sobota, 1 lipca 2017

Skowyt

Doprawdy - nie pomnę już, co skłoniło mnie, mniej więcej trzy lata temu, do porwania się na nowe spolszczenie Skowytu Allena Ginsberga (piszę o "spolszczeniu", nie zaś o "przekładzie", gwoli pewnej elementarnej uczciwości, a szczegóły tego rozróżnienia terminologicznego wyłuszczę poniekąd niebawem)... Najpewniej było to instynktowne przeczucie, że ten wielki poemat do tej pory nie wybrzmiał w polszczyźnie tak, jak ja bym chciał - że, mówiąc inaczej, z takim Skowytem, jaki znałem do tej pory, nie poczuwam się do wspólnictwa - a przecież bliski jest mi duch dzieła Ginsberga; właśnie duch, ten "wieczny rewolucjonista" Juliusza Słowackiego, bezlitosny sędzia, gniewny burzyciel, entuzjastyczny kreator, nie zaś konkretne zapisane przez poetę tegoż ducha emanacje (benzedryna, homoseksualizm czy szpital psychiatryczny nigdy przecież nie były moim bezpośrednim udziałem).

I im dłużej plątałem się w świętym bełkocie Allena Ginsberga, tym bardziej to poczucie wspólnoty narastało - zwłaszcza że w przeciągu tych trzech lat Polska na zewnątrz mnie zmieniała się w sposób, który sprawiał, że spolszczenie Skowytu urastało mi do rangi pewnego głębokiego imperatywu. Tak, właśnie tak - uważam Howl za utwór niesłychanie aktualny dokładnie dziś, gdy rządzi nami wodzowska partia o charakterze narodowo-socjalnym i obskurancko konserwatywnym, dokonująca systematycznego demontażu wymiaru sprawiedliwości, polityki zagranicznej, kultury, mediów publicznych, finansów, ładu ekologicznego, obronności i instytucji próbujących sprawować konieczną kontrolę demokracji; gdy coraz mocniejszy wpływ na naszą zbiorową świadomość mają wampiryczno-nekrofilskie mity historyczne podsycane cynicznie pompowaną ksenofobią w najszerszym jej spektrum; gdy czynniki oficjalne różnego szczebla pozostają już to obojętne, już to wręcz przychylne wobec szerzącego się nacjonalistycznego ekstremizmu, bezwstydnie i bezkarnie przechodzącego od agresji werbalnej do brutalnej przemocy fizycznej; gdy, jak się wydaje, nic nie jest w stanie zatrzymać przekształcania Polski w prywatną faktorię trzech Molochów: tego od bankowości, tego od farmacji i tego od deweloperki; gdy Kościół Katolicki, zamiast korzystać ze swej uprzywilejowanej pozycji do pielęgnowania ducha ewangelicznego miłosierdzia i zaspokajania metafizycznych pragnień człowieka, tak często wyzyskuje sojusz tronu i ołtarza do pakowania się w bezwyjściowe konflikty o charakterze obyczajowym. Tak, właśnie tak - nie mogę oprzeć się wrażeniu, że nabrzmiewa dziś jakaś potrzeba skowytu/Skowytu. Przynajmniej we mnie.

A teraz kilka szczegółów.

Po pierwsze: jako się rzekło - nie władam angielskim na tyle, by móc rościć sobie prawa do miana tłumacza; w tych miejscach (licznych!), gdzie oryginał stawiał mi zbyt wielki opór, pozwalałem sobie na skandaliczną swobodę, cały czas mając na uwadze jedno trawiące mnie pragnienie: "napisać" Skowyt tak, jak ja bym go napisał, gdybym był Allenem Ginsbergiem. Starałem się przy tym zachować to, co w poemacie zawsze wydawało mi się najważniejsze: rozlewność frazy, rejestr języka ustawicznie napięty między rozpaczą i ekstazą, furią i zachwytem, jednako wysoką temperaturę lamentacji, krytyki i postulatu, szamańskie wielosłowie. Korzystałem z wersji poematu zamieszczonej na bardzo eleganckiej stronie Poetry Foundation, sięgając kilkakroć w przypływach niemożności do możliwych do odnalezienia w sieci tłumaczeń Howl o nikłej co prawda wartości literackiej, ale bezcennych jako filologiczne "rybki".

Po drugie: jakkolwiek moja praca nad Skowytem zamierała na całe miesiące, starałem się za każdym razem wejść w szalony rytm utworu - z tego powodu rezygnowałem z wielu spowalniających ten rytm dociekań na temat licznych odniesień kulturowych poematu Ginsberga: pozwalałem się nieść intuicji i domysłowi. Efekty moich wysiłków nie roszczą sobie żadnego z praw przysługujących profesjonalnym tłumaczeniom literackim - ale też w zamian nie poczuwają się do dopełnienia obowiązków językowej wierności i literaturoznawczej kompetencji.

Po trzecie: ograniczenia techniczne tego bloga nie pozwalają mi zachować ponadnormatywnej, biblijnej proweniencji długości wersetów Ginsberga (wersja tekstowa mojego tłumaczenia powstawała na dokumencie ustawionym wszerz strony, dziesięciopunktową czcionką, a i tak nie udawało mi się uniknąć dwu- i trzykrotnego łamania linijek), dlatego też zmuszony jestem do zastosowania nieobecnych w oryginale świateł między wersami. Jest to jedyna sprawa natury technicznej, z której się tłumaczę, bo uważam, że rytm i frazowanie to oddech literatury, zwłaszcza poezji (z podobnych powodów staram się zachować - o ile to tylko możliwe - dziwactwa oryginału w zakresie interpunkcji i zapisu wielkimi literami, jak również, w Przypisie, który pozwalam sobie traktować jako integralną część Skowytu, osobliwie skandowaną syntaksę). A zresztą - może to znak czasu, że w Zapisie wiersza trzeba zdać się na wolę Maszyny?...

Po czwarte: spolszczenie poniższe zamieszczam w sieci bez pytania o zgodę osób bądź instytucji mogących rościć sobie pretensje do jakichkolwiek praw autorskich - niech to będzie takim moim małym hołdem dla wywrotowego i dywersyjnego sensu poematu.

I wreszcie - po piąte i najważniejsze: w jednym z ostatnich wersetów pozwalam sobie na największe nadużycie wobec oryginału (raz jeszcze podkreślam: oddaję Wam do czytania nie tyle przekład Skowytu Ginsberga, co mój własny Skowyt), podstawiając pod wymienianych przez poetę aktorów beat generation kilka postaci z polskiego życia literackiego - wierzę, że dzięki temu ten wielki utwór sprzed sześciu dekad aktualizuje się jeszcze bardziej. A ponieważ w tej podmianie starałem się też jednak jak najbardziej zbliżyć do tego, co chce powiedzieć Ginsberg, więc ściśle zachowałem odpowiedniość posługiwania się imionami/nazwiskami i (mocno zachwiany) parytet płciowy oryginału. Inkryminowany fragment brzmi w wersji amerykańskiej następująco: "Holy Peter holy Allen holy Solomon holy Lucien holy Kerouac holy Huncke holy Burroughs holy Cassady" - i tu pozwolę sobie na kilka słów jeszcze bardziej uściślającego komentarza.

To, że imię Ginsberga zamieniam na własne jako współautora tego, co poniżej - to chyba mimo wszystko oczywiste... O Krystianie (Kajewskim) myślałem właściwie od samego początku moich zmagań ze Skowytem - ta jedna z najbarwniejszych postaci z czasów moich studiów na krakowskiej polonistyce zawsze ucieleśniała dla mnie niezłomną wiarę w etos sztuki zbuntowanej i wyklętego artysty, a robił to Kajewski z całym dobrodziejstwem inwentarza, jadąc (w sensie zarówno artystycznym, jak i jeśli chodzi o swoje wybory życiowe) po bandzie tak często, że spychało go to na najgłębszy margines życia literackiego i życia w ogóle. Marta (Podgórnik), na miejsce której pozbywam się Lucien Carr, to osoba o największym znanym mi potencjale twórczej niezależności, potrafiąca w imię swoich pryncypiów iść bez wahania na wojnę nie tylko z systemami, ale również z antysystemami, które jakoś nie chcą zauważać swojej zamordystycznie systemowej opresyjności à rebours. Całą resztę wymienionych - (Pawła) Markowskiego, (Konrada) Górę, Rybę (Roberta Rybickiego), (Miłosza) Biedrzyckiego i (Dawida) Mateusza - miałem honor, tak, właśnie honor, poznać (w różnym stopniu towarzyskiej intensywności) niedawno i wszyscy oni uświadomili mi nieprzerwaną ciągłość istnienia pokolenia owych  the best minds of my generation destroyed by madness, starving hysterical naked.

Im właśnie - a także wielu innym, niewymienionym z powodu potrzeby dochowania wierności literze tego akurat fragmentu Skowytu, czyli choćby Radkowi Wiśniewskiemu, który powinien być ministrem kultury, a zarabia na życie sprzedażą kabli i przewodów; the mental traveller Grzegorzowi Wróblewskiemu; Filipowi Zawadzie i Waldkowi Jocherowi, których niebywały literacki talent idzie w parze z absolutnym antytalentem do wysługiwania się Środowisku & Rynkowi; Krzyśkowi Sztafie jako reprezentantowi wszystkich tych fantastycznych straceńców towarzyszących swą metaliteracką refleksją pisaniu bez oglądania się na to, jak cholernie się to nie opłaca; Tomkowi Bąkowi jako autorowi najdonioślej skowyczącego hymnu bipczącego pokolenia; wielu, wielu innym - dedykuję poniższe wersety, wierząc, że w ten sposób symbolicznie spłacam choćby małą część straszliwego długu, jaki zaciągam wobec nich jako przedstawiciel drobnomieszczańskiego, reakcyjnego społeczeństwa sytych.  



 
Skowyt


Carlowi Solomonowi


I


Widziałem najlepsze z umysłów mego pokolenia zniszczone przez obłęd, wygłodniałe rozhisteryzowane obnażone,

w gniewie i na głodzie snujące się o świcie po ulicach zamieszkałych przez czarnych,

cherubinkowatych hipsterów płonących odwiecznym pragnieniem niebiańskiego podłączenia do gwiezdnego dynama napędzającego maszynę nocy,

którzy zabiedzeni i obszarpani i z podkrążonymi oczami siedzieli paląc w nadnaturalnej ciemności podłych mieszkań wirując nad dachami miast zasłuchani w jazz,

którzy przechodząc pod torami naziemnej kolejki wybebeszali swe mózgi ku Niebu w widzeniu aniołów Mahometa rozświetlających dachy czynszowych kamienic,

którzy otarli się o uniwersytety opanowane przez teoretyków wojny napełniając swe promieniujące zimnem oczy halucynacjami o Arkansas i o tragedii godnej Blake’a,

których wyrzucano z uczelni za szaleństwo i zalepianie obscenicznymi odami okien którymi patrzy czaszka,

którzy nasłuchując Terroru zza ściany kulili się w zarośniętych pokojach ogrzewając je pieniędzmi palonymi w koszach na śmieci,

którym skopano kosmate łona gdy wracając z Laredo próbowali w pasku przemycać marihuanę dla Nowego Jorku,

którzy połykali ogień w świeżo odmalowanych hotelach albo martwi pili terpentynę w Paradise Alley, albo umartwiali swe ciała noc w noc

snami, prochami, niedającymi zasnąć koszmarami, alkoholem i fiutem i niekończącym się ruchaniem,

niezrównanymi ulicami oślepionymi drżeniem obłoków i błyskawicami przeskakującymi w mózgu między biegunami Kanady i Peterson, rozjarzającymi cały ten łączący je w bezruchu świat Czasu,

Peyotlową niezniszczalnością korytarzy, świtami oglądanymi spośród zielonych drzew cmentarzy, upijaniem się winem na dachach, pulsacją ulicznych świateł odbijaną w witrynach podczas narkotycznych podróży przez prowincję, wibrowaniem słońca i księżyca i drzew podczas wrzeszczących zimowych zmierzchów na Brooklynie, łoskotem kontenerów na odpadki i błogim władztwem świetlistego umysłu,

którzy stawali się jednym z pociągami metra w niekończących się benzedrynowych podróżach z Battery na święty Bronx dopóki hałas kół i dzieci nie przegnał ich drżących o spierzchniętych ustach zdruzgotanych z mózgami wyjałowionymi z jasności pod monotonne światła w zoo,

którzy całymi nocami tonęli w podwodnych światłach w Bickfordzie by po południu wynurzyć się na powierzchni zwietrzałego piwa w opustoszałym Fugazzi, nasłuchując w wodorowej bombie szafy grającej trzasków nadciągającego dnia sądu,

którzy rozmawiali bez przerwy przez siedemdziesiąt godzin od parku do mieszkania do baru do Bellevue do Mostu Brooklyńskiego,

stracony batalion platońskich dyskutantów w świetle księżyca skaczących z ganków ze schodów pożarowych z parapetów z Empire State,

bredzących krzyczących rzygających wyszeptujących fakty wspomnienia i anegdoty i wytrzeszczone oczy i traumy szpitali i więzień i wojen,

całe intelekty przez siedem dni i nocy rozjarzonych oczu wypluwane w totalną pamięć, koszerne mięso wyrzucone na bruk,

którzy roztapiali się w buddyjskiej nicości New Jersey zostawiając za sobą ślad widokówki z niewyraźną bryłą ratusza w Atlantic City,

zlani Wschodnim potem łamani reumatyzmem z Tangieru cierpiący na chińskie migreny na detoksie w ogołoconym z mebli pokoju w Newark,

którzy o północy wciąż na nowo krążyli po miejscach gdzie krzyżują się tory kolejowe rozmyślając gdzie jechać, dokąd wracać – nie zostawiając nikogo z sercem złamanym,

którzy rozświetlając papierosem wagony towarowe wagony towarowe wagony towarowe przedzierali się przez śniegi ku farmom tonącym w mroku pamiętającym ojców-założycieli,

którzy zgłębiali Plotyna Poego św. Jana od Krzyża telepatię i bop kabałę gdy w Kansas instynktownie wyczuwali w stopach wibracje kosmosu,

którzy będąc wizją indiańskich aniołów samotnie przeciągali ulicami Idaho w poszukiwaniu wizji indiańskich aniołów,

którzy uważali się zaledwie za szaleńców gdy Baltimore tonęło w nadnaturalnej poświacie,

którzy z inspiracji zimowego deszczu rozmywającego uliczne światła małego miasteczka o północy wskakiwali do limuzyny Chińczyka z Oklahomy,

którzy wygłodniali i osamotnieni trwonili w Houston czas na poszukiwanie jazzu lub seksu lub zupy, prowokując papuzio barwnych Hiszpanów do dysputowania o Ameryce i Nieskończoności – beznadziejne przedsięwzięcie, po którym zostało im tylko wskoczyć na okręt do Afryki,

którzy ginęli w wulkanach Meksyku nie pozostawiając po sobie nic prócz drelichowego cienia i lawy i popiołów wierszy rozsypanych nad pogorzeliskiem pozostałym po Chicago,

którzy znów zjawiali się na Zachodnim Wybrzeżu brodaci w szortach z misją pokoju w swych wielkich oczach seksownie ciemnoskórzy by tropić FBI i rozrzucać niezrozumiałe ulotki,

którzy w geście protestu przeciw narkotyczno-tytoniowym oparom Kapitalizmu kiepowali papierosy na skórze swych ramion,

którzy płacząc i obnażając się rozpowszechniali skrajnie komunistyczne w treści pamflety a opłakiwały ich syreny z Los Alamos Wall Street i prom na Staten Island,

których łamały białe sale gimnastyczne nagich i drżących w obliczu maszynerii innych szkieletów,

którzy piszczeli z uciechy w radiowozach rzucając się do gardeł detektywów ze swymi jedynymi zbrodniami prymitywnym naturalnym pedalstwem i nadużywaniem,

którzy na klęczkach skowytali w metrze i których ściągano z dachów powiewających kutasem i rękopisami,

którzy krzyczeli z rozkoszy, posuwani w tyłek przez świętych motocyklistów,

którzy obciągali i którym obciągały te serafiny w ludzkiej postaci, marynarze – dworna miłość Atlantyku i Karaibów,

którzy rżnęli się o świcie i z wieczora na trawnikach i kwietnikach miejskich parków i na cmentarzach rozsiewając swe nasienie dla wszystkich tych co mogli i nie odmawiali,

którym niekończąca się czkawka przerywała śmiech ale którzy też wypłakiwali się gdy za przepierzeniem łaźni tureckiej stawał blondwłosy anioł i raził ich mieczem,

którym ich kochasiów zabierały trzy Mojry i trzy jednookie Forkidy ta od heteryckiego dolara ta gapiąca się z własnej macicy i ta która bezczynnie siedzi na dupie odcinając złote nici myśli z ręcznie napędzanych krosien,

którzy w ekstazie i nienasyceniu pieprzyli się z butelką piwa kochanką ramką szlugów świeczką i spadali z łóżka, i dalej na podłodze i dalej na korytarzu i kończyli bez zmysłów na ścianie z wizją ostatecznego wytrysku spuszczając się resztką nasienia świadomości,

którzy robili dobrze milionowi dziewczyn drżących wieczorem, by o poranku nie zważać na zaczerwienione oczy i być w gotowości robienia dobrze słońcu, świecącemu tyłkowi wschodzącemu znad jeziora i błyszczącemu pośladkami nad oborą,

którzy kurwili się przeciągając przez Kolorado miriadami skradzionych nocą samochodów, N.C., tajny bohater tych wierszy, jebaka i Adonis z Denver – radością jest wspominanie tych jego niezliczonych panienek zaliczanych na pustych placach i na parkingach dla tirów, w kinach między chwiejącymi się rzędami krzeseł, w jaskiniach pod górskimi szczytami takoż chuderlawych kelnerek z samotnie zadartymi na rodzinnym poboczu halkami, a już zwłaszcza w kiblach na stacjach benzynowych, i na ulicach jego miasta,

którzy gubili się w wielkiej pustce obskurnych kin, zsuwali w sny, budziła ich nagłość Manhattanu – i wygrzebywali się z piwnicznych nor wciąż odurzeni bezdusznym tokajem i koszmarami zrodzonymi z ciężkiego snu Trzeciej Ulicy by popełznąć po zasiłek,

którzy w przemoczonych aż do krwi butach dreptali całą noc po zaśnieżonych dokach czekając aż pewne drzwi w East River uchylą się by wypuścić kłęby gorącej pary i opary opium,

którzy w księżycowym świetle przeciwlotniczych reflektorów pisali samobójcze dramaty w apartamentowcach klifów Hudson a ich głowy uwieńczone będą laurem zapomnienia,

którzy żywili się jagnięciną wyobraźni lub żuli kraby z mulistego dna Bowery,

których nad koszykami wypełnionymi cebulą i kiepską muzyką rozrzewniały brukowe romansidła,

którzy w pudłach pod mostem oddychali ciemnością, a powstawali by klecić klawesyn w swych dzikich lokalach,

których w otoczeniu wypełnionych teologią skrzynek po owocach na szóstym piętrze gdzieś w Harlemie ukoronowanych płomieniem gruźliczego nieba dławił kaszel,

którzy wirując wypisywali całymi nocami patetyczne inkantacje by wraz z pierwszym żółtym blaskiem poranka odkryć że to zamknięty w strofy bełkot,

którzy marząc o absolutystycznym warzywnym królestwie gotowali te gnijące zwierzęce płucka serca racice ogony barszcz i tortille,

którzy w pogoni za jajkiem rzucali się pod dostawczaki z masarni,

którzy optując za Wiecznością poza Czasem zrzucali swe zegarki z dachu, a budziki miały tłuc im się po głowach każdego dnia rozpoczynającej się dekady,

którzy cięli się skutecznie bezskutecznie po trzykroć, rezygnowali i z musu otwierali sklepy ze starociami by płakać w przeczuciu nadchodzącej starości,

którzy żywcem płonęli na Madison Avenue w swych niewinnych flanelowych garniturach chłostani nieudanym wersem i pijanym szczękiem zakutych w stal regimentów mody i nitroglicerynowym popiskiwaniem ciot z branży reklamowej i gazem musztardowym wydawców niezasłużenie uznawanych za inteligentnych, by dać się wreszcie rozjechać nietrzeźwej taksówce Rzeczywistości Absolutnej,

którzy skakali z Mostu Brooklińskiego tak było a potem odchodzili nierozpoznani i zapomniani by taplać się w upiornym ogłupieniu zupą alei z wozami strażackimi w Chinatown, pozbawieni jednego piwa na koszt firmy,

którzy zrozpaczeni śpiewali w swych oknach, wypadali z okien metra, przeskakiwali po zasyfionej Passaic, zaczepiali czarnuchów, darli ryja na całą ulicę, pląsali boso na stłuczonych flaszkach po winie zalani w trupa nostalgicznym europejskim jazzem z przedwojennych Niemiec wyrzygując resztkę whiskey do okrwawionego kibla, w ich uszach zawodzenie i łomot gigantycznych parowozów,

którzy mknęli autostradą przeszłości by składać sobie wzajem wizyty na wypasionych Golgotach czuwania w więziennej samotności lub we wcieleniach jazzu z Birmingham,

którzy przemierzali kraj wszerz w siedemdziesiąt dwie godziny by upewnić się czy miałem wizję lub czy miałeś wizję lub czy miał wizję by upewnić się co do Wieczności,

którzy podróżowali do Denver, umierali w Denver, powracali do Denver i czekali na próżno, spoglądali na Denver zamyśleni samotni by wreszcie wyjechać i odkryć Czas, i teraz Denver opuszczone jest przez swych bohaterów,

którzy bijąc się w piersi padali na kolana w katedrach zwątpienia i modlili się o zbawienie dla każdego z nich i o światło, dopóki blask duszy nie rozjaśnił im na moment włosów,

którzy w więzieniu rozbijali sobie umysły o daremne oczekiwanie na złotogłowych więźniów i na urodę rzeczy zamkniętą w sercach nucących zza murów Alcatraz słodkiego bluesa,

którzy wycofywali się w pierwotne obyczaje Meksyku lub w pod czułą opiekę Buddy z Rocky Mountain lub do chłoptasiów z Tangeru lub do czarnej lokomotywy Southern Pacific lub do Narcyza z Harvardu do Woodlawn w kwietny wieniec lub w sam grób,

którzy oskarżając radio o hipnozę domagali się dowodów swego rozsądku a pozostawieni zostali z własnym szaleństwem w pustych rękach do dyspozycji ławy przysięgłych,

którzy wieńczyli nowojorskich badaczy dadaizmu sałatką ziemniaczaną by w chwilę potem wstępować z ogolonymi głowami na granitowe stopnie szpitala dla obłąkanych i wygłaszać pstrokate pochwały samobójstwa, domagając się natychmiastowej lobotomii,

a których zamiast tego wtrącano w dotkliwą otchłań insuliny metrazolu elektrowstrząsów hydroterapii psychoterapii terapii zajęciowej ping-ponga i amnezji,

którzy w geście nieśmiesznego sprzeciwu wywracali jedyny stół pingpongowy, przyzwalając sobie na krótkie chwile katatonicznego spoczynku,

powracający po wielu latach w perukach z krwi, łez i palców skrywających skrajne wyłysienie, w widzialną otchłań obłędu zamieniającego w wariatkowo całe miasta na Wschodzie,

cuchnące korytarze Pilgrim State Rockland i Greystone, wymalowane pogłosami dusz, o północy rozkołysane miłością na odosobnionej ławeczce ekshumowanej z cmentarnych królestw, śniący swe życie jako koszmar, ciała obrócone w głazy ciężkie jak księżyce,

z matką wreszcie *********, i z ostatnim arcydziełem literatury wylatującym z okna, z ostatnimi drzwiami zamykanymi o czwartej nad ranem i z ostatnią słuchawką telefonu w odpowiedzi rzuconą o ścianę i z ostatnim pokojem do wynajęcia wypatroszonym do ostatniego mentalnego grata, żółta papierowa róża nadziana na wieszak, i nawet wyobrażenie, nic ponad skrawek dającej nadzieję halucynacji –

och, Carlu, kiedy nie jesteś bezpieczny nie jestem bezpieczny, i teraz jak zwierzę na powrót zanurzasz się w zupie czasu –

i którzy właśnie dlatego bez wytchnienia przebiegali oblodzone ulice w nagłym objawieniu alchemicznych pożytków skrytych w tajnych hasłach katalogu losowych miar i rozwibrowanych przestrzeni,

którym w nieoczekiwanych kombinacjach obrazów ciałem stawały się wyśnione szczeliny Czasu i Przestrzeni, i chwytali archanioła duszy w pułapkę dwóch ucieleśnionych wizji i łączyli wolne czasowniki i nadawali rzeczownikom świadomość by skokami wielbiły objawienie Pater Omnipotens Aeterna Deus

aby na nowo tchnąć składnię i metrum w biedną człowieczą prozę i stanąć twarzą w twarz z tobą w mądrym milczeniu i drżąc ze wstydu odrzucać wyznania dowodzące rytmu myśli w ich nagiej i bezgranicznej czaszce,

dupie szaleńca i anioła pokonanego przez Czas, ale wciąż w posiadaniu tego, co ewentualnie zostaje do powiedzenia po śmierci,

i w róży zmartwychwstałej w przebraniu jazzu zanurzonego w złocistym cieniu trąbek orkiestry i wypluwającej cierpienie obnażonych umysłów Ameryki w eli eli lamma lamma sabachtani wypłakiwanego przez saksofon przeszywający dreszczem miasta w ostatniej radiowej audycji

samego serca wiersza pisanego życiem dzielącym ich własne ciała na połcie zdatne do spożycia jeszcze przez tysiąclecia.


II


Jakiż to sfinks z betonu i aluminium rozłupał im czaszki i wyżarł mózgi i wyobraźnię?

Moloch! Samotność! Zepsucie! Śmietniki i niedostępne dolary! Dzieci kwilące na klatkach schodowych! Rekruci łkający w koszarach! Starcy szlochający w parkach!

Moloch! Moloch! Moloch straszący w snach! Bezlitosny Moloch! Moloch umysłu! Moloch srogi sędzia ludzkości!

Beznadziejne więzienie Molocha! Bezduszna cela czaszki Molocha i jego parlament cierpienia! Trybunał panoszący się we wszystkich włościach Molocha! Moloch monstrualnie ciężki głaz wojny! Otumanione rządy Molocha!

Moloch którego umysł to doskonała maszyna! Moloch którego krwiobieg to transakcje! Moloch którego palce to dziesięć armii! Moloch w którego piersiach pracuje ludożerczy silnik! Moloch którego uszy to dymiące krematoria!

Moloch którego oczy to tysiąc ślepych okien! Moloch którego biurowce zwieszają się nad najdłuższymi ulicami jak powielony w nieskończoność Jahwe! Moloch którego fabryki chrapią przez sen we mgle! Moloch którego kominy i anteny koronują miasta!

Moloch którego miłość to niewyczerpany strumień ropy i kamień! Moloch którego duszą są elektryczność i banki! Widmowy geniusz Molocha to bieda! Moloch którego przeznaczeniem jest bezpłciowy wodór! Moloch którego imię Rozum!

Moloch w którym jestem samotny! Moloch w którym śnię Anioły! Szaleniec w Molochu! Cwel w Molochu! Niedorżnięty i spedalony w Molochu!

Moloch który wdziera się we mnie od zawsze! Moloch w którym jestem bezcielesną świadomością! Moloch któremu się oddaję! Obudzony w Molochu! Światło spływające z nieba!

Moloch! Moloch! Apartamenty dla robotów! niewidzialne przedmieścia! zmurszałe skarby! niewidome stolice! demoniczne fabryki! widmowe narody! niezwyciężone psychiatryki! granitowe fiuty! monstrualne bomby!

Poodgniatali sobie barki dźwigając Molocha w Niebo! Trotuary, drzewa, radioodbiorniki, ciężary! unosząc miasto w Niebo, by na zawsze już trwało nad nami!

Wizje! znaki! halucynacje! cuda! ekstazy! spływające z prądem amerykańskich rzek!

Sny! adoracje! iluminacje! religie! całe parowce wypełnione tym ckliwym gównem!

Wzruszenia! na rzece! przewroty i ukrzyżowania! na fali powodzi! Wzloty! Epifanie! Rozpacze! Dekady zwierzęcego wrzasku i samobójstw! Rozumy! Nowe miłości! Obłąkane pokolenia! na skały Czasu!

I tylko święty rechot wzdłuż rzeki! Ujrzeli! Dzikie oczy! Święty ryk! Przepłacone pożegnania! Skaczą z dachów! w samotność! falując! Niosąc kwiaty! W dół rzeki! Na ulice!


III


Carlu Solomonie! Jestem z tobą w Rockland
      gdzie jesteś bardziej szalony niż ja

Jestem z tobą w Rockland
      gdzie musisz czuć się tak obco

Jestem z tobą w Rockland
      gdzie bawisz się w ducha mojej matki

Jestem z tobą w Rockland
      gdzie zamordowałeś dwanaście osobistych sekretarek

Jestem z tobą w Rockland
      gdzie śmiejesz się a nikt nie wie dlaczego

Jestem z tobą w Rockland
      gdzie jesteśmy wielkimi pisarzami tłukącymi w jedną maszynę do pisania z odzysku

Jestem z tobą w Rockland
      gdzie twój stan się pogarsza o czym mówili w radiu

Jestem z tobą w Rockland
      gdzie wydział czaszek pożegnał się już z robactwem zmysłów

Jestem z tobą w Rockland
      gdzie pijesz herbatę z mlekiem z piersi panien z Utica

Jestem z tobą w Rockland
      gdzie pogrywasz z ciałami pielęgniarek tych harpi z Bronksu

Jestem z tobą w Rockland
      gdzie szarpiesz się w pasach wrzeszcząc że właśnie przegrałeś partię ping-ponga z drużyną otchłani

Jestem z tobą w Rockland
      gdzie wybijasz na fortepianie katatoniczną melodię niewinnej i nieśmiertelnej duszy która przetrzyma bezbożny napór uzbrojonego szpitala

Jestem z tobą w Rockland
      gdzie nawet pięćdziesiąt następnych elektrowstrząsów nie zawróci twej duszy z pielgrzymki do krzyża stojącego na straży pustki

Jestem z tobą w Rockland
      gdzie rzucasz w twarze swoich lekarzy wszystkie ich grzechy planując wzniecenie żydokomunistycznej rewolucji wymierzonej w faszystowski ład narodowej Golgoty

Jestem z tobą w Rockland
      gdzie otworzysz niebiosa Long Island by porodzić żyjącego Syna Człowieczego z nadludzkiego łona

Jestem z tobą w Rockland
      gdzie dwadzieścia pięć tysięcy naszych obłąkanych towarzyszy wyśpiewuje ostatnie zwrotki Międzynarodówki

Jestem z tobą w Rockland
      gdzie przytulamy i całujemy Stany Zjednoczone w pościeli ze Stanów Zjednoczonych kaszlących całą noc i nie pozwalających nam zmrużyć oka

Jestem z tobą w Rockland
      gdzie naelektryzowani wyjdziemy ze śpiączki w samolotach naszych dusz warczących nad dachami by zrzucać anielskie bomby oświecające szpital     wyobrażone mury runą     O pierzchające wynędzniałe legiony     O gwiaździsty spazmie miłosierdzia nadciągającej wiecznej wojny     O zwycięstwo z gołą dupą jesteśmy wolni

Jestem z tobą w Rockland
       w moich snach płyniesz łzami z dziennika okrętowego wzdłuż amerykańskiej autostrady aż do drzwi mojej chaty zagubionej gdzieś w nocy Zachodu.

 

San Francisco, 1955 – 1956 / Kraków, grudzień 2014 – czerwiec 2017


 

Przypis do Skowytu


Święty! Święty! Święty! Święty! Święty! Święty! Święty! Święty! Święty! Święty! Święty! Święty! Święty! Święty! Święty!

Święty świat! Święta dusza! Święta skóra! Święty nos! Święty język i fiut i ręka i dziura w dupie!

Wszystko święte! każdy święty! wszędzie święte! codzienność wiecznością! Każdy aniołem!

Pośladki nie mniej święte niż serafiny! szaleniec jest święty jak ty jak moja dusza!

Piszący jest święty wiersz jest święty głos jest święty słuchacze są święci ekstaza jest święta!

Święty Krystian święty Przemek święty Markowski święta Marta święty Góra święty Ryba święty Biedrzycki święty Mateusz święte przypadkowe ruchanie święci cierpiący żebracy święte ohydne ludzkie anioły!

Święta moja matka w zakładzie zamkniętym! Święte kutasy ojców-założycieli z Kansas!

Święty jęk saksofonu! Święta apokalipsa bopu! Święte jazzbandy marihuana hipsterzy pokój peyotl fletnie i bębny!

Święta samotność wieżowców i chodników! Święte kawiarnie gdzie koczują miliony! Święte podziemne rzeki łez drążące pod ulicami!

Święta samotność tirów! Święty tłusty baran klasy średniej! Święci nawiedzeni pasterze rebelii! Kto ryje w Los Angeles JEST z Los Angeles!

Święty Nowy Jork Święte San Francisco Święta Peoria i Seattle Święty Paryż Święty Tangier Święta Moskwa Święty Stambuł!

Święty czas w wieczności święta wieczność w czasie święte zegary przestrzeni święty czwarty wymiar święta piąta Międzynarodówka święty Anioł w Molochu!

Święte morze święta pustynia święte tory kolejowe święta lokomotywa święte wizje święte halucynacje święte cuda święta gałka oczna święta otchłań!

Święte wybaczenie! litość! miłosierdzie! wiara! Święte! Nasze! ciała! cierpiące! wspaniałomyślność!

Święta nadnaturalna wspaniała olśniewająca myśląca życzliwość duszy!


Berkeley 1955 / Kraków czerwiec 2017


2 komentarze:

  1. https://gazawat.bandcamp.com/album/skowyt

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki za link (sorry, że dopiero teraz - taki to ze mnie dupa-bloger...)! Oprawa muzyczna sugestywna, choć nie ukrywam, że nie do końca pasuje mi do klimatu wiersza (wiadomo, starałem się - pisząc - słuchać jednocześnie oldskulowego bopu). Tekst tłumaczenia bardzo gracki, a najważniejsze, że płynie takim wyrazistym flow, o to chyba w "Skowycie" (nie tylko, ale też) chodzi...

      Usuń