Spróbuję wprost,
dobrze?
Ziemia tu pofalowana, ale
bardziej jednak płaska niż pomięta we wzgórza. Gdzieś na
horyzoncie przeciąga się ten czy inny grzbiet Karpat, wygrzewając
w słońcu prastare kości - większość złocistego blasku spada
jednak tu, na dno tej lekko pogiętej reymontowskiej miski po brzegi
wypełnionej wszelkim dobrem. Kosmate pola zbóż, jakieś nieznane
mi rośliny chyba pastewne, gałęzie drzew już łamiące się pod
ciężarem owoców (nawet tych, których czas przyjdzie dopiero
jesienią), kukurydza - całe połacie wypełnione tym groźnym,
żelazistym kukurydzianym szmerem - a nade wszystko winnice. Łaszące
się do nieba, które Sted nazwałby - jakże prosto i celnie;
najcelniej, bo najprościej! - bezbłędnym, zadbane niczym angielski
trawnik. Domy, przyklejone ciasno do szosy, zdają się tym bardziej
nonszalancko obnosić bylejakość swoich frontowych ścian, im
bardziej kryją od strony podwórek i ogrodów najszlachetniejszy
gospodarski splendor. I cisza, wielka cisza: nawet jazgot maszyn
rolniczych, nawet dzienne opowieści kóz i drobiu, nocne dialogi
psów i świerszczy, nawet nieoczekiwany ryk zwieszających się nad
ulicą z latarni (każda pochylona w inną stronę) głośników -
nic nie jest w stanie przepłoszyć tej ciszy; radosne rozhowory i
śpiewy biesiadujących pod altaną czeskich turystów gasną jakby
stłamszone tym wszechogarniającym bezruchem brzmień. Jedyny
wyraźniejszy dźwięk to łopot motylich i jaskółczych skrzydeł,
przecinających poranne powietrze - falujące w rytm oddechów,
jakich z namysłem, choć bez małostkowego wahania, nabiera ta
dobra, po stokroć i tysiąckroć dobra ziemia.
Nie wychodzi... widzę,
że nie wychodzi.
Więc może tak -
czytelniej, bo z protezą literatury.
Jeszcze chwilę temu były
Góry Mgliste - dziki, drapieżny Liptów, kołysany przez
nieobliczalne siły walące się nań z Tatr, Niskich Tatr i kędyś
spod Chocza; siły nie pozwalające na bycie czegokolwiek pewnym
dłużej niż na parę godzin. Teraz zeszliśmy do Shire'u - i jeśli
czegoś brakuje mieszkającym tutaj, by już całkowicie upodobnili
się do hobbitów, to z pewnością nie życzliwości, nie
zamiłowania do dystansu i świętego spokoju; oni po prostu nie
witają nas dymem z fajek sięgających aż do włochatych stóp...
No - od niziołków różni
ich jeszcze jedno: od piwa wolą wino. I to jest najistotniejszy sens
naszego bycia tutaj: morawskie wino.
Jak je opisać?...
Najlepsze (mniejsza o szczep czy markę) jest to, które pije
się z grubych musztardówek, kupowane za śmieszne pieniądze, lane
wprost z beczek do plastikowych butelek w zacienionych, chłodnych i
woniejących tym nieskazitelnym aromatem piwnicznej fermentacji
winnicach. Ma w sobie to wszystko, co najlepsze znane mi trunki zza
zachodniej granicy (najbardziej może przypomina w smaku niski,
ziemny, korzenny bukiet niektórych win hiszpańskich), ale jest w
nim coś jeszcze. Niezmiernie trudno to nazwać: jakaś niesforność,
zadziorność, ale też osad mądrości, jakiej Morawy nabrały w
swych trudnych przeprawach z historią; mądrości, która każe
patrzeć z bezwarunkową życzliwością na człowieka, a z mądrym
cynizmem traktować wszelkie histerie dziejów (wszak nie bez powodów
"historię" od "histerii" dzieli tylko jedna
litera). Największe niespodzianki kryją się jednak w tym, co dają
do picia już nie właściciele sklepów winnych, ale zanurzeni
wprost w czarnoksięskich źródłach sami włodarze piwnic: tam
zawsze kubki smakowe głupieją, nie mogąc sobie poradzić z jakąś
nutą nie z tej ziemi, z czymś kojarzącym się choćby z lekko
nadgniłą czarną porzeczką lub z truskawką nieoczekiwanie
pożenioną z czymś cytrusowym... A same te piwnice - starannie
przyozdabiane, ciągnące się nieoczekiwanie długimi, obwieszonymi
jakimś alchemicznym cudactwem korytarzami w głąb wzgórza - bodaj
najbardziej przywodzą na myśl posiadłości Bagginsów czy Tuków;
ale nie wolno tam tracić czujności, bo ani się człowiek nie
obejrzy, a już okazuje się, że wychodzi z połówką litra w
żyłach i z dalszymi dwoma w plecaku.
I pewnie dzięki temu wszystkiemu morawskie wino nie upija: ono wprawia w stan kosmicznej jakiejś harmonii, bezbrzeżnego spokoju, boskiej łagodności. Lokuje pijącego na zewnątrz czasu, dostarczając mu w zamian wyjątkowo spotęgowanego doświadczania przestrzeni nieskończenie złagodniałej, pozbawionej wszelkich ostrzejszych kantów. Najlepiej usiąść wtedy bez ruchu, niczym Jańcio Wodnik - na pięć minut, godzinę, tydzień albo sześć lat... M. opowiadał kiedyś o jakimś mistrzu jogi, który stał na jednej nodze przez ponad dekadę, chcąc cofnąć Ganges - po odpowiedniej ilości jakiegokolwiek wina z Moraw robię to samo ot tak, mimowiednym pstryknięciem palców.
I jeszcze jeden obraz.
Idziemy z Kasią przez rozmigotane od upału miasteczko, na środku ulicy
mija nas pijany w pestkę patriarcha - w dłoni, z godnością
najwyższego herezjarchy, dzierży szklany kufel pełen piwa, choć
od ostatniej knajpy dzieli go już kęs drogi. Od czasu do czasu z
całkowicie zrozumiałym westchnieniem konieczności pociąga łyk -
i nagle zaczyna czule, zaśpiewnie rozmawiać z psami. Nie, żaden z
nich mu nie towarzyszy: oba radosnym skomleniem witają pana z
zagrody oddalonej o wcale spory kawałek. Potęgujący się patos
tego doskonałego porozumienia towarzyszy nam aż do zakrętu - a w
trzy kwadranse później niedocieczonym sposobem narodzi się z niego
grafini Wadera von Ungern-Sternberg, której dalsze losy są mi
jeszcze nieznane.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz