czwartek, 18 lipca 2013

In vino Moravia

Spróbuję wprost, dobrze?
Ziemia tu pofalowana, ale bardziej jednak płaska niż pomięta we wzgórza. Gdzieś na horyzoncie przeciąga się ten czy inny grzbiet Karpat, wygrzewając w słońcu prastare kości - większość złocistego blasku spada jednak tu, na dno tej lekko pogiętej reymontowskiej miski po brzegi wypełnionej wszelkim dobrem. Kosmate pola zbóż, jakieś nieznane mi rośliny chyba pastewne, gałęzie drzew już łamiące się pod ciężarem owoców (nawet tych, których czas przyjdzie dopiero jesienią), kukurydza - całe połacie wypełnione tym groźnym, żelazistym kukurydzianym szmerem - a nade wszystko winnice. Łaszące się do nieba, które Sted nazwałby - jakże prosto i celnie; najcelniej, bo najprościej! - bezbłędnym, zadbane niczym angielski trawnik. Domy, przyklejone ciasno do szosy, zdają się tym bardziej nonszalancko obnosić bylejakość swoich frontowych ścian, im bardziej kryją od strony podwórek i ogrodów najszlachetniejszy gospodarski splendor. I cisza, wielka cisza: nawet jazgot maszyn rolniczych, nawet dzienne opowieści kóz i drobiu, nocne dialogi psów i świerszczy, nawet nieoczekiwany ryk zwieszających się nad ulicą z latarni (każda pochylona w inną stronę) głośników - nic nie jest w stanie przepłoszyć tej ciszy; radosne rozhowory i śpiewy biesiadujących pod altaną czeskich turystów gasną jakby stłamszone tym wszechogarniającym bezruchem brzmień. Jedyny wyraźniejszy dźwięk to łopot motylich i jaskółczych skrzydeł, przecinających poranne powietrze - falujące w rytm oddechów, jakich z namysłem, choć bez małostkowego wahania, nabiera ta dobra, po stokroć i tysiąckroć dobra ziemia.

Nie wychodzi... widzę, że nie wychodzi.

Więc może tak - czytelniej, bo z protezą literatury.
Jeszcze chwilę temu były Góry Mgliste - dziki, drapieżny Liptów, kołysany przez nieobliczalne siły walące się nań z Tatr, Niskich Tatr i kędyś spod Chocza; siły nie pozwalające na bycie czegokolwiek pewnym dłużej niż na parę godzin. Teraz zeszliśmy do Shire'u - i jeśli czegoś brakuje mieszkającym tutaj, by już całkowicie upodobnili się do hobbitów, to z pewnością nie życzliwości, nie zamiłowania do dystansu i świętego spokoju; oni po prostu nie witają nas dymem z fajek sięgających aż do włochatych stóp...

No - od niziołków różni ich jeszcze jedno: od piwa wolą wino. I to jest najistotniejszy sens naszego bycia tutaj: morawskie wino.
Jak je opisać?... Najlepsze (mniejsza o szczep czy markę) jest to, które pije się z grubych musztardówek, kupowane za śmieszne pieniądze, lane wprost z beczek do plastikowych butelek w zacienionych, chłodnych i woniejących tym nieskazitelnym aromatem piwnicznej fermentacji winnicach. Ma w sobie to wszystko, co najlepsze znane mi trunki zza zachodniej granicy (najbardziej może przypomina w smaku niski, ziemny, korzenny bukiet niektórych win hiszpańskich), ale jest w nim coś jeszcze. Niezmiernie trudno to nazwać: jakaś niesforność, zadziorność, ale też osad mądrości, jakiej Morawy nabrały w swych trudnych przeprawach z historią; mądrości, która każe patrzeć z bezwarunkową życzliwością na człowieka, a z mądrym cynizmem traktować wszelkie histerie dziejów (wszak nie bez powodów "historię" od "histerii" dzieli tylko jedna litera). Największe niespodzianki kryją się jednak w tym, co dają do picia już nie właściciele sklepów winnych, ale zanurzeni wprost w czarnoksięskich źródłach sami włodarze piwnic: tam zawsze kubki smakowe głupieją, nie mogąc sobie poradzić z jakąś nutą nie z tej ziemi, z czymś kojarzącym się choćby z lekko nadgniłą czarną porzeczką lub z truskawką nieoczekiwanie pożenioną z czymś cytrusowym... A same te piwnice - starannie przyozdabiane, ciągnące się nieoczekiwanie długimi, obwieszonymi jakimś alchemicznym cudactwem korytarzami w głąb wzgórza - bodaj najbardziej przywodzą na myśl posiadłości Bagginsów czy Tuków; ale nie wolno tam tracić czujności, bo ani się człowiek nie obejrzy, a już okazuje się, że wychodzi z połówką litra w żyłach i z dalszymi dwoma w plecaku.

I pewnie dzięki temu wszystkiemu morawskie wino nie upija: ono wprawia w stan kosmicznej jakiejś harmonii, bezbrzeżnego spokoju, boskiej łagodności. Lokuje pijącego na zewnątrz czasu, dostarczając mu w zamian wyjątkowo spotęgowanego doświadczania przestrzeni nieskończenie złagodniałej, pozbawionej wszelkich ostrzejszych kantów. Najlepiej usiąść wtedy bez ruchu, niczym Jańcio Wodnik - na pięć minut, godzinę, tydzień albo sześć lat... M. opowiadał kiedyś o jakimś mistrzu jogi, który stał na jednej nodze przez ponad dekadę, chcąc cofnąć Ganges - po odpowiedniej ilości jakiegokolwiek wina z Moraw robię to samo ot tak, mimowiednym pstryknięciem palców.

I jeszcze jeden obraz. Idziemy z Kasią przez rozmigotane od upału miasteczko, na środku ulicy mija nas pijany w pestkę patriarcha - w dłoni, z godnością najwyższego herezjarchy, dzierży szklany kufel pełen piwa, choć od ostatniej knajpy dzieli go już kęs drogi. Od czasu do czasu z całkowicie zrozumiałym westchnieniem konieczności pociąga łyk - i nagle zaczyna czule, zaśpiewnie rozmawiać z psami. Nie, żaden z nich mu nie towarzyszy: oba radosnym skomleniem witają pana z zagrody oddalonej o wcale spory kawałek. Potęgujący się patos tego doskonałego porozumienia towarzyszy nam aż do zakrętu - a w trzy kwadranse później niedocieczonym sposobem narodzi się z niego grafini Wadera von Ungern-Sternberg, której dalsze losy są mi jeszcze nieznane.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz