchach, spod paznokci których nie zdążyli jeszcze usunąć proletariackiego brudu, z kupowaną na ruskich targach bądź od negatywnie zweryfikowanych esbeków bronią chowaną za paski mieniących się tęczowo dresów. Specjaliści od detalicznych złodziejek, włamów i rozbojów, cinkciarze, alfonsi, drobni przemytnicy, nieformalni królowie nielegalnej bazarowej tandety, dostarczyciele kompotu - pokumali się z szemranymi i spragnionymi szybkiego pieniądza biznesmenami, z bezrobotnymi sierotami po polskich i sowieckich tajnych służbach, z cynicznymi i domorosłymi politykami przyzwyczajonymi, że jedyną metodą sprawowania władzy jest korumpowanie, poczuli swoją siłę, niedowładowi pączkującej suwerennej państwowości byli zdolni przeciwstawić spontaniczną zdolność do samoorganizacji; to oni zafundowali nam rzeczywistość rodem z amerykańskich filmów z brudnym inspektorem Harrym... Niczym w słynnym wierszu ...ska Marcina Świetlickiego: nasz "niepokój", niepomny, że są to "małe wyrazy", powtarzał jednym półgębkiem "niepodległość, wolność, równość, braterstwo, Polska od morza do morza, bezrobocie, podatki, «Gazeta Wyborcza»" (a także: NATO, denominacja, Unia Europejska, Wałęsa, Kwaśniewski...), podczas gdy drugim wszyscy szeptali: Pershing, Dziad, Kiełbasa, Malizna, Masa, Pruszków, Wołomin. Te hasła z jednej strony przerażały, objawiając najciemniejsze strony wolności, z drugiej - przyznajmy - w jakiś ponury sposób fascynowały.
Nie, nie żal mi ich: nie współczuję ani Dziadowi, który dokonał życia w celi, ani odstrzelonemu przez konkurencję Pershingowi. Nie mam złudzeń: byli to bezwzględni bandyci, utaplani w krwi, odpalający cygara studolarówkami splamionymi okrutną krzywdą ludzi, którym skradziono samochody, dzieciaków wciągniętych w prochy, zmuszanych do płacenia haraczy przedsiębiorców, podstępnie zwabianych i więzionych w burdelach Ukrainek i Bułgarek. Nie mam dla nich litości, nie daję się wciągnąć w sentymentalny rechot polskich komedyjek sensacyjnych, na których zostali oni przedstawieni jako dobrodusznie fajtłapowaci rozbójnicy - powtórzę raz jeszcze: to były krwawe skurwysyny, które siały wiatr. A kto sieje wiatr - zbiera burzę.  
I tu docieramy do sedna sprawy: polska zorganizowana gangsterka tamtych w pewnym groteskowym sensie heroicznych lat miała swój etos, choć niewiele w nim tego cukierkowo-rycerskiego patosu znanego choćby z filmu Sergio Leone Dawno temu w Ameryce. Chodzi po prostu o to, że oni byli źli - i nikt nie miał co do tego wątpliwości, na czele (tak przynajmniej myślę) z nimi samymi. I nie, nie chodzi mi o żadną wielką samoświadomość moralnej niegodziwości - ale o coś bardzo brutalnego, prymitywnego: o życie w strachu, że jak się do kogoś wysłało wymachującego bejsbolem Wanię, to można się spodziewać z rewizytą Igora w skórzanej kurtce wypełnionej pod pachą spluwą. W ostateczności - zamiast Igora - do drzwi o czwartej rano w sposób mało delikatny mogą zastukać funkcjonariusze państwowi w uniformach jak raz przywodzących na myśl wdzianko Dartha Vadera; bo państwo można dymać, ale się je dyma, a od tego jednak to i owo boli. A po przekroczeniu krytycznej masy tego bólu - nie ma uproś. Siejemy wiatr - zbieramy burzę.
Bo to, czy zło (tak samo jako dobro) istnieje w postaci absolutnej, jako immanentna właściwość charakteru lub duszy, jako hipostaza czy abstrakcja - to jest temat dobry na elegancką filozoficzną dysputę. Dla konstytucji społeczeństwa ważne jest, by oba te fundamentalne etyczne pojęcia istniały w postaci relacyjnej: złe jest to, za co się karze. Dobre - to, za co się nagradza (nawet jeśli jest to nagroda w minimalistycznej postaci braku represji aparatu policyjnego i sądowego).
Zanik tej skrajnie uproszczonej formy czegoś, co Ruth Benedict nazwała ongiś "kulturą winy" - to jest właśnie coś, co kole mnie najbardziej, gdy myślę o współczesnej formie przestępczości zorganizowanej: nieskończenie doskonalszej, bliskiej perfekcji. Rady nadzorcze. Parabanki. Piramidy finansowe. Bytujące poza jakąkolwiek konstytucyjną kontrolą instytucje. Globalne korporacje. Oczywiście - nie wszystkie, może nawet nie większość, ale nie oszukujmy się: każdy jeden prawdziwy capo di tutti capi naszych czasów żyje w słodkim błogostanie rozkosznej bezkarności, może mieć de facto na sumieniu dziesiątki sprzeniewierzonych emerytur drobnych ciułaczy, ale skoro de iure nie obciąża go ani jedno podpalenie konkurencyjnego straganu z podrabianą markową odzieżą, to o co chodzi? Nie boi się Igora z gnatem, bo nigdy w życiu do nikogo nie wysłał Wani z bejsbolem - choć na ultima thule jego imperium 3,4-Metylenodioksymetamfetamina zmienia mózgi dzieciaków z wiejskiej dyskoteki w zleżałą gąbkę. Jakaś staruszka przekręci się w oczekiwaniu na wyznaczoną za trzy lata wizytę w darmowej poradni specjalistycznej - ale jego podatki są bezpieczne w fiskalnym raju jednej z bananowych republik. 
To właśnie budzi moje największe obrzydzenie: nie absolutne, metafizyczne zło tego wszystkiego, ale prosta, banalna bezkarność jego donatorów i beneficjentów, ich bytowanie w przestrzeni jakiegoś pokracznego, karłowatego, obleśnie pragmatycznego jenseits von Gut und Böse. Sianie burzy bez nijakiej obawy o niechciany wietrzny plon.

***

Kiedy w pierwszej części tych moich patriotycznych herezji pisałem o tym, co mam za złe PeeRel-owi, zapomniała mi się jedna bardzo ważna niechęć: otóż bardzo mnie boli to, co tak zwana komuna zrobiła z etosem lewicy. Jeszcze dziś, po ćwierćwieczu, przyznać się do bycia lewicowcem to dać sobie napluć w pysk: zaraz będzie się miało wypalone etykiety zdrajcy, lewaka, postkomunisty, bolszewika, resortowego dziecka, beneficjenta układu... Ktoś może powiedzieć, że w ramach realizacji swego lewicowego temperamentu ma się jeszcze przecież - oprócz perspektywy bycia sierotą po Polsce Ludowej - opcję upominania się o prawa wykluczonych, o zabezpieczenia socjalne, o tolerancję dla wszelkiej mniejszości, o faktyczną neutralność światopoglądową państwa, o poszanowanie kobiety, pełnienie funkcji krytycznej wobec instytucji demokratycznych... Niby tak, tylko że w wersji alla polacca już nie wiadomo, co gorsze: to, co kiedyś udało się z gigantycznym wysiłkiem wywalczyć środowiskom skupionym wokół "Krytyki Politycznej", rozmieniono na doszczętnie zdewaluowaną drobnicę doraźnej Realpolitik bądź na gówniarskie, snobistyczne, bananowo-hipsterskie happenerstwo. Ta pierwsza kompromitacja - w obszarze reprezentacji politycznej - to coś, o czym także pisałem już poprzednio, czyli przejęcie praktycznego monopolu na nowy dyskurs lewicowy przez arcycyniczne ugrupowania skupione wokół Janusza Palikota. Najbardziej żałosnym przejawem drugiej kompromitacji był pamiętny marsz przeciwników krzyża smoleńskiego pod Pałacem Prezydenckim, który skończył się groteskową przepychanką z tegoż krzyża broniącymi środowiskami prawicowo-konserwatywnymi. Wśród - z jednej strony - głosów emocjonalnego i w swej argumentacji dość niesmacznego oburzenia, z drugiej: prężących wątlutkie intelektualne muskuły analityków dopatrujących się w tamtej zdumiewającej konfrontacji wielkiego przebudzenia Polski oświeconej, laickiej, prawdziwie otwartej, jedna wypowiedź zabrzmiała mocnym, oskarżycielskim rozsądkiem. Andrzej Stasiuk - którego trudno podejrzewać o sympatię dla katolandu i ciemnogrodu - wywalił prosto z mostu, że lewica, która swoje posłannictwo rozumie jako podśmiechujki z klepiących zdrowaśki babin, to nie jest żadna lewica; że prawdziwa lewica dołożyłaby wysiłku, aby tym nieszczęsnym ludziom nikt nie mącił w głowach.
No, ale ten paraliż lewicy w Polsce - że albo postkomuna, albo akces do wydmuszkowatych pajaców - w dużej części zawdzięczamy właśnie temu, że powojenny polski socjalizm zawłaszczył sobie w sposób nieprawny etos lewicowy (o tym, że było to zawłaszczenie nieprawne, przekonywał z właściwą sobie dezynwolturą i przenikliwością w jednym ze swych esejów Leszek Kołakowski, gdy wywodził, że ustrój Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej - jak każdy system polityczny stojący na straży nienaruszalności zastanego porządku społecznego - musi być z definicji reakcyjny). A przecież przedwojenna polska lewica to nie tylko żądający zmiany naszego kraju w kolejną związkową republikę radziecką komuniści z KPP - to także ludzie wielkiej odwagi i szlachetności, to Stanisław Brzozowski, to Żeromski i Nałkowska. Zresztą - powiedzmy to sobie otwarcie - również po wojnie wielu było takich, kontestatorów ewidentnie niewydolnego porządku przedwojennej Polski, zdruzgotanych wojenną hekatombą, którzy wspierali nową władzę nie z oportunizmu bądź kunktatorstwa, ale dlatego, że wierzyli w (niewolną od ofiar) możliwość stworzenia autentycznie nowej, sprawiedliwszej i rozumniejszej jakości. Tacy byli architekci pierwszych nowohuckich osiedli, takie były rzesze anonimowych lekarzy i nauczycieli walczących z analfabetyzmem i sięgającymi dziewiętnastowiecznych realiów warunkami sanitarno-higienicznymi polskiej wsi. I również ich szczery entuzjazm posłużył decydentom do legitymizowania nowego polskiego pejzażu politycznego...
Czy dziś - kiedy przystrojony w lewackie maski Palikot nieuchronnie pogrąża się w niebyt, a SLD musi walczyć już tylko o zachowanie resztek stanu posiadania - dyskurs lewicowy ma w Polsce jakiekolwiek szanse odrodzenia? Paradoksalnie - tak. Na uniwersyteckich wydziałach nauk humanistycznych i społecznych młodzi badacze bez niepotrzebnego historycznego obciążenia, bez wstydu i z jak najlepszym intelektualnym efektem posługują się marksistowskim aparatem pojęciowym i nie stanowią już obiektu żartów bądź ostracyzmu geriatrycznej profesorskiej kadry; ruchy miejskie (ze szczególnym uwzględnieniem spektakularnej inicjatywy Kraków Przeciwko Igrzyskom) rosną w siłę i wymuszają na zgangsteryzowanych sitwach rządzących polskimi samorządami konkretne działania o charakterze socjalnym i prospołecznym; efektowność (i chyba też efektywność) działań Roberta Biedronia jako prezydenta Słupska budzi respekt; jeśli wklikuję hasło "partia", to nowa lewicowa inicjatywa, czyli Razem, pojawia się w moim komputerze na pierwszym miejscu podpowiedzi wyszukiwarki Google; lewicowe portale opinii są coraz liczniejsze i redagowane na coraz wyższym poziomie. No i jest jeszcze ten całkiem świeży twór renegatów z Sojuszu i Twojego Ruchu, czyli Biało-Czerwoni Andrzeja Rozenka i Grzegorza Napieralskiego, który nie dysponuje co prawda szczególnie silną legitymacją oddolną i jest dość typowym, obliczonym na szybki ratunek efektem wewnętrznego trzeszczenia tych dwóch idących na dno Titaników (można zresztą być bardziej brutalnym i pociągnąć tę marynistyczną metaforę w kierunku szczurów opuszczających tonący statek), ale ma za to kapitał w postaci dość silnej bazy materialnej i struktur terenowych. Czy dadzą radę idącemu z ludu fermentowi? Zobaczymy; z pewnością jednak lewica w Polsce będzie jeszcze miała coś do powiedzenia... 
A zresztą... Czy dziś napinanie się na jakąkolwiek polityczną ortodoksję ma jeszcze jakikolwiek sens? Czy faktycznie musimy definiować się w leciwych binarnych kategoriach: prawica-lewica, socjalizm-nacjonalizm, konserwatyzm-liberalizm? Sam nie odczuwam takiej potrzeby... Kiedy wygłaszam sąd, że fundamentem porządku społecznego jest rodzina, gadam jak konserwatysta; kiedy dopowiem, że rodzina powinna być w miarę możliwości wolna od opresji (również fiskalnej) państwa, brzmię jak liberał. Ale jeśli do tego dopowiem, że rolą państwa w stosunku do rodziny jest doprowadzić do tego, by głodząca swoje dzieci matka bała się pediatry, by bijący te same dzieci ojciec bał się psychologa szkolnego, a dręczący swoją żonę, wiecznie pijany mąż bał się prokuratora - to to już jest, zdaniem poniektórych, skrajna bolszewia. Tymczasem - jakkolwiek nie czuję szczególnego pociągu do posiłkowania się złotymi myślami różnych mędrców - lubię sobie czasem powtarzać to, co kiedyś powiedział Bob Dylan: "Nie uznaję podziałów na białych i czarnych, prawicę i lewicę. Jest tylko dół, a dół jest bardzo nisko. Chcę iść do góry, nie przejmując się czymś tak trywialnym jak polityka". Przy całym moim uważaniu dla Boba Dylana: polityka nie wydaje mi się niczym trywialnym, ale owszem, pociąga mnie definiowanie jej w kategoriach góry i dołu, znacznie bardziej uniwersalnych (by nie rzec metafizycznych) niż mało operacyjne opozycje prawa i lewa. I tak, staram się wybierać górę - bo dół to może być albo aresztancki dołek, albo Malebolge, "złe doły", położone niebezpiecznie blisko dna Inferna pewnego Florentczyka...

***

I jeszcze jedno post scriptum do herezji sprzed ponad roku: sprawa polskiej kultury pracy... Tak sobie myślę, że to jest kwestia również tego, o czym też już poprzednio pisałem - przerostu ściemnianego etosu rycerskiego nad kulturą mieszczańską. Właśnie mieszczańską, bo chłopstwo - przez wieki miażdżąca większość polskiego społeczeństwa - to jednak inna sprawa. Polski chłop, jak sądzę, pracę traktował już to bezrefleksyjnie (pracował, bo musiał, bo od tego zależała jego biologiczna egzystencja), już to miał ją obudowaną zakorzenioną w katolicyzmie mitologią negatywną: praca to dopust boży, kara za grzech pierwszych rodziców i takie tam... Do tego jeszcze nie wolno zapominać (choć bardzo by się chciało), że chłopi polscy lwią część swojej pracy wykonywali w systemie praktycznego półniewolnictwa, zwanego pańszczyzną, której wymiar w schyłkowym okresie wyjątkowo już zrakowaciałej I Rzeczpospolitej sięgał wyżyn absurdu, opiewając na... dziesięć dni w tygodniu! To skądinąd też przyczynek do dalszej refleksji na temat skali dzisiejszej kultury bylejakości i pozoranctwa, paraliżujących polski etos pracy: czyżbyśmy dziedziczyli po naszych pańszczyźnianych przodkach geny awersji do pracowania jako do czegoś, z czego korzyści czerpał będzie jakiś wielki inny?... Tak czy inaczej: rzekoma świętość (i odświętność) chłopskiej pracy to, jak sądzę, mit - w którego współtworzeniu walną rolę odegrała polityka historyczna PRL-u, na gwałt poszukującej jakiegoś pozytywnego związku naszej zbiorowej tożsamości z momentem klasowego uświadomienia, a ponieważ nawet najbardziej twórczy politrucy nie byli w stanie wykazać dominującej w dziejach Polski roli proletariatu, pozostawał chłop, oczywiście dialektycznie zbuntowany wobec pana... No a szlachta - wiadomo: praca była pohańbieniem stanu, pracować mogli ci wywodzący się z krwi Chama bądź Sema, ale nie potomkowie ukochanego syna Noego, Jafeta... Polak "nie lubi tworzyć, lecz zdobywać", jak błyskotliwie puentował w swej znakomitej pieśni Według Gombrowicza narodu obrażanie Jacek Kaczmarski.
Krótko mówiąc: etos pracy - jako konieczności uświadomionej, a więc obudowanej własną etyką i moralnością, jako wartości obwarowanej cnotami takimi jak zaradność, oszczędność, uczciwość, skromność, jako elementu współtworzącego dobro wspólne, wreszcie sakralna nobilitacja dostatku jako bożego błogosławieństwa, wszystko to mogło się wykształcić wyłącznie w środowisku rozwiniętej burżuazji, czyli z pewnością nie u nas, gdzie mieszczaństwo przez wieki całe było (jako bezpośrednia konkurencja) flekowane na polu gospodarczym przez herbowych, mających do tego flekowania niebywale mocne, prawnie gwarantowane narzędzia, a do tego jeszcze odciskających się na polskiej kulturze przemożnym stygmatem symbolicznego gwałtu.
A skoro burżuazja - to również protestantyzm, chrześcijaństwo urobione na obraz i podobieństwo rodzącego się kapitalizmu. Katolicyzm do spraw świata tego podchodził z niechętnym dystansem - nadmierne bogactwo kłóciło się z duchem chrystusowego ubóstwa (inna rzecz, że osobliwie rozumianego), a do tego mogło jeszcze pchnąć w otchłań kilku co najmniej grzechów głównych, z pychą i obżarstwem na czele; nawet bankierstwo - czyli zalegalizowana lichwa - uważane było za niegodne chrześcijanina zarabianie na czasie, rzeczy boskiej (nie bez powodu wielkie fortuny bankowe najpiękniej rozwinęły się wśród starozakonnych, których zakaz pożyczania na procent obowiązywał tylko wobec Ludu Przymierza, nie w stosunku do gojów). Protestantyzm - ze szczególnym uwzględnieniem kalwinizmu - podchodził do tych spraw ze znacznie większą wyrozumiałością, ale też jego skala na zachodzie Europy, w wielkich handlowo-wytwórczych metropoliach, była nieporównywalna z folwarczną Polską, gdzie pozostał chwilową i ekscentryczną fanaberią.
Byłem kiedyś na fascynującym wykładzie o społeczeństwach Bliskiego Wschodu - a to przecież tam, wobec praktycznej, z geografii i klimatu wynikłej niemożności powstawania wielkich latyfundiów rolniczych, podstawą gospodarki było już to koczownicze pasterstwo, już to wytwórczość i (nade wszystko) handel, skupiony w wielkich miastach, najstarszych na świecie - takich jak Ur, Jerycho, Niniwa, Babilon czy Damaszek. I podobno do dziś tak jest, że wśród najlepiej sytuowanych grup społecznych w dobrym tonie jest utrzymywać na targowisku własny bazar - i po całym dniu pracy, po zrzuceniu garnituru jakiś tam pan dyrektor czegoś przebiera się w chałat (czy jak to tam się nazywa) i przez godzinkę lub dwie targuje się w najlepsze z kupcami. A u nas? Pierwszą rzeczą, jaką nowobogacki robi po dojściu do naprawdę dużych pieniędzy, jest akces do koła łowieckiego, by oddawać się tej rozrywce nie dość, że perwersyjnej, to jeszcze od zawsze stanowiącej najbardziej może wyrazisty przywilej arystokratycznej ekskluzywności...

***

Ostatnie wybory prezydenckie zweryfikowały też nieco to, co pisałem przed rokiem jeśli chodzi o przygarść refleksji na temat aktualnego rozkładu ról w polskiej polityce.
Pewne rzeczy się nie zmieniły - przede wszystkim dobijająca hegemonia PO-PiS-u, choć teraz szala wychyliła się na stronę partii Jarosława Kaczyńskiego (będę się jednak nadal upierał, że to żadna realna zmiana; upewnia mnie w tym niemrawość kampanii Komorowskiego i Dudy, zwłaszcza zaś niewiarygodna niezdolność do cienia autorefleksji tego pierwszego). Upadek Palikota nastąpił za to szybciej, niż się spodziewałem - wcale jednak nie byłbym pewny, czy to kompromitacja ostateczna: w logice cynizmu leży niezwykła żywotność, zdolność do odradzania się; oczywiście w innym (nawet radykalnie innym) przebraniu, ale z tym samym celem głównym, czyli z imperatywem utrzymania się za wszelką cenę w głównym nurcie politycznej gry. Macierewicz został - jak najsłuszniej ze strategicznego punktu widzenia - usunięty na czas kampanii na zaplecze (zapewne na stanowcze żądanie Beaty Szydło - jedynej prawdziwie wygranej tej elekcji). Teraz zapewne nie ma co się spodziewać jego powrotu - odpowiedź na pytanie o jego faktyczny status w Prawie i Sprawiedliwości dziś, dadzą dopiero wybory parlamentarne i to, w jakim kierunku zorientuje swoją partię po prawie pewnej wygranej jej przewodniczący: jeśli faktycznie pozwoli duetowi prezydencko-premierowskiemu (in spe) Duda-Szydło na minimum samodzielności, to czasy pana Antoniego w tej partii będą czasem przeszłym dokonanym... Co oczywiście nie oznacza końca aktywności Macierewicza; zapewne oddryfuje on w kierunku jakiegoś kanapowego ugrupowania o charakterze katolicko-tradycjonalistyczno-konserwatywno-radykalnym. Jeśli jednak Kaczyńskiemu marzy się podobny numer jak w wypadku przed-poprzedniego PiS-owskiego gabinetu, tego zawiadywanego przez Kazimierza Marcinkiewicza, który został utrącony w tym samym momencie, w którym zachciało mu się jakiejkolwiek samodzielności, to nie ma uproś, wrócimy do strasznych gadek o agenturach i zamachach... Inna rzecz, że Duda i Szydło to politycy nieporównywanie większego formatu niż żałośnie błazeński Marcinkiewicz, którzy teraz mają prawo poczuć swoją siłę i stworzyć polityczny tandem (zwłaszcza że ostatnia kampania z pewnością ich zbliżyła i dotarła ewentualne różnice między nimi), który może po raz pierwszy w historii PiS-u pokusić się o udaną próbę wyrugowania Jarosława Kaczyńskiego na - z pewnością honorową - polityczną emeryturę.
Ciekawsze rzeczy działy się wśród politycznej drobnicy. SLD, które od czasu tryumfalnego powrotu do roli przewodniczącego Leszka Millera w sposób bezdyskusyjny zmieniło się w ugrupowanie parapartyjne, którego jedyną rolą nie jest realny wpływ na politykę krajową, a reprezentowanie i ochrona partykularnych interesów grup, które ćwierć wieku temu omownie nazywano uwłaszczoną nomenklaturą, zaliczyło widowiskowy nokaut. Wbrew pozorom, nie poszło o odwróconą proporcję urody i kompetencji Magdaleny Ogórek (stanowczo nadmiernie skarykaturowaną przez chamski, seksistowski internetowy hejt), ale o nazbyt czytelny gest poprawnościowy, który zdegenerował się w oczywistą dwuznaczność: oto kandydatką partii rzekomo lewicowej zostaje bliżej nikomu nieznana super-laska, a partia ta jest zawiadywana przez faceta, którego znakiem firmowym stały się starczo obleśne, maczystowskie bon-moty... Radykalnej prawicy z kolei (nie tej narodowej, tylko konserwatywno-liberalnej) zaszkodziło to, co zwykle, czyli nieobliczalny Janusz Korwin-Mikke, który w przeddzień kampanii wywinął ludziom, których udało mu się wokół siebie zgromadzić, wyjątkowo paskudny numer. I okazała się rzecz smutna: że Kongres Nowej Prawicy, partia, która wydawała się autentycznym ruchem ufundowanym wokół pewnej nowej jakości i organizującym nabrzmiewający od wielu lat potencjał ideowo szalenie wyrazistego politycznego sprzeciwu, uzależniona jest od dwuznacznej charyzmy pierwszego histriona III Rzeczpospolitej. Korwinowi udały się na raz dwie rzeczy: rozproszył siły intelektualnej prawicy i pociągnął obu zbliżonych światopoglądowo kandydatów (w tym siebie) na wyborcze dno. Absurdalna decyzja KNP o wystawieniu do elekcji dramatycznie niewyrazistego i nikomu bliżej nieznanego Jacka Wilka (czemu nie wcale sympatycznego i doświadczonego walką o fotel prezydenta Krakowa Konrada Berkowicza?; czemu nie powalczono o utrzymanie w partii Przemysława Wiplera, polityka - przy wszystkich możliwych związanych z nim kontrowersjach - twardego, doświadczonego i wyrazistego?) tylko potwierdza sąd, że KNP podzieli los wielu innych meteorów polskiej polityki ostatnich dekad. Ale za to rzecz sympatyczna zdarzyła się prawicy nacjonalistycznej: bo oto człowiek znikąd, Marian Kowalski, wbrew większości oczekiwań nie poszedł w swych wypowiedziach odrażającą neofaszystowską drogą wszystkich tych Winnickich czy innych Zawiszów... Gość, który samym swym życiorysem zdawał się pasować do stereotypu brutalnego brunatnego fightera, dobrze wymodulowanym i spokojnym głosem mówił rzeczy nawiązujące nawet nie do etosu endeckiego, ale gdzieś raczej do poczciwego, prostolinijnego i sielskiego ducha pobłażliwej sarmackiej ksenofobijki i megalomaństewka... Pewnie, że po przyciśnięciu wyłaził z tego cały prymitywizm i kompletna niedzisiejszość dyskursu nacjonalistycznego, ale pierwszy efekt - ten dość często najważniejszy, na którym przed pierwszym swym zwycięstwem zbudował swoją pozycję Aleksander Kwaśniewski - był co najmniej zaskakujący. Znacząca była rozmowa, jaką z Kowalskim przeprowadziła w porannej audycji Zapraszamy do Trójki Beata Michniewicz, dziennikarka, co by o niej nie mówić, intelektualnie ponadprzeciętnie sprawna. Podeszła do Kowalskiego chyba właśnie w sposób stereotypowy: że oto będzie łatwa beka z faszystowskiego prymitywa. No i muszę przyznać, że chyba padł wtedy rekord w długości wymykania się pułapkowym pytaniom Michniewicz, która przez dłuższy czas - aż do, mam wrażenie, granicy dziennikarskiej paniki - nie mogła sobie poradzić z opanowaniem i niekwestionowalną na pozór zdroworozsądkowością sądów Kowalskiego, wygłaszanych lekko zasmuconym i zawstydzonym tonem starszego belfra przymuszonego do wykładania prawd oczywistych...
No, ale wszystko to nic w porównaniu z największym fenomenem nie tylko tych wyborów, ale też - być może - całej polskiej polityki ostatniej dekady. A imię (i nazwisko) tego fenomenu - oczywiście - Paweł Kukiz.
Szczerze się przyznam, że bardzo długo mu kibicowałem, nawet chciałem postawić na niego kreskę - i pewnie gdyby wszedł (wszystko jedno, czy z Dudą, czy z Komorowskim) drugiej tury, miałby wtedy mój głos. Zreflektowałem się w ostatniej chwili, na jakiś tydzień przed wyborami - raz dlatego, że główny postulat Pawła Kukiza, czyli zradykalizowanie narzędzi polskiej demokracji, był co prawda (i nadal jest) bardzo mi bliski, ale jednak dobrze by było, gdyby został on wprzęgnięty jako logiczny element w jakąś większą spójną całość, czego ostatecznie Kukiz zaniechał (i którego to zaniechania wciąż się kurczowo trzyma, z jak najgorszym dla siebie skutkiem). Dwa, bo coś, co stanowiło zrazu wielką siłę Pawła Kukiza, czyli jego sytuowanie się w ostrej kontrze do wszelkich zastanych nurtów polskiej polityki, zmieniło się w chaotyczne i neurotyczne cokolwiek kokietowanie różnych mniej lub bardziej istotnych graczy - ze szczególnym uwzględnieniem radykalnej prawicy (i tej konserwatywno-liberalnej, i tej nacjonalistycznej), a że prędzej ręka mi uschnie, niż kiedykolwiek przyczynię się do wzrostu znaczenia kogokolwiek z tej sitwy, więc sprawa stała się z grubsza jasna... A że mimo to głosowałbym na niego w drugiej turze? Cóż, dopóki Polską rządził będzie w całkowicie marksistowskim sensie wyalienowany aparat PO-PiS-owski, dopóty będzie to, co będzie - licząc zatem (naiwnie, jak dziś to widzę) na jakieś ucywilizowanie się Pawła Kukiza, dołożyłbym się (nie bez wielkich wewnętrznych zgrzytów) do dzieła niszczenia, które - jak wiadomo ze słów wieszcza - w świętej sprawie jest święte jak dzieło tworzenia.
No dobra, ale wybory już bardzo za nami, Andrzej Duda zaprzysiężony, Kukiz ostatecznie mojej kreski nie dostał - a skoro emocje opadły, więc spróbuję zastanowić się nad fenomenem Pawła Kukiza: faceta znikąd, tracącego na znaczeniu rockandrollowca, obśmiewanego przez nieżyczliwych jako niezrównoważony ćpun i alkoholik, który bez kasy, bez bazy organizacyjnej przekonał do siebie bez mała jedną czwartą wyborców... Co uczyniło z niego tego, kim się stał?
Po pierwsze: bezwzględna szczerość. Wielu ludziom - tak z mojego pokolenia, jak i nieco starszym - Kukiz kojarzy się z bezkompromisowym kontestatorem, muzykiem, który zawsze szedł na udry z systemem. Jego najważniejsze projekty muzyczne były czymś, co zawsze robiło zadymę; Aya RL rozpoznawana jest głównie za sprawą ckliwego przeboju Skóra, a przecież debiutowała znakomitym, trudnym i mrocznym "czerwonym" albumem, znakomicie oddającym klaustrofobiczny, beznadziejny klimat społeczny Polski tuż po stanie wojennym; początki Piersi toną w pomroce legendy, niemniej jednak już ich bardziej oficjalny byt muzyczny z początku lat 90. XX wieku stanowił nową jakość: porywający, prześmiewczy, pastiszowo-parodystyczny projekt muzyczno-tekstowy (dziś pewnie zakwalifikowano by go jako "crossoverowy") miał w sobie coś z ducha anarchistycznego, każdemu wsadzającego palec w oko rockowego teatru Franka Zappy. A potworne zamieszanie z utworem ZCHN zbliża się urosło do rangi symbolu, stało się pierwszym poważnym starciem rockowego buntu z nową polską rzeczywistością polityczną - obskurancką, oszołomską, fundamentalistyczną, a przecież niemile jakoś przymierzającą szatki pozostałe po PRL-owskich architektach dusz i sumień... Tak czy inaczej, kiedy Paweł Kukiz kilka lat temu zaczął coraz intensywniej angażować się w politykę, nikt z ludzi cokolwiek go rozpoznających nie miał wątpliwości, że to nie parcie na szkło, nie koniunkturalna wolta - z tą samą siłą, z jaką dwie dekady wcześniej punktował komunę i pajacującą na demokratów postkomunę, ciemnogrodzkich katoprawicowców i zachłyśniętych zachodem, bulimicznych konsumentów nowego, zamuloną disco-polo wiochę i burackich wielkomiejskich nuworyszy, z tą samą zatem siłą zaczął teraz z wiecowych trybun głosić potrzebę radykalnej przebudowy polskiej rzeczywistości. Nie miał w sobie nic z dwuznacznego czaru muzyków snobujących się na politykę w salonowych periodykach, nie łasił się do żadnej partii, by móc łaskawie zagrać koncert na jakimś prowincjonalnym konwencie - on, jak zawsze zresztą, robił to po swojemu, pierdolnięciem z glana. Nie można mu było nie wierzyć.
Po drugie: prostota. Pawłowi Kukizowi żaden specjalista od kreacji wizerunku osobistego nie musi doradzać, ile razy ma podwinąć rękawy koszuli, by na zdjęciu wyjść na swojaka, który nie marzy o niczym innym jak tylko o tym, by natychmiast wziąć się do roboty - wystarczy raz spojrzeć na tę złachaną gębę, by nie mieć wątpliwości, że to ktoś, kto wyrósł z naszych frustracji, lęków i bólów, z wszystkiego tego, co nas w Polsce uwiera. A gniew ludu nie zna subtelności teorii politycznych od prawa do lewa, nic mu po Miltonie Friedmanie i Slavoju Žižku - gniew ludu przemawia językiem mniej lub bardziej symbolicznej gilotyny. Można więc śmiać się z Kukiza, że na każdy problem społeczny miał tylko jedną odpowiedź: wprowadźmy jednomandatowe okręgi wyborcze (ciekawe zresztą, że najwięksi naturalni wrogowie Kukiza - czyli ci, którym najdroższe jest zachowanie politycznego status quo - okazali się być światłymi znawcami zawiłej problematyki różnych modeli ordynacji wyborczej dopiero wtedy, gdy poczuli na plecach palący oddech tego, którego do tej pory z charakterystyczną dla siebie wielkopańskością lekceważyli), ale to właśnie było to, o co chodziło. Akces do sympatyków Kukiza był równie prosty co przejście na islam: wystarczyło świadomie, pewnie, szczerze, prawdziwie, z miłością i pokorą powtórzyć po trzykroć szahadę, że nie ma innego rozwiązania wszystkich polskich problemów niż JOW-y, a Paweł Kukiz jest ich prorokiem, by świat stał się - niczym na początku słynnej książki Stefana Themersona - prosty i nieskomplikowany. A siła kogoś, kto umiejętnie potrafi sprowadzić całą rzeczywistość do jednej przyczyny, kto sugestywnie wskaże jednego tylko diabła do egzorcyzmowania - i wszystko jedno, czy diabłem tym będzie ucisk fiskalny, spisek międzynarodowej żydowskiej finansjery, rosyjska agentura, globalne ocieplenie lub korporacje farmaceutyczne - bywa, zwłaszcza przy odpowiednim stopniu natężenia społecznego niezadowolenia, niepowstrzymana. Wtedy, zaiste, za całą resztę w zupełności wystarcza walenie na odlew, bez ładu i składu.
I po trzecie wreszcie: Paweł Kukiz, unikając zrazu jakichkolwiek bardziej wyrazistych politycznych aliansów i identyfikacji, w sposób bardzo sprytny potrafił wykorzystać dwie namiętności, którym ogromne rzesze Polaków w sposób mniej lub bardziej świadomy w życiu publicznym ulegają: do poczucia socjalnego bezpieczeństwa (ewentualnie do jego negatywu: do poczucia ekonomicznego wykorzystania) i do tego naszego tak specyficznego konserwatyzmu: ociupinę ksenofobicznego, troszkę nacjonalistycznego, cokolwiek kościółkowatego, ździebko antysemickiego, tak jakby seksistowskiego, a w gruncie rzeczy - cholernie nużącego; takiego, który sprawia, że nie mając praktycznie wcale wielkiej tradycji teologicznej, jednocześnie jesteśmy w swej masie rzeszą praktykujących-nie-wierzących. Bo gdybyż to był jeszcze jakiś konserwatyzm mocny, autorefleksyjny i przepracowany - ale nie, to raczej zamieniona na filozofię zbiorowego trwania gnuśność, inercja, nasza mała intelektualna stabilizacja trwania przy prowadzących przez życie stereotypach. Bo Polak to nie nacjonalista, nie dewot - to organiczny konserwatysta z tęsknotą do państwa jak najszerszych socjalnych uprzywilejowań. To, że przydarzają nam się niemożliwe, nieobliczalne i absurdalne momenty bezprecedensowego w skali całego kontynentu, świetnie zorganizowanego oporu wobec zewnętrznej opresji, że potrafimy wszystko rzucać na jedną kartę w czasie wszystkich tych powstań warszawskich czy innych Solidarności - to temat na zupełnie inną opowieść; wiadomo, że najgroźniejsze bywa właśnie to, co gnuśne, choćby dlatego, że uderza mimo tego, że nie powinno (Andrzej Bursa swoją makabryczną miniaturę pod wszystko mówiącym tytułem Ze sposobów znęcania się nad gośćmi niskiego wzrostu kończy w sposób, który właśnie jak raz powinien być przestrogą dla wszystkich nadmiernie rozzuchwalonych polską gnuśnością: "Podobnie jak z kurduplami można postępować z garbusami. Tylko wtedy trzeba postępować ostrożnie. Taki w krytycznej chwili potrafi zabić"). Paweł Kukiz z jednej strony potrafi zyskać sympatię cokolwiek bardziej powściągliwych nacjonalistów - takich, którzy niechętnie patrzą na geja, ale do gazu by go jednak nie posłali - z drugiej, świetnie sprawdza się na wiecach związkowych, gdzie entuzjastycznie fetują go wszyscy zagrożeni rzeczywistą lub domniemaną pauperyzacją. Społeczna wrażliwość plus uderzanie w cymbały narodowej dumy i przywiązania do rzekomej polskiej arcynormalności - wielu usiłowało zagrać naraz na obu tych strunach (próbuje to robić PiS, ale brakuje mu tego kapitału Pawła Kukiza, o którym pisałem uprzednio: szczerości i prostoty), udało się tylko jemu.

***

Myślałem, że te moje wyrosłe z naprawdę najgłębszej troski o mój dziwny kraj herezje skończą się na części drugiej, ale nie da rady, mnożą się i plenią tak, że trzeba będzie do nich wracać, może raz, może więcej... A co na tymczasowy koniec? Mała antologia wierszy przemyśliwających polskość, które mnie jakoś ostatnio powierciły w mózg. Na początek Julia Szychowiak z ostatniego swojego tomu, zatytułowanego Intro. Krótko, gorzko i na temat:

Zwracam honor,
Boga
I Ojczyznę.

Krzysztof Jaworski - z trochę innego, bardziej sprywatyzowanego punktu widzenia, ale też poniekąd w temacie. Również z ostatniej napisanej przez poetę książki, zatytułowanej .byłem, wiersz Jesień stulecia:

Błogosławieni, którym Fredric
Jameson, myli się z Jenną
Jameson, w Auschwitz
przerabiali ludzi na
masło, a Herbert Grudziński
przemierzył szlak bojowy
z Armią Andersena.


Albowiem oni posiądą Królestwo Niebieskie.

I raz jeszcze Jaworski, z tej samej książki - wiersz Słodkie lata 90 ze swoją mistrzowską puentą:

Żyliśmy jak zwierzęta.
Bez iPadów, LTE i Internetu.
Dziewczyny bobry miały zarośnięte.
Rzadko goliły nogi.
Nic nie było wyjebane w kosmos.
Nic nie było zapisane na pendrivach.
Wszystko było zapisane w gwiazdach.


A na sam koniec tego tymczasowego końca - dwa fragmenty Świetnych sów Filipa Zawady, absolutnie przepiękne. Wiersz pierwszy -

Czy w Polsce jest coś yin i yang?
W Polsce jest biały i czerwony prostokąt.
Biały symbolizuje prześcieradło,
czerwony symbolizuje krew.
Prostokąt symbolizuje historię.


Dwa równoległe odcinki, które nie przecinają się w nieskończoności.

- i drugi:

Wszyscy zmarli są cudzoziemcami.
Przynajmniej przez jakiś czas.
Przynajmniej w niektórych religiach.

Cudzoziemcy są obcojęzyczni.

PO po chińsku znaczy przyszłość.
LAND po angielsku znaczy ziemia.

POL po angielsku znaczy biegun.
AND po angielsku znaczy i.

DNA prawie w każdym języku oznacza skrót DNA.
LOP po angielsku oznacza poobcinać.