niedziela, 28 grudnia 2014

O pewnej nieoczekiwanie miłej w skutkach błędnej opinii Tadeusza Soplicy

[KOMENTARZ. Niniejszy tekst jest wykładem, jaki miałem przyjemność wygłosić 5 kwietnia 2014 roku podczas organizowanego w mojej szkole - w ramach jej Dni Otwartych - Festiwalu Nauki. Zależało mi, żeby opublikować go tu właśnie teraz, między 24 a 31 grudnia tegoż samego roku... Bo tak - obchodzimy właśnie okrągłą, sto osiemdziesiątą rocznicę wydania Pana Tadeusza. A jego autor, Adam Mickiewicz, 24 grudnia 1834 roku skończył był trzydzieści sześć lat - czyli właśnie wtedy, między wigilią a sylwestrem, liczył sobie dokładnie tyle wiosen, ile teraz ma piszący te słowa. Przypadek? Pewnie tak, ale moja wiara w przypadki jest mocno ograniczona...
Pozwalam sobie dedykować ten tekst Bogusławowi Kiercowi, którego pisanie (również o tym, co przezeń przeczytane, a w czym słowa wieszczów zajmują miejsce nader niepoślednie) wyrasta z podobnego jak niniejszy wykład imperatywu poszukiwania najbardziej ekstatycznej, miłosnej i - tym samym - nie wprost wyrażonej, religijnej strony bycia.]

I.

Powiedzmy to sobie otwarcie: ta książka nie powinna była powstać – z której strony by na to nie popatrzeć, Pan Tadeusz jest wydarzeniem absurdalnym, skandalicznym, aberracyjnym. Niby wszystko o nim wiemy, przez tych równych sto osiemdziesiąt lat, jakie dzieli nas od jego pierwszego wydania, został przez literaturoznawców rozebrany do poziomu poszczególnych liter przechowywanego we wrocławskim Ossolineum w drogocennej szkatule z mahoniu i kości słoniowej rękopisu, a każde z jego kilkuset wydań – zaczytane przez kolejne pokolenia dobrowolnych i wymuszonych czytelników. A przecież wciąż jeszcze nie przestaje prowokować, intrygować, niepokoić – czegokolwiek byśmy nie powiedzieli o tej bezprecedensowej w historii polskiej kultury książce (jedna Trylogia Henryka Sienkiewicza może próbować się z nim równać pod względem siły oddziaływania na naszą zbiorową tożsamość), zawsze możemy powiedzieć coś innego. Pan Tadeusz zastygł w stereotypy i historycznoliterackie klisze, z których po minimalnym choćby namyśle niewiele pozostaje. Epopeja? Oczywiście tak, ale przecież wcale nie – bo i gawęda szlachecka, i oświeceniowy poemat heroikomiczny, i najeżony kryptocytatami z Sofiówki Stanisława Trembeckiego poemat opisowy, i powieść historyczna w stylu Waltera Scotta, i zapatrzona w renesansowy etos ziemiański Kochanowskiego i Reja oleodrukowa sielanka. Narodowa – no jasne, ale już sama definicja tego, jak Mickiewicz na użytek swego opus magnum reinterpretował nowe w romantyzmie pojęcia narodu, to temat na osobną, historyczno-socjologiczną rozprawę. A przecież nad ostatnim wielkim dziełem literackim Adama Mickiewicza znaleźliby coś do zrobienia również antropolodzy, religioznawcy, filozofowie, wszelkiego autoramentu specjaliści od flory, fauny, heraldyki, gastronomii... zaiste, badacze literatury mają czasem kłopot, by w tym tłumie dorwać się do głosu...
A przecież nie od razu tak było – gdy w roku 1834 w Paryżu wychodziły nakładem Aleksandra Jełowieckiego dwa tomy pierwszego wydania Pana Tadeusza, reakcje czytelników świadczyły jeśli już nie o jakimś piramidalnym nieporozumieniu i niedoczytaniu, to w każdym razie o sąsiadującym ze zdurnieniem niedowierzaniu. Pierwszorzędne czytające umysły polskiej emigracji – na czele choćby z Cyprianem Kamilem Norwidem, który przecież w momencie ukazywania się Pana Tadeusza był niewiele ponad dziesięcioletnim chłopcem, a w swoim czasie objawił się jako do dziś niezrównany interpretator Balladyny Juliusza Słowackiego – jeszcze wiele lat po tamtym pierwszym wydaniu dawały w listach, rozmowach i artykułach wyraz swemu zaskoczeniu, może nawet zniesmaczeniu... Bo pomyślmy: Adam Mickiewicz od mniej więcej dwóch lat chodzi w aureoli wieszcza, proroka, wizjonera – a dzieje się tak za sprawą napisania i wydania ostatniej, trzeciej części arcydramatu, którym bezsprzecznie są Dziady, a także Ksiąg narodu polskiego i pielgrzymstwa polskiego, dalece bardziej niż osobliwego post scriptum do myśli mesjanistycznej, łączącego w sobie cechy traktatu historiozoficznego, broszury politycznej i apokryfu biblijnego. Nic więc dziwnego, że czytelnicy mistrza Adama (którzy z wolna zmieniają się w jego wyznawców) czekają, aż ten – niczym pewien dość popularny dziś samozwańczy sieciowy autorytet od wszystkiego – powie, jak jest... I doczekują się właśnie Pana Tadeusza, dzieła, w którym zamiast kolejnej wieszczej wizji zrozumiałej jedynie dla nielicznych wybrańców, adeptów najwyższego ducha, dostajemy... no właśnie, co? Wspomniany wcześniej Norwid, skądinąd doceniający arcydzielne walory malarskie utworu autora Grażyny, jeszcze w 1866 roku, czyli w ponad trzydzieści lat po wydaniu poematu (i w więcej niż dekadę po przedwczesnej śmierci samego Mickiewicza) tak oto pisał w liście do Józefa Ignacego Kraszewskiego: „Pan Tadeusz: ulubiony i słynny poemat narodowy polski, w którym jedyną poważną i serio figurą jest kto?... Żyd (Jankiel). Zresztą: awanturniki, facecjoniści, gawędziarze, pasibrzuchy, którzy jedzą, piją, grzyby zbierają i czekają, aż Francuzi przyjdą zrobić im ojczyznę... Kobiet w tym arcytworze narodowym dwie: jedna-metresa petersburska, druga panienka pensjonarka, i wyrostek bez profilu wyrobionego”.
Opinia Norwida – jakkolwiek ostra – nie była bynajmniej, o czym wspominałem powyżej, odosobniona. Ale okazało się – i to kolejny paradoks Pana Tadeusza – że czytający lud okazał się mądrzejszy niż arystokraci czytania; i to właśnie ten niekłamany entuzjazm „spod strzech” (o którym marzył sam wieszcz) zdecydował o wywindowaniu spisanej w dziesięciu tysiącach wersów polskim aleksandrynem opowieści o ostatnim zajeździe na Litwie na tak szczególnie uprzywilejowane miejsce w dziejach naszego pisarstwa. Bodaj najlepszą parabolą takiego działania Pana Tadeusza wydaje mi się doskonale znana nowela Henryka Sienkiewicza Latarnik – powstała pod wpływem amerykańskich przeżyć autora Potopu, opublikowana po raz pierwszy w warszawskim dwutygodniku „Niwa” w 1881 roku. Utwór ten czytany jest najczęściej w kontekście patriotyczno-nostalgicznym – dla mnie jednak pozostaje on w pierwszym rzędzie niezwykle wnikliwą parabolą działania literatury; właśnie „działania”, bo Pan Tadeusz jest tekstem, by tak rzec, performatywnym, odsłaniającym się w interferencji, w jaką wchodzi ze świadomością czytającego. Mniej zatem interesuje mnie to, że dla tytułowego bohatera Latarnika, Polaka wiecznego tułacza Sawickiego, pod wpływem lektury zmartwychwstaje na chwilę fantazmatyczna, pragnieniowa Polska – ważniejszy wydaje mi się obraz tego, z jak przemożną siłą literatura może unieważniać życie, destabilizować egzystencję. I taki właśnie jest Pan Tadeusz: omija świadome pokłady czytelniczej percepcji, by wwiercić się w najgłębiej skryte, archetypalne głębiny doświadczania tekstu.

II.

Jedną z najpowszechniej powtarzanych legend związanych z ostatnim wielkim dziełem pierwszego z wieszczów jest ta, wedle której każdy czytający ma jakiś swój ulubiony fragment historii szlacheckiej. Wiadomo, jak to jest z legendami: trochę prawdy, sporo zmyślenia, ale owszem – ja przynajmniej takowy ulubiony passus mam i zawsze chętnie się nim dzielę. I pewnie nie będę szczególnie oryginalny, gdy wyznam, że jest nim urywek z Księgi III, dotyczący lasów i nieba. A że zakochanie ma swoje prawa, więc nie odmówię sobie przyjemności zacytowania odpowiednich wersów. Na początek moment, w którym narrator komentuje rozmowę Telimeny i Hrabiego, gdzie oboje przesądzają z kosmopolitycznym poczuciem lepszości o wyższości pejzażu włoskiego nad litewskim:

A przecież wokoło nich ciągnęły się lasy
Litewskie, tak poważne i tak pełne krasy!
Czeremchy oplatane dzikich chmielów wieńcem,
Jarzębiny ze świeżym pasterskim rumieńcem,
Leszczyna jak menada z zielonymi berły,
Ubranymi jak w grona, w orzechowe perły;
A niżej dziatwa leśna: głóg w objęciu kalin,
Ożyna czarne usta tuląca do malin.
Drzewa i krzewy liśćmi wzięły się za ręce,
Jak do tańca stające panny i młodzieńce
Wkoło pary małżonków. Stoi pośród grona
Para, nad całą leśną gromadą wzniesiona
Wysmukłością kibici i barwy powabem:
Brzoza biała, kochanka, z małżonkiem swym grabem.
A dalej, jakby starce na dzieci i wnuki
Patrzą, siedząc w milczeniu, tu sędziwe buki,
Tam matrony topole i mchami brodaty
Dąb, włożywszy pięć wieków na swój kark garbaty,
Wspiera się, jak na grobów połamanych słupach,

Na dębów, przodków swoich, skamieniałych trupach.

W sukurs narratorowi przychodzi ten trzeci – czyli Tadeusz, który chwilę później uzupełni powyższy obraz piękna przypisanego żywiołowi ziemi (nie zapominajmy, że Pan Tadeusz zakorzeniony jest w uniwersum najbardziej elementarnych wyobrażeń mitycznych) przejmującą apoteozą tego, co skojarzone jest z pierwiastkiem powietrza:

[...] To państwa niebo włoskie, jak o nim słyszałem,
Błękitne, czyste: wszak to jak zamarzła woda;
Czyż nie piękniejsze stokroć wiatr i niepogoda?
U nas dość głowę podnieść: ileż to widoków!
Ileż scen i obrazów z samej gry obłoków!
Bo każda chmura inna: na przykład jesienna
Pełznie jak żółw leniwa, ulewą brzemienna,
I z nieba aż do ziemi spuszcza długie smugi,
Jak rozwite warkocze, to są deszczu strugi;
Chmura z gradem, jak balon szybko z wiatrem leci,
Krągła, ciemnobłękitna, w środku żółto świeci,
Szum wielki słychać wkoło; nawet te codzienne,
Patrzcie państwo, te białe chmurki, jak odmienne!
Zrazu jak stada dzikich gęsi lub łabędzi,
A z tyłu wiatr jak sokół do kupy je pędzi:
Ściskają się, grubieją, rosną – nowe dziwy!
Dostają krzywych karków, rozpuszczają grzywy,
Wysuwają nóg rzędy i po niebios sklepie
Przelatują jak tabun rumaków po stepie:
Wszystkie białe jak srebro, zmieszały się... nagle
Z ich karków rosną maszty, z grzyw szerokie żagle,
Tabun zmienia się w okręt i wspaniale płynie
Cicho, z wolna po niebios błękitnej równinie!


Zacznę od dygresji naukowo mało może pożywnej, ale jednak jakoś tam nieodzownej: jakkolwiek nie uważam wcale, by do rozumienia literatury konieczne było przeżywanie tego, co doświadcza bohater (bo wówczas musielibyśmy wszyscy w trosce o samych siebie wyrzec się nadziei rozumienia choćby Procesu, Zbrodni i kary, Imienia róży czy Solaris), to nie będę też ukrywał, że w mojej miłości do tych akurat fragmentów Pana Tadeusza walnie ugruntowała mnie możność zobaczenia na własne oczy, jak zachowuje się niebo właśnie tam, czyli nad Litwą, Łotwą bądź Estonią – latem zmierzch nadchodzi tam dopiero wcale późną nocą, a wcześniej oglądanie nieboskłonu starcza za najwymyślniejszą nawet rozrywkę: wydmuchany wiatrami znad Bałtyku, nieskończenie odległy, zatłoczony kilkunastoma warstwami chmur posplatanych w zupełnie niewiarygodne kształty, wyostrzający kontury horyzontu niczym w tandetnym programie do obróbki zdjęć, przybierający kolory nie dające się opisać na żadnej palecie... Gdybym był Tadeuszem Soplicą, leżenie na trawie i niekończące się obserwowanie nieba byłoby moim głównym zajęciem w tej i tak (jeśli wierzyć przywoływanej wcześniej opinii Norwida) niegodziwie rozleniwionej rzeczywistości poematu Mickiewicza.
Dość jednak prywaty i niestosownych zachwytów: w temacie niniejszego wykładu stoi przecie – prowokacyjna nieco – teza, że opinia dwugłosu narrator/Tadeusz o lasach i niebie jest błędna. Czemu tak?
Z punktu widzenia najmocniej chyba utrwalonego w kulturze europejskiej od czasów przynajmniej renesansu etosu artysty jako kreatora światów, rację w tym fundamentalnym sporze estetycznym trzeba oddać oczywiście Hrabiemu. Jego zamiłowanie do włoskiej nieskazitelności jest w istocie rzeczy wywyższeniem władzy twórcy nad tworzywem. Artysta dąży – znów: wedle pewnej ściśle określonej, ale jednak ważnej autokreacyjnej mitologii – do tego, by móc w sposób nieograniczony powoływać do istnienia suwerenne światy. Od starożytności znana jest legenda o pojedynku między dwoma wielkimi, jak najbardziej historycznie istniejącymi malarzami z klasycznej epoki sztuki ateńskiej – Zeuksisem z Heraklei i Parrasjosem: obaj stanęli w szranki z zasłoniętymi płótnem obrazami; gdy Zeuksis odsłonił swoje dzieło, ukazały się na nim winogrona odtworzone z tak niezwykłą biegłością, że do obrazu zleciały się ptaki i zaczęły dziobać nieistniejące owoce. Dumny Zeuksis zaczął domagać się, by również Parrasjos zdjął zasłonę ze swego malunku – i w tym momencie musiał uznać wyższość przeciwnika, bo to zasłona była właśnie tym, co namalował Parrasjos. Ta sugestywna anegdota przedstawia, jak mi się zdaje, dokładnie to, co jest pragnieniem Hrabiego: tworzyć tak, by sprawować pełną kontrolę nad przedstawianym światem, by biegłość techniczna stawała się siłą magiczną porównywalną z boskim logos spermatikos Justyna Męczennika, słowem zapładniającym, zdolnym wydobywać z nicości światy doskonalsze niż ten, który nas otacza. Tadeusz, by opisać kawałek litewskiego nieba, musi się natrudzić co niemiara, a efekt jest – po prawdzie – żaden. Wszystko okazuje się nie tym, czym być miało: banalne chmury mogą wydać się pędzonym przez sokoła stadem gęsi, balonem, żółwiem, rozpuszczonymi warkoczami, przebiegającym po stepie stadem rumaków... wszystkim, tylko nie tym, czym naprawdę są. Tak samo zresztą narrator (a warto zwrócić uwagę, że Tadeusz brzmi jak jego echo, także w tym sensie, że wydaje się wyznawać podobną – podobnie chybioną – filozofię opisywania natury): również tutaj przez porównywanie drzew do menad, pasterek, dzieci, matron, wcale nie przybliżamy się do wiedzy o tym, czym jest drzewo jako – by nadużyć terminologii Immanuela Kanta – Ding an sich, „rzecz sama w sobie”... Sprawy najprostsze: mieszany bór litewski, pochmurne niebo – wymykają się nazwaniu, podczas gdy Hrabia i Telimena, zwolennicy prawdziwego, boskiego piękna, nie mają z tym problemów – Mickiewicz może poświęcić ich zachwytom niepomiernie mniej miejsca niż enuncjacjom Tadeusza: wystarczy kilka dość oczywistych elementów pejzażu włoskiego (znanych każdemu czytelnikowi bedekerów, ówczesnych przewodników) opatrzonych doskonale rozpoznawalnymi epitetami (wymienia je owa, jak ją mało grzecznie określił Norwid, „metresa petersburska”) oraz parę bardziej niż celnych określeń: „niebios błękity, morskie szumy i wiatry wonne, i skał szczyty” – i idealny pejzaż włoski jest kompletny. Doskonałość, nienaruszalność, idealność w prawdziwie platońskim sensie – doprawdy, miejsce wymarzone dla każdego, kto chce swą sztuką stwarzać złudzenie tak doskonałe, że aż doskonalsze niż niepoddający się jakiemukolwiek opisaniu świat rzeczywisty (jeden z największych myślicieli końca XX wieku, Jean Baudrillard, skonstatował ongiś, że nasza hiperrealna, nieskończenie wirtualna i medialna ponowoczesność jest światem symulakrów: kopii bez oryginałów, fikcji doskonalszych niż realność – Hrabia wydaje mi się czasem kimś, kto myśl Baudrillarda na ponad wiek przed nim całkiem adekwatnie opisał). Zresztą ostatni z Horeszków (chociaż po kądzieli) wyraźnie protekcjonalnym tonem pouczy kilka wersów dalej Tadeusza, że jego dzikie wyobraźniowe brewerie na temat drzew i nieba nijak się mają do tego, co stanowi istotę sztuki, a czym jest „wzlecenie w sfery ideału”; ideału – dodajmy – do którego trzeba (co Hrabia wymienia z godną prawdziwego mistrza precyzją i chłodem profesjonalisty) „punktów widzenia, grupy, ansamblu i nieba, nieba włoskiego”. I żeby już całą rzecz, niesmaczną w gruncie rzeczy i śmiesznie nieistotną, zakończyć w sposób niepodlegający dyskusji, Hrabia wyraźnie wskazuje młodemu Soplicy, że jego pomysły są właśnie błędem, skutkiem niedouczenia – mówi wszak wprost: „dowiesz się o tym wszystkim z książek w swoim czasie”.
No tak – nie dajmy się jednak zwariować: najbardziej nawet bylejakiemu czytelnikowi Pana Tadeusza nie ujdzie uwagi, że to właśnie Tadzio Soplica jest tym, ku któremu skłania się sympatia narratora i autora, takoż wodzonemu przez nich ustawicznie na pokuszenie odbiorcy. Ale – jak to zwykle w przypadku tego utworu bywa – sprawa jest znacznie bardziej skomplikowana, niż by się na pierwszy rzut oka wydawało. Przyjrzyjmy się temu, co ma do powiedzenia tytułowy bohater historii szlacheckiej tuż po tym, jak Horeszko skończy opiewać italską florę:

Widziałem w botanicznym wileńskim ogrodzie,
Owe sławione drzewa rosnące na wschodzie
I na południu, w owej pięknej włoskiej ziemi;
Któreż równać się może z drzewami naszemi?
Czy aloes z długimi jak konduktor pałki?
Czy cytryna, karlica z złocistymi gałki,
Z liściem lakierowanym, krótka i pękata,
Jako kobieta mała, brzydka, lecz bogata?
Czy zachwalony cyprys długi, cienki, chudy,
Co zdaje się być drzewem nie smutku, lecz nudy?
Mówią, że bardzo smutnie wygląda na grobie;
Jest to jak lokaj Niemiec we dworskiej żałobie,
Nie śmiejący rąk podnieść ani głowy skrzywić,
Aby się etykiecie niczym nie sprzeciwić.


Pomińmy początkowe szyderstwa Tadeusza: porównywanie aloesu do konduktora i kompletnie już niestosowne (zwłaszcza w przytomności Telimeny), balansujące na krawędzi zwykłego chamstwa opisywanie cytryny jako brzydkiej starej panny, której jedynym atutem w grze o miłość pozostaje posag... niewykluczone, że Mickiewicz uderza w takie właśnie niezbyt grzeczne tony po to, by uspójnić ten akurat rys osobowości młodego Soplicy, który podkreśla parę wersów wcześniej: że choć bohater ten „umiał czuć wdzięk przyrodzenia”, to jednak pozostawał „prostakiem”... Bardziej przykuwa moją uwagę fragment o cyprysie: bo oto tutaj Tadeusz bezbłędnie wychwytuje, że ideał piękna według Hrabiego jest naznaczony śmiercią. Nieruchomość, oczywistość, przewidywalność – owszem, wszystko to są cechy przynależne pewnemu wyobrażeniu o tym, co prawdziwie piękne – ale też wszystko to są właściwości tego, co umarłe. I gorzej nawet – bo przecież sam cyprys nie jest umarły, on tylko pogrążony jest w żałobie, ale co to za żałoba! „Dworska” – czyli sztuczna, wymuszona, narzucona, niechciana. Spętana etykietą, tkwiąca w nakazanym bezruchu – czyli taka, która, choć niby jeszcze żywa, dubluje jednak grozę pozbawionego życia ciała. Dalsza część wypowiedzi Tadeusza – gdzie ze średnio wyszukanego żartownisia i szydercy zamienia się on w znakomitego poetę (który skądinąd – co jest jeszcze jednym argumentem za nieoczywistością rozwiązań formalnych zaproponowanych przez Mickiewicza – dziwnym jakimś trafem podejmuje dopiero co przerwaną kwestię narratora, stając się tym samym poniekąd echem głosu autora) jest logicznym przeciwstawieniem się temu, z czym kojarzy się znudzony, wampiryczny, za życia umarły cyprys:

Czyż nie piękniejsza nasza poczciwa brzezina,
Która jako wieśniaczka, kiedy płacze syna,
Lub wdowa męża, ręce załamie, roztoczy
Po ramionach do ziemi strumienie warkoczy!
Niema z żalu, postawą jak wymownie szlocha!
Czemuż pan Hrabia, jeśli w malarstwie się kocha,
Nie maluje drzew naszych, pośród których siedzi?
Prawdziwie, będą z pana żartować sąsiedzi,
Że mieszkając na żyznej litewskiej równinie,
Malujesz tylko jakieś skały i pustynie.


Pięć pierwszych wersów podejmuje wątek śmierci, lamentacji – ale z jakże odmiennej perspektywy! Owa brzoza, jakby to ujęła psychoanaliza, przepracowuje stratę – już to syna, już to męża – wnosząc tym samym w świat umierania tętniące autentycznym bólem życie. Współcześnie zbyt rzadko pamięta się o tym (a Hrabia wydaje mi się tej niedobrej niepamięci mimowiednym antenatem), że żałoba w wywodzącym się z judaizmu (czyli również chrześcijańskim) świecie wrażliwości okołoreligijnej nie jest po to, by zasklepiać się w bólu – ona ma przywracać cierpiącego życiu. Dla ludu Pierwszego Przymierza specjalny strój i zachowanie żałobnika nie są stygmatem nietykalności, wręcz przeciwnie: nakładają one na siostry i braci w wierze obowiązek pocieszania. Ba! nawet kadisz, modlitwę za zmarłych (która skądinąd jest wielkim, wypełnionym radością i mesjańską nadzieją hymnem na cześć Jahwe) Żyd może odmawiać jedynie w zgromadzeniu zwanym minjan, które będzie towarzyszyć mu w drodze z rozpaczy i pustki do niegasnącego światła. I taki rytuał żałobny wydaje mi się odprawiać brzoza z przywoływanego uprzednio fragmentu Pana Tadeusza – jej ekstrawertyczne cierpienie włącza nas we wspólnotę współczucia, pozwala przewalczyć nieprzewalczoną jakoby śmierć. A końcówka wypowiedzi Tadeusza? „Żyzna litewska równina” przeciwstawiona została „skałom i pustyniom” – czyli mamy do czynienia z tą samą logiką: żyzność, nieokiełznana płodność, życie samo w sobie staje naprzeciwko jałowości pustyni, gdzie żyć mogą (o czym wiadomo już od czasów pierwszych chrześcijańskich pustelników) wyłącznie demony. Znakomicie koresponduje to zresztą z miejscem, gdzie Tadeusz mógł zobaczyć owe „sławione drzewa” – z ogrodem botanicznym w Wilnie, gdzie romantyczna natura (czyli coś posiadającego swą własną, sympatyczną człowiekowi egzystencję) zmienia się w przyrodę, w preparat bytujący w sposób pozorowany i (przepraszam za wyrażenie, ale okaże się ono w dalszym ciągu tego wykładu jednak uzasadnione) wykastrowany.
Wnioski? Żyje tylko to, co jest skażone błędem – Tadeusz w swoich sądach o pięknie błądzi w sposób skandaliczny i właśnie dlatego staje po stronie największego skandalu, jakim jest życie: zawsze kapryśne, wiecznie nieoczekiwane, niepoddające się planowaniu i upraszczającym osądom, którego najlepszą definicją jest przecież beznadziejne i cudowne zabłąkanie. Jego (jak również te odnarratorskie) opisy, tak bezcelowo na pozór wikłające się w coraz dalej umykające od swego przedmiotu enumeracje porównań, odtwarzają ekonomię bycia, które zawsze jest czymś innym niż to, czym wydaje się, że jest. Potęga wyobraźni przemyca wielbiciela prawdziwie żyjącej natury nie w sferę ideału, ale w dominium tej tak wysoko cenionej przez romantyków wzniosłości – czyli czegoś, co łączy w sobie grozę i zachwyt, co jest za każdym razem nowe, a tym samym nieśmiertelne. A z drugiej strony – to właśnie postrzeganie tętniącego życiem świata przez Tadeusza Soplicę wpisuje się harmonijnie w mityczną logikę sarmackiej arkadii Soplicowa i okolic. Pan Tadeusz skonstruowany jest jak fraktal – figura matematyczna, której każda część jest identyczna z całością. Cały poemat jest jednym wielkim peanem na cześć nostalgicznie chylącego się do kresu etosu ziemiaństwa I Rzeczpospolitej – i podobnie wszystkie jego części, nawet te najdrobniejsze: opisy matecznika i nieba gwiaździstego, grzybów i sadu wraz z ogrodem, zastawy stołowej i obyczaju parzenia kawy, koncerty Wojskiego, Jankiela i stawów o zmierzchu... wszędzie odnajdziemy okruchy tego samego porządku uniwersum. Nie inaczej zhierarchizowane są lasy i feerie na pochmurnym litewskim nieboskłonie: również one zdają się mówić, że to, czym żyje Soplicowo, jest najlepsze z najlepszych. Tak zatem – rozpasanie wyobraźni i odwieczny ład lechickiej ojczyzny: dwie strony życia, które czuje Tadeusz, a wobec których Italia Hrabiego zawsze pozostanie czymś nieważkim, cudacznym, obcym, obojętnym i po części przynajmniej budzącym wstręt.

III

Czas na wielki finał: wiemy już, dlaczego Tadeusz, by mieć rację w przestrzeni wiecznie i samoistnie odradzającego się, uzasadnionego w samym sobie życia, musiał zbłądzić i opuścić łudzącą swym idealnym spokojem – przysługującym zmarłym – sferę przeteoretyzowanego piękna, którego wyznawcą jest ostatni z Horeszków (chociaż po kądzieli). Dlaczego jednak ta błędna opinia miałaby być – jak zapowiada tytuł niniejszego wystąpienia – nieoczekiwanie przyjemna w skutkach? Jeszcze jeden fragment III Księgi poematu nad poematami:

[…] Wtem przykry dla uszu
Odezwał się dzwon dworski i zaraz śród lasu
Cichego pełno było krzyku i hałasu.

Hrabia, kiwnąwszy głową, rzekł poważnym tonem:
„Tak to na świecie wszystko los zwykł kończyć dzwonem!...
Rachunki myśli wielkiej, plany wyobraźni,
Zabawki niewinności, uciechy przyjaźni,
Wylania się serc czułych: gdy spiż z dala ryknie,
Wszystko miesza się, zrywa, mąci się i niknie!”
Tu, obróciwszy czuły wzrok ku Telimenie,
„Cóż zostaje?” A ona mu rzekła: „Wspomnienie!”
I chcąc Hrabiego nieco ułagodzić smutek,
Podała mu urwany kwiatek niezabudek.
Hrabia go ucałował i na pierś przyszpilał;
Tadeusz z drugiej strony krzak ziela rozchylał,
Widząc, że się ku niemu tym zielem przewija
Coś białego: była to rączka jak lilija;
Pochwycił ją, całował i usty po cichu
Utonął w niej jak pszczoła w liliji kielichu.
Uczuł na ustach zimno; znalazł klucz i biały
Papier w trąbkę zwiniony; był to listek mały.
Porwał, schował w kieszenie; nie wie, co klucz znaczy,
Lecz mu to owa biała kartka wytłumaczy.


Gdyby ktoś miał jeszcze jakieś wątpliwości, to początek tego fragmentu winien ostatecznie je rozwiać: Hrabia jest człowiekiem nieco nazbyt zafascynowanym śmiercią, pozostającym – mimo swych ewidentnie komicznych rysów, nadanych mu przez Mickiewicza – w jej niebezpiecznym, chorobliwym cieniu. Dzwon – jeśli rzeczywiście brzmi, jak chce tego autor, „przykro” – to wyłącznie dla uszu Horeszki; dla reszty towarzystwa bawiącego na grzybobraniu jest on po prostu wezwaniem na z całą pewnością krzepiący i życiodajny posiłek, jedynie Hrabiego prowokuje on do niedorzecznego w kontekście całej sytuacji, napuszonego przemówienia głoszącego nieważność i iluzoryczność wszystkiego, co istnieje. Ale nie wolno nam zapominać, że tytuł całej III Księgi brzmi Umizgi – i oto Telimena rozstrzyga teraz spór o jej względy, bo przecież również tym była dyskusja między dwoma samcami. Hrabia dostaje – całkowicie jawnie, manifestacyjnie wręcz – niezabudkę (znaną lepiej jako niezapominajka), kwiat symbolizujący pamięć: słychać to wyraźnie w obu jego, nader wdzięcznych i dźwięcznych nazwach. Przyznajmy: piękny to prezent, dowód pamięci od adorowanej kobiety, który ma jednakowoż jedną poważną wadę – niczego nie obiecuje na przyszłość, zamyka się w jałowym wspominaniu przeszłego. Nie sposób nie dostrzec w tym głębokiej mądrości Telimeny: Hrabia, jak każdy zainfekowany śmiercią człowiek, bez reszty zwrócony jest melancholijnie w to, co minione, a przed sobą ma wyłącznie – jak to w niewiele ponad dwadzieścia lat po Panu Tadeuszu powie o duchowej kondycji Emmy Bovary narrator wielkiej powieści Gustave’a Flauberta – „czarny korytarz z głucho zamkniętymi drzwiami na końcu”. Czyli dostaje to, czego pragnie i na co zasługuje... Ale – jak to często bywa – najciekawsze rzeczy dzieją się w ukryciu. Bo oto Tadeusz dostrzega wabiącą go skrycie, drugą dłoń Telimeny – moment, w którym przypada do niej z namiętnym pocałunkiem („jak pszczoła w liliji kielichu”... ach, ten Tadeusz! nawet w takim momencie nie zapomina o pulsującym życiem porównaniu) i o mało co nie wybija sobie zębów o klucz, cudownie psuje dwuznaczny erotyczny patos całej sceny – przypomina się Werter, który z właściwą sobie egzaltacją wspomina, jak to musiał prosić Lotę, by nie posypywała wysyłanych mu listów osuszającym atrament piaskiem, bo ten po zachłannym zacałowaniu kartki zgrzyta mu w ustach... Zresztą – zauważmy zupełnie na marginesie – niejedyny to moment, kiedy Mickiewicz w Panu Tadeuszu mniej lub bardziej świadomie kpi ze „zbójeckiej książki” swej młodości: wszak pierwsze spotkanie Hrabiego z Zosią dokarmiającą drób jest bardziej niż ewidentną parodią zachwytów, jakie w bohaterze powieści Goethego budzi widok narzeczonej Alberta dzielącej chleb między dzieci... Ale dość o tym: wróćmy do klucza. I do tajemniczego liściku, będącego tegoż klucza instrukcją obsługi. Wskazania tej instrukcji pozostaną dla nas niestety tajemnicą... Czyżby? Pamiętajmy, że Pana Tadeusza – jak każde dzieło wielkie – trzeba umieć czytać między wierszami. Następna księga arcypoematu przynosi nam – jak być może pamiętamy – opis wielkich łowów, na które Tadeuszowi Soplicy sromotnie się zaspało. I oto Mickiewicz opisuje nam jego niewczesne przebudzenie:

On chrapał. Słońce w otwór, co śród okienicy
Wyrżnięty był w kształt serca, wpadło do ciemnicy
Słupem ognistym, prosto sennemu na czoło.
On jeszcze chciał zadrzemać i kręcił się wkoło,
Chroniąc się blasku. Nagle usłyszał stuknienie,
Przebudził się: wesołe było przebudzenie.
Czuł się rzeźwym jak ptaszek, z lekkością oddychał,
Czuł się szczęśliwym, sam się do siebie uśmiechał:
Myśląc o wszystkim, co mu wczora się zdarzyło,
Rumienił się i wzdychał, i serce mu biło.


Już samo to, że pierwszy promień budzącego Tadeusza słońca wpada do pokoju przez świetlik w okiennicy wycięty akurat w kształt serca, wydaje się aż nieznośnie dosłowną w swej kiczowatości sugestią – bo owszem, Pan Tadeusz bywa utworem do przesady drobiazgowym jeśli chodzi o detale opisowe, ale nigdy nie jest to drobiazgowość nieuzasadniona... Ale gdyby ktoś jeszcze się wahał, to zwracam uwagę na bardziej niż dobre samopoczucie młodego Soplicy – nigdy nie zdarzyło mi się zaspać na polowanie (choćby z tego powodu, że łowiectwo uważam za dość kiepsko kamuflowane barbarzyństwo i nigdy w żadnym takim groteskowym rytuale udziału nie brałem i brać nie zamierzam), ale coś mi się wydaje, że raczej nie czułbym się z tym szczególnie radośnie. A poza tym – czemuż to naszemu Tadziowi na myśl o kończącej się właśnie nocy krew żywiej krąży, oddech przyspiesza, tętno się podwyższa?... Obstawiam, że nie z powodu źle wywietrzonego pokoju – i tak mi się coś widzi, że to w ogóle był pokój, który dało się otworzyć wyłącznie tamtym, otrzymanym w Świątyni dumania kluczem.
Nie ma wątpliwości: tej nocy Tadeusz Soplica, wielki poeta życia, zabłądził raz jeszcze – ale tym razem do miejsca, gdzie życie odsłoniło mu się w tym, co ma w sobie najbardziej ekstatycznego. A Hrabia? Cóż, z całą pewnością czerpał ogromną radość z kontemplowania niedosiężnych pragnień ucieleśnionych w kształt coraz bardziej z chwili na chwilę więdnącej niezabudki.

piątek, 31 października 2014

Wiersze (IV)

Zanim wiersz - to taka sobie autorefleksja.
Otóż - choruję. Zdarza mi się to niezmiernie rzadko (mówię tu oczywiście o niedyspozycjach cokolwiek poważniejszych, takich, które nie przechodzą po wieczornej herbacie z sokiem malinowym, cytryną, miodem i wódką, i po solidnym wypoceniu się nocą), a jeśli już, to w czasie wolnym od pracy, w związku z czym kończę sobie teraz powoli pierwsze od września 2003 roku el-cztery. No i Kasia śmieje się też, że skoro w ogóle zachciewa mi się chorować, to nigdy nie jest to nic banalnego - grypa, angina... Zawsze coś, co zmusza lekarzy do aktywnego wysiłku intelektualnego. Tym razem padło na różę (łacińska nazwa erysipelas, efekt niechcianej wizyty paciorkowca Streptococcus pyogenes, kod A46 wedle międzynarodowej klasyfikacji chorób zakaźnych - te sprawy). Rzuciło się na lewy piszczel, ale to nieważne.
A skoro róża - to i gorączka. Niezbijalne zrazu trzydzieści osiem, trzydzieści dziewięć; czyli - jak na mnie - bardzo wysoko, na granicy halucynacji. I kiedy tak trząsłem się pod kocem, nie będąc w stanie podjąć się najbardziej nawet banalnej czynności i błąkając się po krawędziach półsnu, zauważyłem, że mogę myśleć wyłącznie całymi słowami, a nawet pojedynczymi ich literami. Każda myśl przechodziła przez uporczywy filtr jakiejś kosmicznej klawiatury, na której powoli wystukiwałem absolutnie wszystko, najmniejsze nawet spięcie na synapsach. To znaczy: myślałem normalnie, odrobinę tylko wolniej, ale w jakiś niewytłumaczalny sposób wszystko to odbijało się na kartce mojego mózgu powoli, wyraźnie - klawisz za klawiszem, litera za literą...
No dobra, teraz już wiersz. Trochę nawet smutny, więc akurat pod te jutrzejsze i pojutrzejsze obcowania świętych Dziadów - i trochę też (uczciwszy uszy) metatekstowo-autotematyczny, więc poniekąd korespondujący z tym, co tuż powyżej. Tytułu nie stwierdzono.

Gdy śmiertelnie znużony bezwładnie padł na tapczan,
pisnęły sprężyny wyrwane z rdzawego snu,
rozdarcie w płótnie uprzejmie przesunęło się o centymetr.
Był wieczór, jedna z tych niechętnych pór roku –
koniec listopada, początek grudnia, a być może pierwsza połowa marca.
Zmęczonymi palcami przeczesał popielatą, wieczorną twarz.
Podobnym ruchem, tyle że w odwrotnym kierunku
przygładził włosy od lat tak samo mącące nieliczne obrazy w zapadłych oczach.
Jedno, dwa bezsensowne westchnienia.
Kolejny wielki wysiłek: zapalił papierosa,
z porozrzucanych książek gapiły się na niego już tylko
zakończenia, epilogi,
milczące posłowia

niedziela, 5 października 2014

Książki zbójeckie

Jakiś czas temu na Facebooku objawiła się - o czym pewnie więcej niż wielu i wiele już wie - kolejna z takich łańcuszkowych zabaw: coś trzeba zrobić, a potem rzucić komuś wyzwanie do zrobienia tego samego (w żargonie fejsbukowym nazywa się to - średnio sensownie z gramatycznego, a więc i semantyczno-logicznego punktu widzenia; nie bądźmy jednak drobiazgowi - "nominowaniem" kogoś do czegoś). Tym razem poszło o wymienianie dziesięciu swoich ulubionych, najważniejszych czy jakich tam kto chce książek.
Z początku chciałem całą zabawę olać - bo raz, że jakoś w takich rozrywkach średnio mam czas i ochotę brać udział, a dwa, że wydało mi się groteskowo beznadziejnym typowanie akurat dziesięciu najistotniejszych dla mnie książek. Nie żebym sądził, że przeczytałem jakoś strasznie dużo - choć owszem, uważam nieskromnie, że nie było tego też mało, ale bez trudu jestem w stanie od strzała wymienić osoby, które w różnym stopniu mam za znajome, a w porównaniu z którymi moja kompetencja czytelnicza nie prezentuje się zanadto imponująco... Niemniej jednak literatura zajmuje tak istotną część mego życia (z niej przecież czerpię - w różnych bardzo znaczeniach - radość, sens i środki do życia), że pomysł wytypowania dziesięciu "najmojszych" książek wydał mi się absurdalny.
Potem jednak - oczywiście właśnie z powodu owych niemożności i absurdalności - zabawa zaczęła mnie kusić... Żeby jednak spróbować dokonać takiej drastycznej redukcji, żeby ze stert rozczytanego papieru wyłonić właśnie to, co absolutnie fundamentalne.
Spróbuję zatem. Trochę będę oszukiwał - bo książek będzie nieco więcej niż dziesięć (z powodów ważnych i przemyślanych), a poza tym, zamiast poprzestać na wymienieniu, trochę o nich poopowiadam; i to właśnie głównie z chęci wysnucia nieco dłuższej opowieści odpowiadam - absolutnie poniewczasie - na fejsbukowy czelendż właśnie tu, nie na wzmiankowanym portalu. A się-wytłumaczenie (ważne i kuszące również dla mnie samego) będzie o tyle zasadne, że chciałbym być uczciwy i nie wymieniać tego, czego się może ktoś po mnie spodziewać (także te trzy osoby, które - każdą na inny sposób - bardzo sobie poważam, a które mnie do tej gry "nominowały"), lecz zmierzyć się z tym, co mnie naprawdę czytelniczo naznaczyło... Siłą rzeczy więc będzie to po części przynajmniej wyprawa w czasy, gdy czytanie było dla mnie radością nie zmąconą nadmiernym rozrostem teoretycznego rozumku. No dobra - to jedziemy, w kolejności absolutnie arbitralnej, której logikę pozostawiam do rozstrzygnięcia ewentualnym psychoanalitykom...

1. Hugh Lofting, Doktor Dolittle i jego zwierzęta. Sprawa bardzo prosta - właśnie tę książkę przeczytałem jako pierwszą samodzielnie (na głos, bo uchodziło to z jakichś powodów za zdrowsze i lepsze dla nauki czytania). Owszem, wcześniej była mi czytana przez mamę i babcię - ale potem już sam, i jeszcze raz, i jeszcze raz... Kiedy to mogło być? Na pewno zanim poszedłem do szkoły, więc już ponad trzydzieści lat temu - a przecież do dziś pamiętam imiona większości zwierząt doktora (prosię Geb-Geb, kaczka Dab-Dab, pies Jip, małpka Czi-Czi... trochę złośliwa i zgryźliwa, pewnie z powodu zacnego wieku, ale nade wszystko mądra i życzliwa papuga nazywała się bodaj Polinezja, co o tyle mnie nie dziwiło, że nie wiedziałem, co jeszcze ta nazwa oznacza). Wiem nawet - a zapisu celowo nie sprawdzam, by pozostać wiernym temu, co dziś mi się pamięta - że Dolittle mieszkał w Pudlebby nad rzeką Marsh. Pozostałe książki o przygodach doktora - a przeczytałem chyba jeszcze ze cztery - też bardzo mi się podobały, chyba nawet przewyższały poziomem tę pierwszą, ale to właśnie jej należy się miejsce szczególne.

2. Henryk Sienkiewicz, W pustyni i w puszczy. Piękne wydanie, sporego formatu, w twardej kremowej okładce (jeśli była jakaś obwoluta, to zniszczyła się zanim zdążyłem ją zapamiętać), ze znakomitymi całostronicowymi ilustracjami, dalekimi od dzisiejszej, chłamowatej i brutalnej dosadności. Nic nie poradzę - nawet dziś, gdy jestem w pełni świadom wszystkich odpychających swą rasistowską wymową stereotypów, od których aż gęsto w tej powieści, pozostaje ona jedną z najukochańszych przygód dzieciństwa. Owiana jakimś mitem, też poznana w lekturze mamy i babci jeszcze przed czasem, gdy samodzielnie mogłem brnąć przez literaturę, później przeżywana samodzielnie po wielekroć, zawsze z tym samym rozpalającym policzki zachwyceniem.

3. Edward Stachura, Cała jaskrawość i Siekierezada. Wymieniam obie naraz, bo to przecież dwie odsłony - jesienna (choć przecież nienaturalnie letnią była ta późna jesień, gdy Edmund i Witek kopali w mule tej epoki i wszystkich innych epok) i zimowa - tego samego mistycznego traktatu, wielkiej księgi wtajemniczenia w największą ekstazę bycia... Przeczytana w momencie, gdy najbardziej fundamentalne pytania egzystencjalne nabrzmiewały we mnie do rozmiarów wrzodu, który naprawdę mógł się rozlać w sposób nieobliczalnie autodestrukcyjny - a Stachura przeciął go w sposób, który przyniósł mi ulgę, z jakiej pewnie do dziś korzystam. Zawsze, zawsze składam niski pokłon jego cieniowi - tak jak składałem wtedy, choćby przez to, że moje niezdarne pisarskie próbowania (od wierszydeł po wypracowania szkolne) długo nie mogły się od stylistycznych manier autora Fabula rasa uwolnić. Podobnież chylę czoła przed tym, co zostało z M., któremu zawdzięczam pierwsze wprowadzenie w Stachurę, w magnetyzujący snobizm czytania jego nielicznym objawionych ksiąg. I myślę o tym, co kiedyś powiedział mi o Stachurze jeden z towarzyszy pierwszej mojej wyprawy w góry Ukrainy - że gdy się jest tak nieznośnie blisko życia jak Sted, to musi się to skończyć samobójstwem... M. - jak najbardziej praktyczny fascynat wojska, jazdy konnej, sztuk walki, chłop na schwał, który uczył mnie pływania, szachów, Eurobiznesu, który prowadzał mnie do kina na pierwsze filmy dozwolone od lat dwunastu - także nie uniósł ciężaru swego poharatanego wnętrza i chciał wybrać sznur, na którym zawisło jego wysportowane ciało... Przeżył - jako zdziecinniałe, zaślinione i bełkotające wspomnienie po sobie samym. Ale ilekroć kartkuję swoje zaczytane egzemplarze Stachury, tylekroć wiem, że gdzieś tam za tą mgłą tą mgłą zasnuwającą ścieśniony do rozmiarów jego obłąkanego mózgu świat M., rozciągają się niedostępne mi (i nikomu) cudne manowce.

4. John R. R. Tolkien, Władca pierścieni. To też zawdzięczam M. - i pewnie dlatego Tolkien to dla mnie najpierw magia reprodukowanych w "Fantastyce" rysunków Franka Frazetty, którym (nawet jeśli z Tolkienem nie miały nic wspólnego) M. dorabiał tolkienowskie fabuły, i tchnąca jakąś tajemniczością niezwykłość wyrównanego do prawej, chyba bez dzielenia wyrazów, druku pierwszych polskich wydań. Mój egzemplarz - trzeci wypuszczony przez Czytelnika, we współpracy z CiA-Books/SVARO w Poznaniu w 1990, oczywiście w tłumaczeniu Marii Skibiniewskiej - na szczęście jeszcze hołduje temu edytorskiemu dziwactwu, a ja chyba nie byłbym w stanie czytać Tolkiena inaczej; straciłby dla mnie cały czar pisma natchnionego, by nie rzec bluźnierczo, że nie-ręką-ludzką-uczynionego. Jeśli mierzyć to choćby ilością niespokojnych snów, w których rozgrywałem niedoczytane jeszcze przygody Froda, nostalgicznym poczuciem miałkości rzeczywistego świata konfrontowanego z sugestywnością Tolkienowskich fikcji - to nie ma przebacz, właśnie Władca pierścieni jest książką mego życia. Co kilka lat muszę go - oflankowanego przez Hobbita i Silmarillion - czytać na nowo; i za każdym razem zajmuje mi to mniej czasu niż poprzednio, choć do rekordu dziecięcego (Dwie wieże w ciągu jednego, przechorowanego na coś zakaźnego dnia) jednak się nie zbliżyłem...

5. Bolesław Leśmian, Poezje. Pierwsza wielka inicjacja w mowę wiązaną - i do dziś najbardziej w Leśmianie, którego uważam (z pełną literaturoznawczą odpowiedzialnością, kładąc na szali moje niegdyś wypowiedziane w przytomności Magnificencji Uniwersytetu Jagiellońskiego spondeo ac polliceor, do dziś traktowane, mimo rozbratu z akademią, z należną powagą) za najwybitniejszego polskiego i jednego z najwybitniejszych w ogóle poetów, fascynuje mnie właśnie to: że stawia pytania po przekroczeniu każdego kolejnego progu czytelniczego wtajemniczenia, jednocześnie pozostając pisarzem uwodzącym czytelnika, który ledwo co wkroczył (albo i nie) w nastoletniość. Oczywiście - chodzi o bardzo konkretne wydanie poezji Wielkiego Alchemika: seria Klasyki Polskiej i Obcej, PIW 1975. Skądinąd - przedziwne to były edycje: w eleganckich i mocnych, najczęściej bordowych okładkach, z tłoczonymi na złoto literami, wewnątrz których niespodziewanie kryły się stronice zadrukowane prostacko, jakby na biurowej maszynie do pisania, której czcionki niemal przebijały (zwłaszcza przy znakach przestankowych) specyficzny, niby cienki i śliskawy, ale chyba nienajlepszy papier... W moim rodzinnym domu kryło się ich trochę: wspomniany Leśmian, Gałczyński, Lechoń, antologia Poezja Młodej Polski, Palę Paryż Jasieńskiego - redakcyjna bida z nędzą najpełniej ujawniała się jednak w Broniewskim, który (skądinąd jak na rewolucjonistę przystało) wszyty został do góry nogami. Ale Leśmian: ilekroć po niego sięgam, do dziś mam taki powidok: leżę w łóżku (które podówczas, z uwagi na niejakie trudności lokalowe tamtego zabełeckiego pomieszkiwania, dość długo dzieliłem z mamą), na zewnątrz jest jeszcze jasno - więc musi to być wczesne lato albo późna wiosna. Pokój wypełnia  rozpraszana i uruchamiana przez gałęzie bzu i leszczyny, waniliowa poświata, zza okna słychać wieczorne wiejskie życie: naszczekiwania psów, koncertowania świerszczy - a ja powoli schodzę w sen kołysany niesamowitymi falami Nieznanej podróży Sindbada Żeglarza lub Zielonej Godziny, które wówczas odczuwałem tym intensywniej, im mniej je rozumiałem; na styku słów poety i wtedy jeszcze po dziecięcemu pęczniejącej od tajemnic i równie dziecięco nieogarnionej przestrzeni zaokiennej, rodzi się we mnie nieuświadamiane zrazu przeczucie, jak daleko może doprowadzić literatura.

6. George Orwell, Rok 1984. Siła tej strasznej książki, fascynującej doskonałą bezwzględnością i rozmachem swej literackiej wizji - siła, wobec której blakło wówczas wszystko, co wcześniej zdążyłem przeczytać - kryła się w dwóch rzeczach. Po pierwsze, w przeświadczeniu, że schodzę - wraz z O'Brianem torturującym Winstona - do jakichś rudymentów tego, co decyduje o byciu człowiekiem, że sięgam miejsca tak elementarnego i prymitywnego, że dalej nie ma już nic. Po wtóre - w pesymizmie (czającym się zwłaszcza w zakończeniu) absolutnym i doskonałym; nie, żebym był wtedy przyzwyczajony wyłącznie do tego, co kończy się dobrze, ale nigdy nie myślałem, że czytelnika można potraktować aż tak okrutnie, że na jedną wielką ranę, w którą po przejściu przez mrok Roku 1984 przemielił mi się mózg, można jeszcze sypnąć szuflę soli. Nie wiem, czy do dziś przeczytałem cokolwiek, co równie mocno by mnie zdołowało - jednocześnie budząc zachwyt nad precyzją i nieprzewidywalnością (dwie cechy, apollińska forma i dionizyjska treść, których połączenia, zwłaszcza tak udatnego, wcale nie spotyka się często) wyobraźni pisarza.

7. Fiodor Dostojewski, Zbrodnia i kara. Spośród wszystkich licealnych lektur - chyba najważniejsza, zachwyt nad którą przebił nawet ten towarzyszący czytaniu Mistrza i Małgorzaty. Czytana - tak się jakoś złożyło - głównie nocami, korespondowała swym ponurym patosem z czarnym niebem (możliwość jego oglądania aż po świt to najważniejszy może znak młodości, której wszystko wolno, nawet nicować porządek czuwania i snu; skądinąd dopiero niedawno pojąłem, że skoro akcja powieści rozgrywa się w Petersburgu na początku lata, to przez cały czas jej trwania ani razu nie robi się naprawdę ciemno). No i jeszcze to wrażenie, że ma się do czynienia z czymś niewiarygodnie dobrze zrobionym, z niedościgłym mistrzostwem prozatorskiego warsztatu - wówczas niemożliwe do wyrażenia w sensownej formie, ale już zwiastujące czas studenckich drążeń i epifanii; pamiętam jakąś zażartą dyskusję o tej powieści w którejś knajpie, gdzie B., poruszona właśnie moim retorycznie chyba fortunnym entuzjazmem dla formy Zbrodni i kary, wyprorokowała mi literaturoznawczy los. Pamiętam też, że zawsze - na długo przed otwarciem pierwszej strony - fascynowała mnie jakaś majestatyczna i groźna nuta w niepokojąco polsko-rosyjskim brzmieniu nazwisku pisarza... Z czasem doszły pozostałe wielkie dzieła Mistrza z Pitra, z których za najwybitniejsze uważam jednak Idiotę - ale to Zbrodni i karze muszę przyznać miejsce nie do zastąpienia.

8. Adam Mickiewicz, Dziady. Wtedy, w liceum - to była przede wszystkim buntownicza legenda III części (tym bardziej żywa, że mój egzemplarz wydany został przez Czytelnika akurat w 1967 roku), zachwyt rozmiarami i giętkością wiersza Improwizacji, fascynacja tajemnicą czterdzieści i cztery. Późniejsze moje przygody z Dziadami (bo prędko zrozumiałem, że mam do czynienia z niemożliwą do rozerwania całością) to wchodzenie na kolejne stopnie rozumienia tego, z jak niebywałym tekstem (a raczej Tekstem) mam do czynienia. Stopień pierwszy to inscenizacja Konrada Swinarskiego (oczywiście wersja nakręcona - świetnie - przez Laco Adamika na potrzeby Teatru Telewizji), która całkowicie zniweczyła wysiłki mojej polonistki, skądinąd zresztą osoby zacnej, sumiennej i skrupulatnej, by Dziady jakoś okiełznać przez sprowadzenie ich do bezpiecznych klisz: ludowość, miłość romantyczna, patriotyzm. Dzika, szaleńcza wizja Swinarskiego, podporządkowana wyłącznie wyrwaniu Dziadów z przestrzeni teatru i powrócenia ich do godności misterium, rytuału - czyniła tekst sprzed bez mała półtora wieku nieznośnie aktualnym, dotykającym do żywego (choć oczywiście nie wiedziałem jeszcze, dlaczego). Do dziś zresztą nie mogę spokojnie słuchać ani kwestii - nie pamiętam już, czy wygłasza ją Tadeusz Malak, czy Zygmunt Józefczak - zaczynającej się od "Człowieku! gdybyś wiedział, jaka twoja władza!..." i kończącej na "Ludzie! każdy z was mógłby, samotny, więziony,/ Myślą i wiarą dźwigać i obalać trony", ani Jerzego Treli w finalnym Do przyjaciół Moskali wieszczącego "Klątwa ludom, co własne mordują proroki". Zresztą mam wrażenie, że dziś siła tamtej inscenizacji udziela się też moim uczniom - ilekroć siedzę z nimi po lekcjach te trzy godziny (a zawsze jest to dla nich dobrowolne), tylekroć zostają przynajmniej dwie, trzy osoby, które siedzą w milczeniu jeszcze dobrą chwilę po tym, jak na Trelę/Konrada spadnie ostatni płatek śniegu. Stopień drugi to studia - zajęcia i wykłady z romantyzmu u profesora Bogusława Doparta. Dla jednych charyzmatyczny i porywający, dla innych bufonowaty i nudny; wedle jednej opinii znakomity znawca Mickiewicza, wedle innej historyk literatury dysponujący dość archaicznym aparatem badawczym prowadzącym do nieciekawych wniosków. Z całą pewnością - fanatyczny wielbciel wieszcza, a do tego osobowość na tyle sugestywna, że zarażająca swą pasją. Jego specyficzna, dość irytująca maniera wydzielania nam wiedzy z jednoczesnym sugerowaniem, że to zaledwie wycinek jakiejś niedostępnej profanom, objawionej całości, nie pozwalała ze spokojem odłożyć Dziadów na półkę, stawiała nas w rzędzie tych, którzy wobec Arcypoematu będą zawsze głupi. No i wreszcie stopień trzeci: książka Leszka Kolankiewicza Dziady. Teatr święta zmarłych - oszałamiająca swą erudycją próba udowodnienia, że dramat Mickiewicza to arcydzielna realizacja najważniejszego doświadczenia naszego gatunku: rytualnego teatru ekstazy odsyłającej nas poza wyznaczaną przez śmierć granicę naszej egzystencji. I na tym trzecim stopniu mam już niemal pewność: Dziady to najważniejszy tekst (Tekst) kiedykolwiek przez kogokolwiek napisany. Może kiedyś się to zmieni, ale teraz nic nie poradzę, tak myślę i już.

9. Stanisław Ignacy Witkiewicz, Pożegnanie jesieni; James Joyce, Ulisses. Wymieniam obie naraz - bo odegrały one w moim życiu identyczną, niesłychanie ważną rolę, a do żadnej z nich nie żywię dziś szczególnej sympatii. I jedną, i drugą przeczytałem stanowczo za wcześnie - Witkacego w wieku bodaj czternastu lat (zasługa mojej polonistki z podstawówki, pani Elżbiety Jurkowlaniec - niedościgłego wzoru pedagoda, która w sensie czytelniczym i nauczycielskim uczyniła mnie tym, kim jestem do dziś), Ulissesa jako siedemnastolatek pragnący zmierzyć się z legendarną książką-nie-do-przeczytania. Obie - pozwolę sobie nieskromnie stwierdzić - w najogólniejszym zarysie zrozumiałem wtedy nie całkiem od rzeczy. I obie stanowiły wielkie wyprawy poza granice czegokolwiek, co wówczas wydawało mi się literaturą, pokazywały, że dla pisania nie istnieje nic prócz absolutnej wolności pisania.

10. Marcin Świetlicki - wiersze wydrukowane w okładce do O.grodu k.oncentracyjnego, pierwszej kasety Świetlików. W ten sposób zaczynała się moja znajomość z naprawdę nową poezją. Potem nic już nie było takie samo - i dlatego tutaj kończę. Poza tym, co napisałem, rozciąga się ocean książek i pisarzy, których cenię, poważam albo wielbię - Aleksandra Wata i Andrzeja Stasiuka, Karola Maya i Juliusza Verne'a, Jáchyma Topola i Jurija Andruchowycza, Franza Kafkę i Rolanda Barthesa, Virginię Woolf i Hertę Müller, Philipa K. Dicka i Jacka Dukaja, i Ursulę K. Le Guin, Paula Celana i Dylana Thomasa, Hansa Christiana Andersena i Edmunda Niziurskiego, Jeana Arthura Rimbauda i Johna Ashbery'ego, Andrzeja Sosnowskiego i Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego, Bruno Schulza i Witolda Gombrowicza, i Cormaca McCarthy'ego, i Krystynę Miłobędzką, Michała Pawła Markowskiego i Marka Bieńczyka, i Stanisława Brzozowskiego, i Agatę Bielik-Robson, Czesława Miłosza i Osipa Mandelsztama...

I jeszcze paru by się znalazło. Tak przynajmniej sądzę.

środa, 10 września 2014

Sztuka nieużyta

Ponieważ nigdy nie byłem, nie jestem i nie będę artystą parającym się czymkolwiek graficznym, rysunkowym i malarskim (dla jasności: żadnym innym artystą też nie), więc z tym większą, perwersyjną radością publikuję takie oto swoje wiekopomne dzieło na tym polu (artystycznym-wizualnym znaczy się). 

Bez tytułu, 2014, marker do opisywania płyt CD na kartonie, 188 na 140 cm.

Uwaga! Po pierwsze - wymiary dzieła tylko przypadkowo są takie same jak rozmiar sofy z pewnego sklepu meblowego, który to sklep miał ongiś święte prawo do szczycenia się swoją skandynawską solidnością, a której to sofy opakowanie (z sofą w środku) jakoś tak prowokująco zagracało przez dni kilka przedpokój... Po wtóre: jest to jedyna istniejąca kopia dzieła, oryginał został w buddyjskim niemal duchu pogodzenia z nieuniknionym wyekspediowany do pojemnika na śmieci papierowe.


wtorek, 12 sierpnia 2014

Upał

Miałem pisać o sumieniu - w związku ze sprawą Chazana, ale nie tylko o tym; bo to, co się naokoło jego ponurej historii ostatnio namnożyło, wykracza dalece poza ten incydentalny przypadek, rosnąc do rangi jednej z najważniejszych od lat dyskusji w polskiej przestrzeni publicznej (dyskusji prowadzonej niestety alla polacca, czyli w oparach absurdu i hańby, co też jest kwestią do przemyślenia, bodaj najważniejszą). I miałem - tymczasem przynajmniej - nie pisać o Fistaszku (który skądinąd ostatnio, czyli od mojego ostatniego i przedostatniego tu pisania, dorobił się dwóch nowych ksywek: Błażej-la i Łezka; oba od tego, że Książę doprowadza ostatnio do perfekcji umiejętność zwracania na siebie uwagi dzikim płaczem). Nie zrobię jednak ani jednego, ani drugiego.

Bo jak tu pisać o sumieniu, gdy taki upał, który jeszcze kilka dni temu, kiedy był on sprawą chwili, a nie skutkiem pracy pamięci, mogłem - za sprawą Łezki - oglądać z zupełnie innego kąta? No więc napiszę o tym innym kącie - o widoku z szeroko otwartego, przysłoniętego wyłącznie moskitierą okna sypialni, w którym półsiedzę, półleżę na wiklinowym fotelu z śpiącym Błażejem-la na kolanach i nieruchomiejąc kontempluję widoki i dźwięki, starając się wyłowić to, co będzie najpełniejszym ekwiwalentem skórnego doznania upału.

Tak zatem z mojego kąta (kąta pokoju i kąta widzenia) najpierw zwracają na siebie uwagę markizy na balkonach bloku naprzeciwko. Krótsze bądź dłuższe, niebiesko-szare albo biało-żółte - jednako łopoczą na wietrze, który nie niesie ulgi, który ma konsystencję (jak mawiała moja babcia) niczym z pieca. I właśnie ten - bezgłośny z mojego oddalenia - łopot jest pierwszą, najważniejszą figurą upału. Kiedy skupiam wzrok wyłącznie na tych daremnie zrywających się do lotu markizach, tracę z brzegów spojrzenia całą resztę - ścianę bloku, z której jęzor słońca zlizał liszaje obłażących i wypłowiałych, choć niegdyś pastelowo wielobarwnych tynków - i przenoszę się z mojego osiedla do jakiegoś fetyszowego miasteczka gdzieś na południu Europy, gdzie nigdy nie byłem: Hiszpania, Grecja, Sycylia, Korsyka... nienaturalnie wysokie wobec śmiechu wartej wąskości uliczek, białe mury domów zwisają nad udręczonymi schodkami i brukami aż do miejsca powyżej, gdzie zderzą się siłą niewyobrażalnego kontrastu z najgłębiej błekitnym niebem; przysłonięte drewnianymi roletami okna, z których wysnuwają się kity roślin doniczkowych; babiny w szczelnych czarnych przyodziewkach wysiadują na ławeczkach przed nieskończenie ciemnymi otchłaniami szeroko otwartych drzwi, skąd jedynie smugi intensywnie egzotycznych zapachów potraw są śladem jakiegokolwiek życia. Aha, i jeszcze wszędobylskie koty - no, jakoś tak to sobie wyobrażam.  Choć i tak wszystko to redukuje się do dekoracji wzniesionych na okoliczność kręcenia przez Wojciecha Jerzego Hasa madryckich scen Rękopisu znalezionego w Saragossie. Podobno działo się to we Wrocławiu, choć ja zawsze mam przed oczami pałac Woroncowa w Ałupce na Krymie, zwłaszcza tamto zatłoczone zwiedzającymi i zawalone straganami przejście wijące się między wysokie, szare mury - niewzruszony, znużony kamień (po lewej nasączony blaskiem, po prawej ściekający cieniem), a środkiem sączy się struga kolorowych głów, czapek, parasolek omywająca, a jakże, markizy osłaniające stoiska z wszelkim niewyobrażalnym szmelcem. Tak już zostanie, nic na to nie poradzę.

A zatem markizy - ruch, którego bezszelestność tylko podkreśla nieruchome, wygaszające wszelkie życie, skracające cienie dostojeństwo popołudniowego upału. Dla kontrastu z tym - statyczność balkonowych poręczy, szkielety mebli: leżaków, stolików, krzeseł. Niczym wystające z piasków pustyni, odsłonięte przez samum kości monstrów pamiętających jeszcze czasy, gdy władzę nad tą jałową ziemią sprawowało mroczne imperium Stygii... Samum, Stygia - mój rozmiękczony mózg bawi się nazwami, słowami, w których zamknięta jest prawda wielkich temperatur; a czy będzie to arabskie określenie "trucicielskiego" wiatru niosącego ze sobą tumany morderczego piachu, czy wymyślona przez Roberta E. Howarda nazwa czarnoksięskiego państwa z aż po nieistnienie zamierzchłej ery hyboryjskiej - nie ma większego znaczenia. Cała prawda zamyka się w nagim jak idea pustynności brzmieniu słowa, które - i poza jego sensem, i w samym jego środku jednocześnie - jest absolutną prawdą bezsłownej pieśni najwyższego południa. A raczej Południa.
Ta pieśń najwyższego południa (Południa) - tak na marginesie - to coś, co ubrdało mi się kiedyś na styku czytania To rzekł Zaratustra Nietzschego i czytającej Nietzschego Hanny Buczyńskiej-Garewicz w jej pięknych Metafizycznych rozważaniach o czasie. Nie ma czegoś takiego - o ile mi wiadomo - ani u filozofki, ani u jej filozofa. A u mnie jest - czemu nie? Przecież także i to rzekł Zaratustra.

Ruch. Bezruch. I raz jeszcze ruch: dziecinny wiatraczek na poręczy jednego z balkonów. Wykonane z jakiejś pozłotki ramiona chwacko wirują w rytm rozprażonych oddechów lata, łapiąc blask słońca i śląc z bezmyślną, rozrzutną radością bliki aż w moje źrenice. Ilekroć widzę wiatraki takie jak ten, przypomina mi się - nie wiedzieć czemu - scena z W pustyni i w puszczy, kiedy to Staś ogląda miraż Medinet (chyba Medinet - sprawdzać nie będę, celowo, bo to kręta opowieść mojej pamięci, nie sprawdzian wierności Sienkiewiczowi), miraż tak doskonały, że daje się dostrzec nawet wiatraki na studniach. Może nawet te studnie opatrzone zostały przymiotnikiem "angielskie".
Nie wiem, czemu akurat ten obraz (obok wielu innych oczywiście) został we mnie ze szczeniackiej lektury W pustyni i w puszczy, lektury wpierw zapośredniczonej w czytaniu babci i mamy, potem wielekroć ponawianej z bezgraniczną, beznadziejną miłością. Ale został. I trwa. Jest i teraz - jak dla Tarkowskiego wiatraki w Medinet miały być dowodem na to, że miraż nie jest mirażem, tak dla mnie różnofarbne migoty wiatraczka naprzeciwko są poświadczeniem, że dzieje się naprawdę. Czyli jako fatamorgana, baudrillardowska ułuda prawdziwsza niż rzeczywistość.

Jeszcze ruch, na zakończenie. Akacja tuż za oknem, której trzepot odrealnia wszystko to, co zobaczyłem w uprzednio pisanym. Falowanie akacjowych liści, odwracających się srebrnymi brzuchami ku górze przy każdym powiewie, jest samą istotą upału - tak myślał już Bruno Schulz w pierwszych zdaniach Sierpnia: "te drzewa afektują wicher, wzburzając teatralnie swe korony, ażeby w patetycznych przegięciach ukazać wytworność wachlarzy listnych o srebrzystym podbrzuszu, jak futra szlachetnych lisic". Czy to te słowa - nieświadomie - zainfekowały upałem moje myślenie akacji? A może mieliśmy po prostu - Bruno i ja - te same intuicje, wpatrując się jak zahipnotyzowani w rozwichrzoną, wybebeszoną szarość spodów akacjowych liści i nie mogąc pojąć, jak ten sam pląs może znaczyć coś zupełnie innego wtedy, gdy zwiastuje jeszcze większy żar, jak i wtedy, gdy tchnie paniką tuż przed nadciągającą znad ołowianego horyzontu burzą? A może wszystko to wryło mi się w myśl całkiem niedawno, w połowie maja, kiedy to jeszcze raz i jeszcze raz na nowo czytałem te słowa Schulza w kolejnych poprawianych przeze mnie, splamionych atramentowym potem arkuszach maturalnych - a za każdym przeczytaniem, zamiast nudy, rosła we mnie fascynacja niewiędnącymi (mimo upału) zaklęciami drohobyckiego czarnoksiężnika?

Tak czy inaczej, zza zakrętów uliczek przecinających pałac Woroncowa w Medinet wyłaniają się odsłonięte przez samum szkielety stygijskich smoków, w piachu klekoczą skorpiony, między żebrami uwijają się pszczoły. Przyklejone gumą do żucia na pożółkłych rogach i żuchwach wiatraczki rzucają nielogicznie długie, akacjowo posrebrzane cienie, osłaniam dłonią skronie Błażeja-la - nie chcąc wydawać ich na pastwę białych od żaru i oszołamiających dni letnich. To rzekł Zaratustra.

poniedziałek, 28 lipca 2014

Ojcofizmy

Ojcofizmy, taki mi się wymyślił neologizm; czyli mniej lub bardziej rozbudowane aforyzmy, gnomy, sentencje, epifanie ojcowskie. Po prostu - co tu dużo gadać - terapia tekstem. Terapia czego? Oczywiście ojcostwa. A czemu aż tak, czemu ojcostwo terapeutyzować? Bo to doświadczenie traumatyczne - takie, na które nie można się przygotować, które jest niebywałą sztuką improwizacji, obserwacji, działania w trybie natychmiastowym. Sens nadaje się temu po fakcie, w tym, co zapisywane.

***

Najbardziej intensywnym - negatywnym - doświadczeniem medytacyjnym jest dla mnie konieczność stawania wobec wszystkiego, co rozprasza. Im bardziej chcę się skupić (a wiadomo, że już tam, gdzie zaczyna się jakiekolwiek chcenie, kończy się medytacja), tym bardziej wyłazi ze mnie wszystko to, co chciałoby się, żeby mną nie było, nad czym moje dążące do pełni bycia sobą ja nie sprawuje władzy: natrętne myśli, oczekiwania, zachcenia, irytacje, uroszczenia... Już praktykujący medytację pierwsi chrześcijańscy anachoreci znali pojęcie logismoi, naruszających monolit modlitewnego skupienia konceptualizacji, niechcianych i nie wiadomo skąd przychodzących sensów.
Pod tym względem medytacja jest bezlitosna: stawia cię w prawdzie wobec tego, jak bardzo jesteś rozchwierutany i nieobecny. Czasem udaje się to wyosobnić i uczynić z tego coś zewnętrznego, jakiegoś pana Hyde'a swojej tożsamości - jak w jodze, w śavasanie, kiedy miewa się czasem doświadczenie unoszenia się nad matą i spoglądania na siebie z zewnątrz. Czasem nie i wychodzi się z doświadczenia medytacji bogatszym o lekcję pokory, o wyższą świadomość własnych ograniczeń. A lekcja to bolesna.
Podobnie bezlitosne jest obcowanie z dzieckiem - przed którym nie ukryjesz się z niczym. Możesz sobie wyobrażać i wmawiać, że jesteś spokojny, cierpliwy, wyzbyty agresji, uważny, pozbawiony niepotrzebnych przedsądów co do tego, jakie twoje dziecko ma być: ostatecznym miernikiem zasadności tego wszystkiego będzie pierwsza nieprzespana noc z maluchem najedzonym, przebranym - a i tak rozpłakanym. Tu się dopiero okaże, ile jest w tobie tego dobrego, a ile złego. Staną przed tobą wszystkie słabości twojego charakteru, łącznie z tymi, których wstydzisz się tak bardzo, że aż nie dopuszczałeś do świadomości faktu ich istnienia. I nie uciekniesz przed nimi - bo dokąd? Oto prawdziwy czas prawdy o sobie, bywa, że bardziej niż niewygodnej.

***

Za oknem deszcz i burza, leżę na kanapie kangurując Księcia. Słuchamy concerti grossi Corellego. Mierzę czas obserwując pająka (potem, z bliska, okaże się, że to mól) przemierzającego niespiesznie sufit. Usiłuję odgadnąć, jaką marszrutę obierze.

***

Po raz pierwszy od dwudziestu ośmiu lat nie obejrzałem finału mistrzostw świata w piłkę kopaną. Jakieś tam koło się zamknęło: i wtedy, i teraz było to spotkanie Niemiec - podówczas RFN - z Argentyną (swoją drogą nie wiem, czy większe emocje budził we mnie wówczas sam mecz, czy waga uczestnictwa w jakiejś wielkiej celebracji; że pozwolono mnie, ośmioletniemu szczeniakowi, oglądać cokolwiek późnym wieczorem na naszym czarno-białym telewizorze - tak czy inaczej, do dziś pamiętam, że spotkanie rozgrywano na Stadionie Azteca w Mexico City, że grał Maradona i że Argentyna wygrała 3:2, co Polaków, w różnym stopniu skażonych tyleż historyczną i genetyczną, co oficjalną i propagandową antyniemieckością, stadnie uradowało).
Nie obejrzałem nie dlatego, że nie miałem czasu, ten jakoś bym pewnie wygospodarował, nie bacząc na pokusę łapania każdej chwili snu w te pierwsze ojcowskie noce - po prostu kompletnie nie byłem w stanie wykrzesać z siebie choćby minimum zainteresowania. Poważnie. I do dziś nie wiem - choć dotarło do mnie, że wygrali Niemcy - jaki był wynik.
Z wieloma rzeczami tak teraz mam - zdają mi się one śmiesznie nieistotne. I nawet towarzysząc żonie podczas karmienia o pierwszej straży nocnej, kiedy niczym mnich sięgam po pisma Jana od Krzyża albo po wybór z Filokalii - nie jestem w stanie, wstyd i strach przyznać, wywołać z siebie tych sprzecznych emocji, które przeżywałem jeszcze miesiąc temu. Nie, żebym każdą jedną nieprzespaną minutę dnia i nocy spędzał na kontemplowaniu Fistaszka (oczywiście w tych chwilach, kiedy daje się kontemplować) - ale i tak wszystko, co nie jest nim, traci na wyrazistości i intensywności. Nawet to, co teraz piszę - kiedy tylko zamknę komputer, wyda mi się to czymś w najlepszym razie pozorowanym.
A co do mistrzostw... Jeśli przejdą one z jakichś powodów do historii, to pewnie przede wszystkim z powodu tego, co się powyrabiało z jedenastką Brazylii. Niesiona siłą własnej legendy i niezrównanej publiczności (złośliwi chyba mówią, że trochę też życzliwością sędziów), pod koniec mundialu objawiła, jak bardzo łatwo legendy bez pokrycia kruszą się przy pierwszym mocnym puknięciu - najpierw to straszne 1:7 z Niemcami w półfinale, później 0:3 z Holandią w małym finale... Najcelniej - w kontekście półfinału - skomentował to R.: "logika 7, religia 1". Nic dodać, nic ująć - wszystko zawiera się w tym efektownym równaniu.

***

Okrutna nauka nierelatywnej moralności.
Kiedy pozwalasz sobie na gwałtowność i agresję w stosunku do osoby dorosłej, zawsze znajdzie się jakiś sposób, by skutek tej przyczyny zmediatyzować. Możesz przeprosić, przegadać, uzasadnić, obrócić w żart, pójść w zaparte. To oczywiście dobrze - ale też źle: bo gra na osłabienie bezwzględności etycznej relacji między przyczyną a skutkiem może prowadzić do relatywizmu; zrobiłem źle, ale ponieważ ostatecznie nie do końca na złe to wyszło, to może złe aż takie znowu złe nie było...
A z dzieckiem się nie da. Wszystko: gwałtowniejszy ton głosu, którym starasz się przebić przez rozjuszony płacz; odrobinę za mocne uchwycenie rączki bądź nóżki (bo jeszcze chwila, a to rozszalałe życie fiknie ci z ramion na podłogę); nie dość delikatne, wyrosłe ze zniecierpliwienia lub zmęczenia ułożenie w wózku lub na przewijaku - wszystko to będzie ci odpłacone. I to natychmiast, bez zawiasów, odroczenia, okoliczności łagodzących, z bezwzględną zerojedynkowością godną Hammurabiego i Drakona. Dziecko zapłaci za to niedospaną nocą, desperackim miotaniem się na posłaniu, wiercącym krzykiem wybuchającym absolutnie znienacka; ty - niemożliwą do rozgrzeszenia konwulsją sumienia, płytkim snem rozsadzanym przez koszmary.

***

Wśród wszystkich ubranek Kapitana-małe-be (najczęściej otrzymanych w spadku od znajomych i przyjaciół, a więc reprezentatywnych dla dziecięcego rynku tekstylnego od Bugu po Odrę i od Bałtyku po Tatry) próżno by szukać jednego choćby, na którym nie byłoby jakiegoś niedorosłego zwierzątka: pieska, kotka, misia... Najbardziej oczywiste wyjaśnienie: twoje dziecko ma się kojarzyć z czymś rozkosznym, słodkim, przytulnym. Eksplikacja o wyższym stopniu komplikacji, taka jakby jungowska z ducha: bycie z dzieckiem cofa nas z nadświadomego poziomu ludzkiej egzystencji do bardziej pierwotnego, zwierzęcego świata instynktów, odruchów, działań, których sens uzależniony jest od wyłączenia nadmiaru tego, co rozumowe. A zresztą - przecież w komunikacji z trzytygodniowym człowiekiem jakiekolwiek rozumowe narzędzia są warte mniej niż pierwsze obcięte mu paznokietki... W niektórych nurtach związanych z alternatywnymi podejściami do rodzicielstwa bliskości pojawiło się ostatnio takie hasło, by już nie rodzić "po ludzku", ale właśnie "po zwięrzęcemu", by w swym rodzeniu i rodzicielstwie mniej być człowiekiem, bardziej ssakiem.
A tak poza tym, skoro już o ubrankach dziecięcych mowa: gdybym ja był Unią Europejską, tak rozkochaną w normatywizowaniu wszystkiego, zacząłbym od wydania zakazu produkowania i sprzedaży czegokolwiek, co dzieciakowi trzeba ubierać przez głowę.

***

Jakkolwiek cenię sobie psychoanalizę jako wielką - być może ostatnią tak wielką, kompletną, dogłębną i dojrzałą - filozofię kultury i społeczeństwa, to głęboką odrazą napawa mnie groteskowo zadęty (i w tym swoim zadęciu śmieszny), deterministyczny w najbardziej obleśnym, pozytywistycznym sensie tego słowa sposób mówienia freudystów o wczesnym dzieciństwie: wszystkie te kompleksy Edypa i Elektry, dobre i złe piersi, fazy analne i oralne... Dziecko w tym ujęciu zmienia się dla mnie w leżący na kozetce preparat badawczy, w kulącą się pod dotknięciem elektrody odciętą żabią kończynę.
Ale - paradoksalnie - odkrywam dla siebie inną wielką psychoanalityczną prawdę, która do tej pory jakoś mi umykała: że człowiek jest istotą w dużej części lękową, że w ogromnym stopniu rządzi nim ekonomia tego, czego się boi, dialektyka strachu (najczęściej imaginowanego) i jego przewalczania (pozorowanego).
Oczywiście - nie dotyczy to Księcia, on ma to wszystko (że sobie pozwolę na taki psychoanalityczny żarcik) w najgłębszym stadium analnym.
Istota doszczętnie i bezbrzeżnie lękowa to ja, ojciec.

***

Leżę na kanapie kangurując Fistaszka. Słuchamy symfonii Z nowego świata Dvořáka. Policzyłem (bez okularów, żeby było trudniej), że na wiszącej na ścianie naprzeciw kopii japońskiego plakatu Mojego sąsiada Totoro jest pięćdziesiąt osiem kompletnie niezrozumiałych dla mnie znaków. Teraz zabawiam się odnajdywaniem tych, które się powtarzają. Zastanawiam się, czy przy odpowiednim treningu siły woli dałoby się zrobić tak, żeby te powtarzające się znikały - jak w mahjongu albo choćby w pairs.
Takie oto niezbyt poważne ojcowskie wariacje na temat Imperium znaków Rolanda Barthesa.

***

Najpewniejszymi sposobami ukojenia Kapitana-małe-be (sposobami - dodajmy - nieposiłkującymi się żadnymi pomocami technicznymi; ani lewackimi, takimi jak chusta, ani konserwatywno-liberalnymi, jak smoczek) są mleczne piersi mamy i służący za najlepsze łóżko brzuch taty.
Jedzenie i sen, kobiece piersi i męski brzuch, Kybele, Wielka Macierz i Dagda, Wielki Ojciec.
Witamy w świecie archetypów.

***

O dziwacznym indyjskim instrumencie zwanym z angielska shruti box (obstawiam więc, że można to też zapisać śruti - w kulturze indyjskiej istnieje takie pojęcie zarówno w muzyce, jak i w doktrynie hinduizmu, a w jednym i w drugim pochodzi od "śru", czyli "słuchać") dowiedziałem się nie od kogo innego, jak od niestrudzonego penetratora granic muzyki i literatury, Filipa Zawady. To ważne o tyle, że to, co najciekawsze o śruti box, wiem wyłącznie od niego - niewykluczone więc (wobec braku oparcia w innych źródłach), że konfabuluję i Filip nic takiego mi nie powiedział. Bo ten instrument - dość jajcarny wariant akordeonu, mówić możliwie najprościej - może służyć ku temu, by przez docisk do brzucha dźwięk kierować do wewnątrz ciała, co pomaga w medytacji.
Teraz też mam taki śruti box - pamiętający drugi etap reformy gospodarczej, elektryczny młynek do kawy. Zawsze, jak go uruchamiam, zawijam go - żeby nie obudzić Księcia - w ręcznik i wciskam właśnie jak najgłębiej do brzucha. Bardzo pomaga w tym to, co joga nazywa uddijana bandha.
Aha, jeszcze jedno. Na liście fistaszkowych przebojów do zasypiania - przebojów zawodzonych i mruczanych przez tatę - na razie króluje niepodzielnie W południe Silnej Grupy Pod Wezwaniem; dalej, już bez rozróżniania na miejsca na podium, plasują się Hej żeglujże Maryli Rodowicz, Ballada o Cześku Piekarzu Wolnej Grupy Bukowina i Ballada o świętym Mikołaju Andrzeja Wierzbickiego. Cóż... kiedy lata temu uczyłem się grać i śpiewać wszystkie te kawałki, na uwadze miałem doraźny efekt towarzyski, w życiu bym nie pomyślał, że będzie to robić za kołysanki. Ale w porządku, wreszcie się to do czegoś przydało. 

***

Niewiarygodne stężenie landrynkowo-różowego kiczu w dyskursie rodzicielskim - zwłaszcza matczynym (a raczej mamusiowym: w tym języku podstawową formą każdego rzeczownika jest deminutyw).
Byłbym w stanie zrozumieć, gdyby takie rzeczy wyrabiały się w jakiejkolwiek retoryce oficjalnej, poddanej tej czy innej zewnętrznej opresji, podporządkowanej określonym ideologicznym interesom. Na przykład - w szeroko pojmowanej opcji prolajfersko-konserwatywno-kościelnej; tu sprawa jest jasna, o byciu ojcem i matką trzeba mówić radośnie, dziękczynnie, pozytywnie, posłanniczo, mityzująco, stępiając kanty i grzęznąc w wyobrażeniowo-figuratywnych kliszach. Ale takie choćby przestrzenie komunikacji jak fora internetowe dla matek powinny być przecież wolne od pokusy autocenzurowania własnych myśli i odczuć - a tymczasem to tutaj można stracić zęby i wątrobę od stężenia słodyczy... Dziecko może być wyłącznie Misiem, Kluseczką, Kuleczką, Aniołkiem, Fasolką; dobrze jest się pochwalić, ile ma ząbków (zdrabniamy, zdrabniamy: broń Boże nie zębów!) i w jakim czasie od ślubu rodziców (zdrabniamy, zdrabniamy: mamusi i tatusia) się urodziło; można sobie dobrać  do wyświetlania pod każdym postem stosowny baner - a estetyka tych ostatnich woła o pomstę do nieba nie gorzej niż Kapitan-małe-be przy przewijaniu.
Czemu tak? Czy rzeczywiście bycie matką to wyłącznie permanentna orgazmiczna ekstaza? Czy nieprzespane noce, zaparcia i kolki, trwanie półtorej godziny z piersią w dziobie malucha ssącego raz na dwie minuty, świdrujące wrzaski niedające się w żaden sposób udobruchać, tak doskonale roztapiają się w mistycznej świetlistości wzniosłego macierzyństwa? Nie wydaje mi się - i nie chciałbym zabrzmieć jak cynik, ale czytam to wszystko również jako terapię tekstem, jako próbę wywarcia na własne lęki, frustracje i bezradności magicznej przemocy słowem, w którym każda dynia zmienia się w karocę.
Przypomina mi się, że dokładnie o tym samym - w kontekście dramatu poronienia - pisała kiedyś Justyna Bargielska. Ją również - podobnie doświadczoną - zdejmował grozą doszczętnie spetryfikowany, niezdolny dogłębnie zmierzyć się z traumą sposób mówienia o stracie nienarodzonego dziecka. I próbowała mu przeciwstawić własny, uciekający od fingującej pogodzenie banalności.
Więc kiedy zerkam - rzadko i ze względów wyłącznie poznawczych - na fora dla mam, to dostrzegam pod tą obowiązującą słodyczą mamusiowatego socrealizmu dokładnie te same przygniatające czasem trudy, które towarzyszą teraz mnie. I - podobnież - mam nadzieję, że na odwrót: z tego, co piszę tu teraz, nie znika głębinowa radość i duma liczącego sobie miesiąc nowego bytu zwanego ojcem. No dobra, niech będzie: tatusiem.

piątek, 18 lipca 2014

Błażej de Angola

Błażej z Angoli... Jeśli przyjąć - hipostatycznie po trosze, wyłącznie na użytek od roku tu pisanego - że istnieje jakikolwiek Angola (Bartleby, de), to owszem, jest Błażej z Angoli, krew z jego krwi, kość z jego kości.

Początek zupełnie fatalny, patriarchat pełną gębą (jest takie jakoby niezwykle kurtuazyjne powiedzenie, dla mnie stanowiące właśnie odstręczającą kwintesencję prymitywnej, zawłaszczającej patriarchalnej agresji: "moja cudowna żona, która urodziła mi... [tu podajemy liczbę] cudownych dzieci"). A przecież nominalna - pre-Błażejowa poniekąd - egzystencja naszego syna zaczyna się od matki, czego dowodem różowa (tym razem - he, he - równie pełnogębny dżęder, jakby nie mieli błękitu dla siusiakowatych) opaska na rączkę z nabazgrolonym "Rojek 'S' Katarzyny". Rojek, syn Katarzyny. I Błażej z Angoli.

To może po prostu tak, sprawozdawczo: Błażej Rojek, pierworodny syn Katarzyny i Przemysława, urodzony późnym, pochmurnym i deszczowym rankiem (wedle papierów będzie, że dokładnie o 8:55 - mnie się tam wydaje, że była bardziej 8:50, ale niech już ma tych pięć minut mniej) 30 czerwca 2014 roku. Urodzony w jednym z krakowskich szpitali, którego nazwy może nie będę wymieniał, ale przed którym - a raczej przed wszystkimi ludźmi, którzy przeprowadzili nas dobrą, i łagodną, i zdecydowaną kiedy trzeba ręką przez tych niespełna pięć godzin - chylę czoła z wdzięcznością. Waga urodzeniowa - 3230 gramów, długość 57 centymetrów. Wedle naszego zodiaku - rak, wedle celtyckiego jabłoń, wedle chińskiego koń. Co to znaczy - nie będę sprawdzał, ale informuję gwoli ścisłości.

Kim będzie? Odpowiedź prosta: kim zechce. Tymczasem bywa przez rodziców tytułowany najczęściej Księciem, Fistaszkiem lub Kapitanem-małe-be (miano Kapitana Duże Be zostało już przez Spiętego zarezerwowane dla Wiadomo-Kogo), rzadziej glonojadem lub hobbitem. Kim ja będę z nim - o tak, to jest prawdziwie wielkie pytanie... Na razie wyglądamy sobie we dwóch (a raczej wyglądaliśmy, gdy Kapitan-małe-be liczył sobie niespełna tydzień) tak oto:


Takie sobie selfie, jakościowo kiepskie i z prodakt-plejsmentem, ale pierwsze, więc swoją historyczną wagę ma... Więcej pisania nie będzie - tymczasem, bo niebawem coś się napisze... A poza tym, co miało zostać napisane na dziś, napisało się - aż za obszernie - tu:

List otwarty do Joanny Mueller

czwartek, 19 czerwca 2014

Herezje na tematy patriotyczne

***

Ten nasz polski patriotyzm - w niektórych swych wydaniach w sposób szczególny, ale niestety również w wersji en masse - w sposób neurasteniczny odwołuje się do różnych źródłowych braków. Między innymi - jak zauważył kiedyś J. - do braku założycielskiej sceny rytualnego mordu, pożarcia (to Freud) totemicznego ojca... zamiast fundatorskiej zbrodni, jakiegoś Kadmosa patrzącego na wyrosłych ze smoczych zębów, walczących ze sobą spartoi i czekającego, którzy z nich przeżyją, by założyć wraz ze swym władcą Teby, zamiast Romulusa znaczącego krwią brata limes przyszłej Romy, zamiast - wreszcie - spadającej spod ostrza gilotyny głowy Ludwika XVI, która stała się (na dobre i na złe) kamieniem węgielnym Francji i sporej części nowożytnej europejskości - my mamy Kordiana mdlejącego na progu sypialni cara. To jednak nie jest jeszcze najgorsze - bo na tym braku można akurat budować pewną pozytywność, byleby tylko brak zreinterpretować jako jego przeciwieństwo, czyli naddatek: brak królobójstwa to pełnia zrozumienia dla istoty legalnej władzy, brak poważniejszej religijnej rzezi to poszanowanie dla światopoglądowej odmienności... Polak jednakowoż braku nie jest w stanie przekroczyć - i nadbudowuje nad nim brak drugiego stopnia: skoro moi przodkowie nie mordowali królów, to ten grzech pierworodny przechodzi na mnie w postaci pragnienia rewolucyjnej zmiany (bo wszelka ekonomia uciążliwej, ewolucyjnej pracy jest czymś jakoś mało rycerskim, niegodnym, cuchnącym zgnilizną kompromisu); ponieważ antenaci w imię nigdy niespełnionego zwycięstwa wykrwawiali się w patetycznych hekatombach, więc dopóki sam nie złożę się na ofiarę, będę kimś niepełnym, bezwartościowym, w sobie samym brakującym, przeklęte dziedzictwo braku pierworodnego dźwigającym, ponawiającym w autodestrukcyjnych ciągotach do rycerskiego samobójstwa traumę permanentnej klęski, która resentymentalnie kompensować ma brak zwycięstwa... Gdyby streścić narracje, jakie polska młodzież słyszy przy okazji świętowania w szkołach kolejnych rocznic, to ich podprogowy przekaz brzmiałby właśnie tak: jesteście niepełnowartościowi, okaleczeni, niepełni, brakujący w porównaniu z waszymi rówieśnikami z powstania warszawskiego, z legionowej piosenki, z ulic Lwowa, z ubeckich katowni. Główny nurt polskiej Lebensphilosophie to apoteoza masakry - dokładnie takiej, z jaką polemizowała Agata Bielik-Robson, punktując w swym ważnym szkicu Dlaczego raczej żyć niż umierać? ohydztwa wypisywane przez Jarosława Marka Rymkiewicza, który jedynego remedium na powszechną niepotrzebność egzystencji upatruje właśnie w pięknie śmierci (oczywiście patriotycznej - i oczywiście cudzej), stając tym samym przeciwko wszelkiemu życiu. Zresztą - jakież to daty celebrujemy jako narodowe święta? 11 listopada, 3 maja, 15 sierpnia - to przecież trzy różne momenty, trzy kompletnie nieprzywiedlne sensy; a w obchodowej dramaturgii spłaszczają się one do tego, co orężne, martyrologiczne, podkreślające chwałę minionego kosztem tego, co z owej chwały mamy dziś. A jeszcze bardziej symptomatyczne wydaje mi się to, co samozwańczo, na fali zbiorowej emocji wdziera się w kalendarz świąt nieoficjalnych, a przecież tym ważniejszych - żołnierze wyklęci, powstanie warszawskie, Katyń... Dlaczego nie 4 czerwca, 31 sierpnia? Bo pozytywność wydaje się Polakowi jakoś podejrzana - skoro nam się udało, to coś tu nie gra, więc poszukajmy pęknięć. A kto szuka, znajduje: zdradę elit, spisek, uwłaszczenie nomenklatury.

***

Jednym z ważniejszych momentów w moim rozumieniu pracy wychowawcy było obejrzenie (nie po raz pierwszy zresztą) Hair Miloša Formana. Oczywiście nie chodzi mi ani o wolną miłość, ani o narkotyki, ani o anarchiczne wyzwolenie od wszelkiej regulatywnej idei - choć równie oczywistym jest, że wszystkie te rzeczy pokazane są w tym znakomitym musicalu w sposób daleki od jakiejkolwiek naiwnej jednoznaczności, również (a może zwłaszcza) tej apologetycznej; to zresztą temat na osobą opowieść, którą może kiedyś odważę się tu wysnuć... Objawienie tego, o co chodzi mi w wychowaniu, nastąpiło podczas oglądania ostatniej sceny filmu - kiedy to niekończące się rzędy przemocą zmienionych w żołnierzy młodych ludzi wchodzą ze śpiewem ("wygłodzeni patrzymy po sobie, wyczerpani maszerujemy dumnie w zimowych szynelach, oddychając smrodem laboratoriów patrzymy w twarze ginącego narodu karmionego gazetowymi fantazjami") do wnętrza samolotu upiornego niczym paszcza pożerającej robotników maszyny-molocha w Metropolis Fritza Langa ... Nigdy nie bądźcie tymi, którzy zaganiają innych do tego nienażartego żeliwnego brzucha - i nigdy nie dajcie się omamić komukolwiek na tyle, byście dali się tam zagnać; w ostatecznym rozrachunku jest to jedyne, co mam do przekazania jako wychowawca.

***

Polska polityka wydaje się dziś w sposób beznadziejny zacementowana przez hegemonię PiS-u i PO (wyniki ostatnich eurowyborów - które są przecież również ważnym i najbardziej miarodajnym sondażem wyborczych sympatii Polaków - nie pozostawiają złudzeń: na obie te partie oddano w sumie blisko sześćdziesiąt cztery procent głosów). Pozorowane (i pozornie agresywne) różnice między tymi ugrupowaniami są kompletnie nieistotne: ich medialnie nośne zapasy to w gruncie rzeczy manichejski agon, który gwarantować ma stabilność uniwersum polskiej sceny politycznej - obie partie są na siebie fatalistycznie skazane niczym Aryman i Ormuzd, istotą ich wygranych w kolejnych elekcjach jest jedynie podtrzymywanie wysokiej temperatury wzajemnych antagonizmów wśród coraz mniej reprezentatywnej dla całości narodu przygarści tych, którym chce się jeszcze głosować... Same w sobie tak PO, jak i PiS są kwintesencją programowej nijakości, światopoglądowej niewyrazistości (rzekomy liberalizm platformersów jest tak samo w sobie sprzeczny jako równie rzekomy konserwatyzm zwolenników Jarosława), podręcznikowym przykładem postpolitycznej zamiany polityki na menedżerowanie. Trzy punkty faktycznie krańcowe, w jakikolwiek sposób od czegokolwiek się odróżniające, we współczesnej polskiej polityce wyznaczają moim zdaniem trzy zjawiska zupełnie inne: szaleństwo, cynizm i zideologizowanie. A ich osobowymi dysponentami są - odpowiednio - Antoni Macierewicz, Janusz Palikot i Janusz Korwin-Mikke.
Pierwszym z nich zajmować się w gruncie rzeczy nie warto - co oczywiście nie znaczy, że nie jest on na naszej scenie politycznej postacią krańcowo niebezpieczną... Gdybym chciał zabawić się w domorosłego psychologa, to powiedziałbym, że mamy tu do czynienia z klasycznym przykładem paranoi, w której obiektem urojeń jest cokolwiek, co ma związek z Rosją - od uporczywego interpretowania wszystkiego, co złe w polskiej rzeczywistości jako wyniku działań rosyjskiej agentury (Macierewicz sprzed lat mniej więcej dwudziestu), po groteskowe próby udowodnienia, że katastrofa smoleńska była zamachem. Oczywiście, oprócz założenia, że mamy tu do czynienia z paranoikiem, jest jeszcze możliwy do usłyszenia tu i ówdzie ponury żart, że Antoni M. sam jest działającym z niebywałym rozmachem agentem ze wschodu, realizującym konsekwentnie plan podsycania w Polakach rusofobicznych fobii, co Rosjanom znakomicie ułatwia rozgrywanie nas tak na poziomie stosunków bilateralnych, jak i na arenie międzynarodowej... Za tą tezą przemawiać miałby fakt niezwykłej konsekwencji działań Macierewicza - choć oczywiście psychiatria zna też przykłady zaburzeń urojeniowych o podobnie stabilnej strukturze. I jeszcze żeby nikomu nie przyszło do głowy posądzanie mnie o rzucanie oszczerstw: nie twierdzę, że Antoni Macierewicz jest paranoikiem albo asem wywiadu - na prawach metafory i przybliżenia stwierdzam jedynie, że tak to może z zewnątrz wyglądać.
Janusz Palikot z kolei jest cynikiem doskonałym - choć oczywiście nie jest to cynizm w znaczeniu znanym z filozofii starożytnej, ale taki, jakiego obraz przedstawił w swej monumentalnej Krytyce cynicznego rozumu Peter Sloterdijk. Cynizm - wedle niemieckiego myśliciela - nie jest bowiem znaną z przekazów o Diogenesie postawą bezkompromisowego buntu wobec społecznych struktur, oczyszczającym i ironicznym dystansem obnażającym umowność konstytuujących polis świętości i norm; on jedynie postawę taką finguje, będąc w swej istocie krańcowym pragmatyzmem, dostosowaniem się do obowiązujących dyskursów i umiejętnością wykorzystywania ich sprzeczności. Gdy kilka lat temu Janusz Palikot - polityk w praktyce dość nieudolny, choć dysponujący imponującym wachlarzem umiejętności autokreacyjnych - obwieszczał powstanie nowej partii o charakterze skrajnie lewackim, moje zdumienie zrazu nie miało granic: wszak prominentny działacz Platformy Obywatelskiej jeszcze niedawno obnosił się z poglądami bliskimi neoliberalizmowi, przy okazji z ostentacyjną rewerencją traktując hierarchów Kościoła Katolickiego. Szybkie ponowne przekartkowanie Sloterdijka ukoiło mój poznawczy niepokój: zdałem sobie sprawę, że mam do czynienia ze zjawiskiem nienowym i dogłębnie już opisanym - antysystemowość Palikota (w programie jego frakcji rozłażąca się w palcach od nieliczących się z żadnym poziomem zdrowego rozsądku niespójności) to niewiele więcej niż cyniczna gra obliczona na to, by w samym środku systemu jak najstabilniej się ukorzenić.
O ile jednak zarówno Macierewicz, jak i Palikot są dla mnie synekdochami zjawisk mimo wszystko skazanych w perspektywie dłuższego trwania na nieistotność, marginalność i rozpad - karmiącego się mitami podporządkowywania gry politycznej odklejonym od rzeczywistości idiosynkrazjom i tęgopokrywego pragmatyzmu opuszczającego swą pozycję natychmiast po zmianie chwilowej politycznej koniunktury - o tyle tryumfalny powrót do wpływu na politykę Janusza Korwin-Mikkego niepokoi mnie zdecydowanie bardziej.
Bo nie jest to ktoś, kogo można by było zneutralizować doprawiając mu gębę błazna, pajaca, nieszkodliwego i w gruncie rzeczy godnego szacunku (za stabilność poglądów i niepodważalną inteligencję), starzejącego się dziwaka w muszce; na nic zdadzą się też argumenty usiłujące wykazywać wewnętrzną sprzeczność jego poglądów - bo ich kohezja jest nienaruszalna. No i nie ma się też co łudzić, że jego nowa formacja, Kongres Nowej Prawicy, to po prostu kolejna partia protestu, podobna Samoobronie i Ruchowi Palikota/Twojemu Ruchowi, która skompromituje się po pierwszym dopuszczeniu do żłobu, ugrzęźnie w wewnętrznych sporach - owszem, ich sukces da się wytłumaczyć społeczną frustracją, ale co do swej istoty KNP nie jest grupującym osoby przypadkowe i wątpliwe, obliczonym na doraźność produktem zawdzięczającym swe powodzenie akrobacjom speców od marketingu politycznego. Zostali wyniesieni do partycypowania we władzy wyłącznie dzięki swojej rzeczywistej antysystemowości - kłopot jedynie w tym, że nie jest to antysystemowość zorientowana li-tylko na rewolucyjne przeobrażenie rządzącego establishmentu; jej korzenie rozsadzają przestrzeń najbardziej podstawowych wartości organizujących porządek społeczny. Porównania z rokiem 1933, kiedy to logika demokracji wyniosła do władzy NSDAP - choć mogą wydać się histeryczne - mają jednak wcale mocne uprawomocnienie.
Po pierwsze: metody prowadzenia debaty publicznej przez Korwin-Mikkego (i nie należy tego mylić z powoływaniem się na jego słynne już, mrożące krew w żyłach, ale jednak rzeczywiście brutalnie wyrywane z kontekstu bon-moty o Hitlerze, kobietach, małżeństwie, niepełnosprawnych, paraolimpiadzie i klasach integracyjnych) są zaprzeczeniem niezbywalnych reguł demokratycznej deliberacji. Jego retoryka jedynej racji, w której poczesne miejsce zajmuje obrzucanie każdego posiadającego inne zdanie (bądź też - łagodniej rzecz ujmując - wygłaszającego sądy ze spektrum jedynej racji niezgodne) najbardziej niewybrednymi inwektywami, od idioty i złodzieja po bolszewika i zdrajcę, powinna rugować go z przestrzeni publicznej, gdzie jednymi z najwyższych wartości powinny być pluralizm, tolerancja wobec innych języków i permanentna gotowość do kompromisów. Po wtóre: poglądy społeczno-gospodarcze Janusza Korwin-Mikkego są - jak już powiedziałem - wewnętrznie niebywale spójne, ale ta ich siła jest równocześnie ich słabością, bo sprawia, że zamykają się one w autystycznym świecie racji uzasadniających się wyłącznie na poziomie abstrakcyjnych bytów czystych, w przestrzeni mającej sens jedynie samozwrotny. Na wszystkie niemal istotne problemy, takie jak edukacja, opieka społeczna, nierówna dystrybucja dóbr, kultura, nieuchronność przekształcania się Europy i świata w fenomen wielokulturowy, ekologia, Korwin-Mikke ma jedną i tą samą odpowiedź: wszystko to załatwi neoliberalizm, leseferyzm i parę innych libertariańskich aksjomatów. Na czym miałoby w praktyce polegać owo magiczne działanie konceptów, które zrodziły się wszak (jak choćby historycznie wyjątkowo mocno nacechowana myśl Misesa i Hayeka) w zupełnie innym kontekście politycznym i społecznym - nie wiadomo, bo mamy do czynienia wyłącznie z wielkoformatowymi hipotezami, których nikt nigdy nie przetestował w praktyce. Ale że na poziomie teorii oczywiście pięknie one do siebie pasują, więc w nieuleczalnie przeteoretyzowanej (złośliwi powiedzieliby, że brydżowo-szachowej) filozofii Korwin-Mikkego są one uznawane za niepodlegające dyskusji. Po trzecie - wolność, która w wypowiedziach tego polityka zajmuje miejsce naczelne, jest w gruncie rzeczy projektem głęboko antywolnościowym. Raz dlatego, że proponuje inne niż demokratyczne reguły uczestniczenia w niej, dwa - bo ma być ona ofertą wyłącznie dla bliżej niesprecyzowanej, ale jednak elity. Daleki jestem od tego, by sądzić, że demokracja jest systemem idealnym - z drugiej jednak strony, wydaje mi się ona jedynym możliwym do pomyślenia realistycznym konceptem stanowienia reguł w grze politycznej. Tymczasem dla Korwin-Mikkego jest ona już to złem koniecznym, już to etapem w przechodzeniu do systemu, w którym szczególnie predestynowana część (choć oczywiście mechanizm wyłaniania się owej warstwy rządzących jest dalece bardziej niż niejasny) będzie mogła sprawować rządy nad resztą. No i dla kogo ta wolność? Dla przedsiębiorczych, zaradnych, przebojowych... a co z tymi, którzy mają nieszczęście - nie z własnej winy - znajdować się na marginesie? Tutaj korwinizm milczy - milczy, jak mniemam (choć nie mam pewności), w imię utopijnej wiary, że redukcja jakiejkolwiek państwowo-społecznej wspólnoty do powiązanych siecią wolnorynkowych relacji egoistycznych podmiotów, w magiczny sposób zniesie także problem bezrobocia, biedy, wykluczenia. Cóż... Fourier też wieścił, że w socjalizmie wody morskie zmienią się w lemoniadę. Oba te wymiary wolności - antydemokratyczny i elitarystyczny - mają za niewyrażony wprost fundament wulgarny darwinizm, wedle którego ewolucyjny postęp społeczny dokonywać się będzie w drodze samolikwidacji jednostek i grup słabszych, mniej dostosowanych, niezaradnych. A jest to ta sama koncepcja, która legła u podstaw zarówno rasistowskiej teorii supremacji jednego żywiołu narodowego nad wszystkimi innymi, jak i stalinowskiej koncepcji zaostrzania się walki klasowej w miarę zbliżania się do komunistycznego spełnienia. Wreszcie - po czwarte i ostatnie - znaczącym wydaje mi się to, że gdyby nie było Kongresu Nowej Prawicy, to lwia część jego wyborców sympatyzowałaby z jawnie faszystowskim w swych założeniach Ruchem Narodowym (i na odwrót).

***

Bardzo dużo - i bardzo źle - mówi o nas to, co wyrabiało się w części naszej tak czy inaczej publicznej opinii podczas ostatniej rewolucji i wojny domowej na Ukrainie. Zrazu - jak podczas pomarańczowego przewrotu sprzed kilku lat - daliśmy się ponieść romantycznemu duchowi wspólnictwa z tymi, którzy domagają się wolności. Później - odkąd w naszych skrajnie nieodpowiedzialnych, ciążących ku powszechnej tabloidyzacji, zdolnych zainteresować się wyłącznie skandalem, katastrofą i pięciominutową sensacją mediach zaczęto z lubością skupiać się jedynie na powiewających nad mało reprezentatywną częścią Majdanu czarno-czerwonych flagach banderowców - ujawniły się w nas najgorsze, resentymentalne i kolonizatorskie instynkty. Gdyby skryte w żyznym wołyńskim czarnoziemie prochy ofiar tamtego bestialskiego ludobójstwa byłyby zdolne odczuwać wstyd - to właśnie teraz nie mogłyby bez obrzydzenia spojrzeć nam w twarze; bo oto okazało się, że fingowana pamięć o niewyobrażalnej tragedii tamtej rzezi może służyć poprawieniu nam nastrojów, umocnieniu się w karykaturalnej narodowej dumie. Mówiąc jeszcze brutalniej - dla części Polaków Wołyń jest niezbywalną koniecznością, tożsamościowym prozakiem, którego, gdyby się nie wydarzył, należałoby wymyślić. Powtarzam tu po części to, co napisał ostatnio w swojej tak ważnej książce Przyjdzie Mordor i nas zje Ziemowit Szczerek - ale dużo z tych myśli kołatało się już we mnie wcześniej, by po lekturze Szczereka znaleźć dla siebie kształt spójny i adekwatny. A jednym z głównych wątków jest tam refleksja, że sąsiedztwo z Ukrainą potrzebne jest Polakom nade wszystko po to, by mieć wreszcie kogoś, wobec którego będziemy mogli poczuć się lepiej.
Na zachód od nas - oczywiście w Niemczech, ale też przecież w Czechach, ostatnio również na Słowacji - rozciąga się przestrzeń cywilizacyjnego i kulturowego starszeństwa, mocniejszego osadzenia w rudymentach najlepszej możliwej europejskości, czego miarą jest również dystans względem samych siebie, brak tej tak frustrującej, będącej symptomem ostrej neurozy, konieczności ciągłego porównywania się z innymi. Lubimy przy schabowym z kapustą najpierw pośmiać się z tępoty angielskich dzieci, które w ślad za tym idiotą Szekspirem dalej wierzą, że Polska jest cudacznym lodowcem, gdzie można przemieszczać się wyłącznie na łyżwach, by potem poobruszać się na tych, którzy mają czelność odmawiać polskości Szopenowi (Chopinowi?) i Kopernikowi (Copernicusowi?) - do których to drwiny i oburzenia oczywiście umiejętność rozróżnienia nokturnu od sonaty i elemetarna wiedza astronomiczna nie są nam szczególnie jakoś potrzebne... A tymczasem odpowiedź na pytanie, dlaczego Francuz i Anglik nie muszą wiedzieć, gdzie leży Polska, jest śmiesznie prosta - to, co jest kwintesencją europejskości, zrodziło się właśnie w Anglii i we Francji, we Włoszech i w Niemczech, czasem też w Hiszpanii i w Niderlandach; wszędzie, tylko nie u nas. Tam europejskość jest punktem wyjścia, u nas - dojścia. Czy robię z tego Polakom zarzut? Oczywiście nie - do tego trzeba być kompletnym historycznym analfabetą; ale też nie mam złudzeń co do tego, jaką rolę odgrywaliśmy w kształtowaniu oblicza naszego kontynentu przez tysiące lat jego świadomego trwania. A ten brak złudzeń zwalnia mnie z konieczności bezcelowego poszukiwania śladów naszej szczególności; nie muszę czuć się lepiej dlatego, że jacyś tam Polacy pod jakimś tam Grunwaldem (Tannebergiem?) zwyciężyli jakichś tam krzyżaków. Akceptacja swego miejsca - tak w przestrzeni, jak i w czasie, jak i w uniwersum cywilizacyjno-kulturowych wartości - jest w moim najgłębszym przeświadczeniu jednym z niezbywalnych warunków psychicznego dobrostanu.
Dusząc się od frustrackiego, sztukowanego nader wątpliwymi protezami poczucia niższości wobec Zachodu, z ulgą zwracamy się na wschód... Jeszcze parę lat temu, gdy na Słowacji rządy sprawował Vladimir Mečiar, można było z dobrotliwą wyższością zerkać również na południe, poczuć się po pańsku przekraczając granicę w Mniszku nad Popradem z plecakiem wypełnionym śmiesznie tanim piwem, z każdym jego łykiem rozsmakowując się we wspomnieniach tych pięknych chwil, kiedy to w przygranicznych sklepikach szastało się złotówką na chwilę obróconą w walutę twardą i pożądaną. Ostatnio niestety została nam już tylko Ukraina - ale tu za to można sobie użyć... bo przecież to nie żadna Ukraina: to Małopolska Wschodnia, to krzemienieckie liceum, to rycerze spod kresowych stanic i mały rycerz z Kamieńca, to Lwów i jego Orlęta, Szczepcio i Tońcio, to kniaź Jarema i Sofijówka. A nade wszystko - to dysząca krwawą antypolskością, rządzona bezprawnie przez chamskich potomków wołyńskich rzeźników terra nullius (tym terminem, oznaczającym ziemię w świetle prawa niczyją, angielscy osadnicy uprawomocniali swoje zasiedlanie Australii, połączone z bezwzględną eksterminacją wielowiekowej kultury aborygeńskiej - przypomina o tym w swej tak właśnie zatytułowanej książce Sven Lindqvist), której jedynym sensem istnienia winno być nostalgiczne oczekiwanie na paruzję rządów Najjaśniejszej Rzplitej. Tak, właśnie tak: patrząc na Ukrainę, wywołujemy cień dawnej naszej chwały - namiastkę kolonialnego imperium, którego przez chwilę byliśmy tak jakby panami. A Wołyń - o którym pewnie z połowa obecnych krytyków rzekomo banderowskiej Ukrainy jeszcze parę miesięcy temu wiedziała tak o tyle, o ile - ma być ostateczną, niewymazywalną legitymacją wiecznego długu Ukrainy wobec Polski, którego spłatą mógłby być zapewne wyłącznie powrót Lwowa do Macierzy.
Wołyń... Jeśli jest coś, co było emanacją najwyższego zła - na równi z Auschwitz, Kołymą i kambodżańskimi polami śmierci - to wsiąkło to w żyzny wołyński czarnoziem. Cała bezpośrednia odpowiedzialność za tamtą krew - odpowiedzialność wzrastającą z każdym kolejnym dniem bez należytego rozliczenia - plami dłonie Ukraińców: zarówno ideologów z OUN/UPA, jak i opętanych przez nich mieszkańców wołyńskich wsi, którzy siedemdziesiąt lat temu wyszli z domów, by mordować swoich polskich sąsiadów. Ale - na litość boską! - nie jest to odpowiedzialność metafizyczna, klątwa dziadów spadająca na wnuki, która usprawiedliwiałby dzisiejszą ohydną antyukraińskość; owszem, dopóki Ukraina nie przyzna, że to, co się wydarzyło, było tym, czym było (a było ludobójstwem), dopóki nie przestanie czcić zbrodniarzy jako bohaterów, dopóty dźwigać będzie brzemię winy symbolicznej, które będzie ją dławić tym bardziej, im bardziej będzie ona pragnęła zjednoczyć się ze światem wartości najgłębiej i najszlachetniej europejskich. Wołynia nie da się usprawiedliwić - ale da się go zrozumieć: przez odwołanie do fundamentalnej tezy Hanny Arendt, że zło jest banalne. By zdarzył się mord na taką skalę jak w Wołyniu czy podczas Shoah - argumentowała filozofka, bodaj w Korzeniach totalitaryzmu (oczywiście o Wołyniu, o którym mało kto miał wówczas jakiekolwiek pojęcie, nie wspominając) - potrzebne są tylko dwie rzeczy: paranaukowa teoria uzasadniająca niekonieczność i nieludzkość jakiejś określonej grupy ludzi i sprawna instytucja, która zdejmie z wykonawcy dziejowej misji odium indywidualnej winy. To jest coś, co łączy Holokaust i wzajemne masowe mordy Tutsi i Hutu w Rwandzie; to jest również coś, co da się bezwysiłkowo zastosować do pojmowania (którego - raz jeszcze z mocą powtórzę - nie wolno mylić z usprawiedliwianiem!) niepojmowalnej zbrodni na Wołyniu. Co więc stoi na przeszkodzie tej próbie zrozumienia? Nie - a przynajmniej nie tylko - niechęć Polaków do intelektualnego mierzenia się z rzeczywistością jakkolwiek nas przerastającą (choć tu rzeczywiście zawsze przedkładamy myślenie magiczne). Chodzi o to, że musielibyśmy uznać, iż antypolska filozofia UPA miała za podstawę fakt (wyolbrzymiony, zniekształcony, przenicowany, ale trudny do ostatecznego zakwestionowania) wielowiekowego traktowania ziem ruskich i kozackich jako "kresu", jako przestrzeni sprawowania niczym nieograniczonego samowładztwa magnackich oligarchów. To dzięki temu Polak - choćby nawet sąsiad - mógł być w propagandzie ukazany jako obcy, nie-ukraiński (a zatem nie-ludzki), to dzięki temu masowy mord miał nie być mordem, a jedynie wypełnieniem pewnego patriotycznego zobowiązania.
Wolimy - zamiast tego - myśleć o Ukraińcach jako o skażonych antypolonizmem podludziach, a zbrodnię wołyńską tłumaczyć już to metafizycznym złem (nie nas, zawsze anielicznie niewinnych, obciążającym), już to tezą o niższości (kulturowej, cywilizacyjnej - a po prawdzie to po prostu rasowej) Rusinów.
Tak sobie o tym myślałem, gdy przypadł mi ostatnio w udziale zaszczyt korespondowania z ukraińskimi pisarzami: Jurijem Andruchowyczem, Ostapem Sływyńskim, Andrijem Bondarem i Andrijem Lubką. Każdy z ich listów do mnie napisany był mniej lub bardziej nienaganną polszczyzną. 

***

Jeszcze o tej naszej cywilizacyjnej niższości... być może rzeczywiście zaczyna się to (jak sugeruje Jan Sowa w swym Fantomowym ciele króla) aż w 9 roku n. e., kiedy to coś pod trzydzieści tysięcy rzymskich żołnierzy z dowodzonych przez Publiusza Kwintykliusza Warusa XVII, XVIII i XIX legionu zostawiło swe poharatane przez Germanów ciała na polu bitwy w lesie Teutoborskim. Od tamtego czasu - wyjąwszy pięć lat późniejszą wyprawę Gajusza Germanikusa, która ostatecznie miała charakter wyłącznie odwetowy i symboliczny - ogromne tereny Europy na wschód od Renu znalazły się poza wpływem Imperium. Zdaniem Sowy to właśnie ten moment znaczy początek naszego wiekowego zapóźnienia w recepcji wszystkiego, co ukształtowało nasz kontynent, a co przyszło z Romy: prawa, feudalizmu, chrześcijaństwa...
Myśląc o zapóźnieniu, nie mam odwagi sięgać aż tak daleko - ale patrzę na to, co stało się w Polsce w ostatnich dwudziestu pięciu latach... Po półwieczu peerelowskiej hibernacji rzuciliśmy się do nadganiania zaległości prawnych, ekonomicznych, gospodarczych - wyszło tak, że politurę mamy dziś zachodnią, ale wewnątrz wciąż jeszcze tandetna płyta paździerzowa meblościanki na wysoki połysk. Gdy po koszmarze II wojny światowej Zachód stopniowo wznosił fundamenty nowoczesnej demokracji, kapitalizmu, wypracowywał nowe rozumienia głównych żywiołów politycznych: konserwatyzmu, liberalizmu, chadecji, socjaldemokracji - my próbowaliśmy to zrobić na skróty. Efekty? Flirt lewicy z postkomuną, konserwatywny liberalizm dysponujący śmiesznie archaicznym, dziewiętnastowiecznym aparatem pojęciowym, błyszczące SUV-y tamujące infrastrukturę drogową zdolną pomieścić co najwyżej warszawy, syrenki, fiaty i wołgi, skrajny konsumeryczny egoizm połączony z całkowitą niewrażliwością na dobro wspólnotowe.
W Undergroundzie Emira Kusturicy, prawdopodobnie najbardziej przenikliwym eseju filmowym na temat zawikłanej słowiańskiej duszy, jest scena, w której do skrytego w piwnicy czołgu, przez całe lata po wojnie wciąż czekającego na moment, kiedy wreszcie będzie nim można ruszyć do walki z faszyzmem, wchodzi małpa. "Małpa w czołgu! Katastrofa!" - słychać krzyk w rozpierzchającej się ciżbie mieszkańców piwnicy, więźniów fikcji o jakoby wciąż toczącej się na powierzchni wojnie.
Czasem sobie myślę, że jesteśmy właśnie taką małpą, której dano do dyspozycji czołg nowoczesnej cywilizacji, redukowanej u nas do najgórniejszej warstwy naskórka. Katastrofa!

***

Co mam za złe Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej? Długo by wymieniać, ale na pierwszym miejscu bynajmniej nie umieściłbym ani mordów i represji politycznych, ani przemocy wszechobecnej, działającej pozaprawnym terrorem esbecji, ani braku podstawowych wolności obywatelskich, ani doprowadzenia nas na krawędź gospodarczej przepaści, ani niesuwerennego sprawowania władzy. Chyląc czoła przed cieniami robotników Poznania i wybrzeża, myślę jednak o bardziej dalekosiężnych dewastacjach.
Po pierwsze - o wytrzebieniu w nas najbardziej elementarnych odruchów dbałości o to, co wspólne. PRL wmówił swym obywatelom, że wspólne znaczy tak naprawdę niczyje - zamienienie polskich ulic i podwórek w śmietnik, bezmyślna dewastacja infrastruktury publicznej, wszystko to były efekty lobotomii naszego zbiorowego mózgu, przecięcia w nim połączeń odpowiedzialnych za utożsamienie publicznego z moim własnym. To niestety trwa - gdy ktoś nie kasuje biletu w tramwaju, to myśli wyłącznie o tym, że oto zaoszczędził parę złotych, nie kusząc się o refleksję, że w ten sposób czyni szkodę przedsiębiorstwu komunikacji miejskiej, z którego jak najwyższej jakości usług chciałby korzystać; inny nie gasi światła w toalecie w przychodni - myśl o tym, że przecież przychodnia opiekująca się jego zdrowiem będzie przez to musiała płacić odpowiednio wyższy rachunek, jakoś nie może dobić się do świadomości.
Po drugie - zanik najbardziej elementarnej kultury pracy. Destrukcyjna zasada gospodarki socjalistycznej rozdzielająca związek zarobku z ilością i jakością wykonanej pracy w połączeniu z obowiązkiem utrzymywania za wszelką cenę stuprocentowego zatrudnienia, zaowocowała powszechnym przyzwoleniem na bylejakość, cwaniactwo, nieuprawnione korzystanie z mienia zakładu pracy; z upływem lat przyzwolenie to zwyrodniało w odstręczający kult: cwaniak, obibok i potrafiący się jak najsprytniej zakamuflować bumelant urósł u nas do rangi człowieka zaradnego, bystrego, umiejącego się ustawić i korzystać z życia. Początek III Rzeczpospolitej nie tylko tego nie zmienił, ale wręcz spotęgował - rozbudzenie niepohamowanych apetytów konsumpcyjnych w połączeniu z działającą w kosmicznych rozmiarów lukach prawnych spekulacją, udowadniającą, że pieniądze można robić z niczego (później zostanie to usankcjonowane w zinstytucjonalizowanej bankowej lichwie) sprawiło, że do dziś spotyka się dwudziestoparoletnich kandydatów do pracy o wziętych z sufitu wymaganiach płacowych, którzy jako żądanie kompletnie niezrozumiałe traktują konieczność zrobienia czegokolwiek - to samo dotyczy też często stażystów na bezpłatnych praktykach, którym wydaje się, że praktykować to znaczy przynieść w ostatni dzień stażu papier, który po przyozdobieniu pieczątką będzie umożliwiał wydłużenie CV o jeszcze jedną pozycję.
Bardzo od siebie dodałbym jeszcze trzecią rzecz - zamienienie zawodu nauczycielskiego w coś pośredniego między złym policjantem a nudnym urzędnikiem, którego rolą jest sprawowanie kontroli w udającym placówkę edukacyjną zakładzie karnym. I absolutnie nie twierdzę, że polscy nauczyciele dali się w taką rolę wcielić - wręcz przeciwnie: jeśli polska edukacja w jakiej takiej kondycji przetrwała lata peerelowskiego absurdu, to wyłącznie dzięki cichemu antysystemowemu oporowi polskiego nauczyciela, nieodrodnego dziedzica Brzozowskiego i Żeromskiego. Ale kiedy widzę zjawiska takie jak choćby banalne przyzwolenie na wszechobecną nieoryginalność pracy ucznia, gdy patrzę na irracjonalność nauki pozorowanej i obliczonej wyłącznie na doraźny zysk ocenowy, to w (rzadkich, naprawdę rzadkich) chwilach zniechęcenia myślę, że rola złego Mzimu jest wszystkim, o czym nauczyciel może zamarzyć...

***

Mitologie, mitologie... cóż byśmy bez nich poczęli? Taka na przykład sarmackość - walący na odlew spektakl Moniki Strzępki i Pawła Demirskiego W imię Jakuba S. stawia naszej kolektywnej tożsamości jedno z najbardziej niebezpiecznych pytań: co sprawiło, że Jakuba Szelę, jednego z nielicznych w naszej historii rewolucjonistów przelewających swoją i cudzą krew za sprawę chłopską (czyli w interesie - inna rzecz, że zmanipulowanym przez austriacką administrację - ponad dziewięćdziesięciu procent polskiego społeczeństwa) do dziś postrzegany jest w ikonicznym wyobrażeniu powołanym do życia przez Stanisława Wyspiańskiego w Weselu - jako przyzwany z samego dna piekła zdrajca (od czasów Akwinaty i Dantego wiadomo, że ostatni krąg inferna po wieczność czeka na zdrajców właśnie), utaplany niczym Lady Makbet w polskiej krwi. Właśnie polskiej - nie po prostu szlacheckiej, ale polskiej, bo choć chłopu żaden z przywilejów szlachetnie urodzonego Polaka nie przysługiwał, choć ta ucieleśniona w szlachetczyźnie polskość niemal niczego mu nie dała prócz praktycznego pańszczyźnianego półniewolnictwa, to obowiązek sprostania klasowo obcej narodowej tożsamości dźwigał jak każdy inny. I tak do dziś trwają Polacy w błogiej fikcji, dochodząc do pieniędzy stawiają sobie te koszmarne karykatury dworków, obciążają (choćby tylko w marzeniach) swoje paluchy tombakowymi sygnetami, dopieszczają swój cholesterol ciężkostrawnym jadłem we wszystkich tych przydrożnych restauracjach, których nazwy wyglądają jak indeks osobowo-rzeczowy do sienkiewiczowsko-mickiewiczowskiego (oczywiście rozumianego żenująco naskórkowo) mitu... A gdyby powiedzieć im, że dziadek (no, góra pradziadek) jednego na dziesięciu z nich przerzucał gnój i kreślił się na papierach podsuwanych przez karbowego trzema kulawymi krzyżami, to - dalipan! - zaraz zacznie się macanie po boku w poszukiwaniu karabeli...
Szczególną konkretyzacją tego mitu jest ikoniczny obraz mongoloidalnych bolszewików, którzy przetaczając się czerwoną zawieruchą przez tużpowojenną Polskę patroszą kwitnące majątki szlacheckie, gwałcą przetowłose szlachcianki, mordują rzymskolicych patriarchów rodu, no i prują seriami z pepechy do ściennych zegarów. Oczywiście - nikt nie zaprzeczy, że bywało i tak (dość zwiedzić pałace w Krasiczynie czy w Baranowie Sandomierskim, by naocznie przekonać się o skali sowieckiego zdziczenia), ale nie dajmy się zwariować: duża część tego to były skandalicznie zadłużone resztki trzymane w garści przez jednego czy drugiego gamonia, który sprytu miał akurat na tyle, by w czasie wojny żyć z Niemcem wcale miło, a w oczekiwaniu na nadejście czerwonych pokaźne to i owo sobie elegancko zabezpieczyć za granicą. Wygodniej nam jednak z wizją, której idiotyczności nie powstydziłoby się Przeminęło z wiatrem, na którym to zapłakani czarnoskórzy niewolnicy niczym niemowlę od piersi odrywają się od swych szlachetnych białych panów, uciekając przed złowrogą jankeską zarazą.

***

Mity, mity... żołnierze wyklęci: ilekroć słucham oficjalnego dyskursu (nazwijmy go dla uproszczenia ipeenowskim) na ten temat, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że mam do czynienia z absolutnym mistrzostwem świata w twórczej retoryce na kanwie faktów. Kwintesencją tej retoryki stanowiącej rzeczywistość - by nie wdawać się w śledzenie pomniejszych nadużyć - wydaje mi się orzeczenie sądowe z 1995 roku, unieważniające wydany w 1949 roku (wykonany rok później) wyrok śmierci na Romualda Rajsa "Burego", jednego z najbardziej kontrowersyjnych wyklętych. We wspomnianym orzeczeniu czytamy, że ponieważ Rajs "walczył o niepodległy byt państwa polskiego", więc podejmowane przez jego żołnierzy akcje zbrojne (a chodzi o pacyfikacje ludności cywilnej, bardziej niż wątpliwe ze strategicznego punktu widzenia, które kosztowały życie kilkudziesięciu osób) potraktować należy jako działanie w warunkach "stanu wyższej konieczności, zmuszającego do podejmowania działań nie zawsze jednoznacznych etycznie". A zatem działanie co do zasady identyczne (choć oczywiście diametralnie różne co do intencji) z tym podejmowanym przez komunistyczny aparat represji usprawiedliwia się w sposób absolutny, sięgając po argumentacją tak arbitralną, że aż niebezpiecznie balansującą na krawędzi najbardziej sofistycznego pojmowania rudymentów sprawiedliwości i prawa... Gwoli tejże sprawiedliwości trzeba dodać, że w dziesięć lat po tym skandalicznym werdykcie Sądu Warszawskiego Okręgu Wojskowego sprawa "Burego" została ponownie prześwietlona przez działającą z ramienia IPN-u Komisję Ścigania Zbrodni Przeciwko Narodowi Polskiemu, która wydała wyrok tym razem niepozostawiający większych etycznych wątpliwości - ale jednak widzę, że dziś, na fali bałwochwalczego wielbienia wyklętych, tamten dyskurs "stanu wyższej konieczności" jako sankcji rozgrzeszającej powraca w całej swej niejednoznacznej chwale. Do wspólnego worka z nazwą "akcja zbrojna" wrzuca się i faktyczne walki z oddziałami KBW, i egzekucje funkcjonariuszy nowej władzy, i pacyfikacje; kradzież dobytku to "rekwizycja majątku państwowego w majątkach rolnych" (o tym, że rzekomy "majątek państwowy" był przecież w istocie rzeczy dobrem chłopskim, od którego uzależniona była egzystencja ludności cywilnej - nie ma ani słowa; a że w ten sposób w stanie czystym realizuje się jedna z leninowskich zasad prowadzenia walki rewolucyjnej, grab nagrablennoje, to już osobna historia). A przecież podobne niejednoznaczności były udziałem biografii innych wyklętych: Zygmunta Szendzielarza "Łupaszki", Eugeniusza Kąkolewskiego "Groźnego", Józefa Kurasia "Ognia"... Wystarczy oderwać się na moment od romantycznych spekulacji snutych na kanwie pleśniejących w archiwach dokumentów i posłuchać, co na temat niektórych wyklętych mają do powiedzenia ci, którzy faktycznie ich pamiętają (albo ich potomkowie).
Tragizm żołnierzy wyklętych nie ulega zakwestionowaniu: poczuwanie się do odpowiedzialności za ludność cywilną, wymogi honoru żołnierskiego, autentyczne przeświadczenie o konieczności walki z wrogiem (za którego bez potrzeby wykonywania żadnej poważniejszej intelektualnej ekwilibrystyki można było oczywiście uznać także instalującą się w Polsce w osłonie sowieckich bagnetów, niesuwerenną władzę ludową), wreszcie - bezwyjściowość w sytuacji coraz lepiej zorganizowanego i coraz skuteczniej działającego, hegemonicznie przeważającego aparatu wojskowo-milicyjnego nowego państwa... To oczywiście wyjaśnia, dlaczego oddziały żołnierzy wyklętych walczyły do ostatniego człowieka z tak straceńczą brutalnością; wyjaśnia - ale nie usprawiedliwia (a przynajmniej nie wszystko). Tragizm pozbawiony odium winy przestaje być tragizmem - a Polacy kiepsko czują się w tragicznej masce, woleliby doświadczać komfortu jednoznaczności. I właśnie w imię tej jednoznaczności z nieludzko poplątanych losów powojennego akowskiego podziemia czyni się pokrzepiający monolit, który pokrzepiając, jednocześnie hańbi autentyczne bohaterstwo, w imię zacierania tragicznej wieloznaczności  stawiane w jednym z szeregu z biografiami moralnie co najmniej wątpliwymi (Gombrowicz bardziej niż celnie z sienkiewiczowskiego dogmatu "pokrzepiania serc" uczynił jeden ze źródłowych imperatywów polskości, zbiorowych polskich estetyki i etyki). A nade wszystko zapomina się o najważniejszym - że z każdym kolejnym rokiem oddalania się od końca II wojny światowej filozofia działania żołnierzy wyklętych, którzy udręczonej, umęczonej i wykrwawionej przez wojenną hekatombę ludności polskiej (spragnionej pokoju i bezpieczeństwa nawet za cenę bardzo wysoką) do zaoferowania mieli jedynie utopię zbrojnego oczekiwania na Polskę prawdziwie wolną, która zrodzi się wyłącznie w pożodze jeszcze jednej globalnej rzezi, była coraz bardziej nieludzka.
George Orwell: "kiedy burzycie pomniki, zostawcie cokoły - zawsze mogą się jeszcze przydać"...

***

Grozą zdejmuje mnie to, co w języku polskiej przestrzeni publicznej porobiło się ze słowem "tolerancja". W dobrym tonie staje się deklarowanie bycia nietolerancyjnym - jestem nietolerancyjny, znaczy się mam mocny kręgosłup etyczny, twarde zasady, stoicką niezłomność w kwestii pryncypiów. Tolerancyjni to ci niedookreśleni, niemęscy (uruchamiające najgorsze fallocentryczne skojarzenia wartościowanie związane z męskością/niemęskością jest tu jak najbardziej na miejscu i w cenie), chwiejni, konformistyczni, oportunistyczni, zboczeni (no, przynajmniej in potentia: bo skoro akceptują wszelkiego rodzaju dewiacje, to coś ich tam chyba w tym kręci, nie?). Na tym tle dokonuje się jakichś przedziwnych, do groteskowości śmiesznych zabiegów etymologicznych związanych z pojęciem tolerancji, by udowodnić, że nawet zamykanie muzułmanów i gejów w gettach na upartego byłoby właśnie realizacją mądrze (czyli ostrożnie i nieufnie) pojmowanej tolerancyjności...
Tymczasem tolerancja to jeden z absolutnych fundamentów europejskości - bez niej nasz kontynent nie byłby tym, czym jest. I nie chodzi tu o tolerancję obudowaną jakimś monstrualnym słownikiem filozoficzno-prawnym, ale o wyrobienie podstawowego odruchu świadomości, że jakakolwiek inność (religijna, etniczna, seksualna, upodobań kulinarnych i kulturalnych) nie stanowi przeszkody w budowaniu społeczno-politycznych całości wyższego rzędu, których rolą byłoby dbanie o wolność i bezpieczeństwo absolutnie wszystkich. Taka tolerancja dała Europie renesans i powszechne prawo wyborcze, liberalizm i prawa człowieka, wolność słowa i uniwersytety, zniosła tortury śledcze i inkwizycyjne stosy.
Taka też tolerancja jest dziś - jak się okazuje - cnotą heroiczną. Bo nietolerancyjnym można być po równo z żądaniem zapędzenia zwolenników aborcji do rezerwatu, jak i z postulatem wyrugowania jakiejkolwiek religijności z przestrzeni publicznej. I takie rozróżnienie nie ma żadnego znaczenia jeśli idzie o prognozowane skutki nietolerancyjności... To bodaj Einstein - zaniepokojony rozbudową międzynarodowego arsenału nuklearnego - zapowiedział kiedyś, że choć nie wie, czym ludzkość będzie walczyć w trzeciej wojnie światowej, to w czwartej z pewnością będzie używać maczug... Tak właśnie widzę koniec społeczeństwa ufundowanego na nietolerancji: dwa ostatnie oddziały naparzające się kawałkami drewna na nieobeszłej ziemi pogorzeliska - jedni tłuką gałęziami gruszy, drudzy jabłoni, bo w ich sporze chodzi o wyższość racji tych, którzy wolą jabłka, nad tymi, którzy przedkładają gruszki.

***

Nasze uczucia patriotyczne to elephantiasis żywiołu romantyczno-barokowego, jego niebywały rozrost kosztem ducha oświeceniowo-pozytywistycznego. Działania na wielkich zbiorowych emocjach, przekonanie o własnej wyjątkowości w dziejach, martyrologia i kult pięknego samobójstwa zamiast opanowanego i obliczonego na długie trwanie obywatelstwa, liczącego się z realiami pragmatyzmu pracy, taktyki sumowania drobnych kroków. Nie ułatwia nam wyrwania się z tego przekleństwa niebosiężna doniosłość naszej literatury romantycznej; mnie samego, ilekroć sięgam po Nie-Boską Komedię i Anhellego, po Dziady i Króla-Ducha, po Pana Tadeusza i Beniowskiego, po Marię i po Vade-Mecum - ogarnia zdumienie nieledwie nabożne. I trzeba chwili naprawdę wysilonej pracy interpretacyjnej, by pojąć, jak bardzo powierzchownie rozumiemy naszych Mickiewiczów i Słowackich, naszych Goszczyńskich i Fredrów, jak bardzo nie chcemy dostrzec, że wszystkie pierwiastki druzgocącej krytyki naszego polonocentrycznego autyzmu są już tam zawarte. Nawet naszych pozytywistów i podejmujących ich dziedzictwo młodopolan czytamy jak jakichś romantyków drugiej fali, unurzanych w tych samych tragizmach i uniesieniach. Wallenrodyzm i sosna rozdarta - wszystko jedno: ważne, że realizuje się nasz bardzo jakoby romantyczny sen o pięknie, którego jedyną miarą może być klęska, marzenie o sensie, który da się streścić w dystychu rytym na brzozowym krzyżu.
Dlatego Aleksander Wielopolski - wielki i wielkimi zasługami się legitymujący patriota, który w imię polskiej racji stanu nie wahał się wystąpić wbrew prącej do kolejnej powstańczej katastrofy większości, po wieki będzie u nas postrzegany jako zdrajca (i w tej jego w pełni samoświadomej gotowości przyjęcia na siebie hańby widzę najjaśniejszy rys jego heroizmu). Z tych samych powodów jeden z nielicznych autentycznie europejskich naszych filozofów, niestrudzony tropiciel i demaskator romantycznych sprzeczności, Stanisław Brzozowski, skazany jest na bytowanie w formie wzmianki na lekcjach języka polskiego, pod warunkiem oczywiście, że jakiś co bardziej gorliwy nauczyciel zechce trochę skomplikować obraz końca Młodej Polski.

***

Gdy mówimy o upadku tzw. komunizmu w Polsce (piszę "tzw. komunizmu", bo komunizmem nigdy to nie było; prędzej już "postkomunizmem" w dość nieoczywistym sensie, jaki nadał tej kategorii Václav Havel), najczęściej wymieniamy takie oto przyczyny jego końca: Solidarność, Ronald Reagan, Jan Paweł II... Co do okrągłego stołu (a nawet co do wyborów czerwcowych) wątpliwości jest więcej: niektórzy, pozbawieni elementarnej świadomości historycznej, wyposażają bohaterów tamtych wydarzeń w dzisiejszą świadomość ówczesnych realiów makropolitycznych i chętnie pouczają, co należało zrobić inaczej i lepiej... Wszelkie zaniechania łatwo jest złożyć na karb zdrady - kolejny, czarny mit organizujący wyobraźnię zbiorową Polaków (trudno nam pogodzić się z jakąkolwiek naszą niemożnością - tu akurat z niemożnością wymęczonej opozycji przymuszonej do negocjowania ze świetnie zorganizowanym pezetpeerowskim gangiem; łatwiej nam założyć istnienie jakiejś sprzysiężonej przeciw naszej wyjątkowości siły fatalnej). Zgadzając się z tymi wszystkimi determinantami naszej wolności, uzupełniam listę: dla mnie PRL - jako coś nieautentycznego, szarego i nieciekawego - kończył się w oglądaniu kreskówek Disneya i Hannah-Barbera; w pierwszych widzianych numerach (oczywiście jeszcze niepolskojęzycznych) "Bravo"; w heroicznych początkach kolekcji puszek po napojach; w pierwszych otrzymanych prospektach jakiejś zagranicznej firmy (pamięta ktoś jeszcze te krążące niczym średniowieczne święte teksty odpisy adresów i szablony listów, dzięki którym można było otrzymać od NASA lub Coca-Coli to samo, co dziś bez jednego rzutu oka ekspediujemy ze skrzynki pocztowej do kosza na śmieci?).
A żeby zachować schizofreniczną konsekwencję z tym, co powyżej napisałem o nierugowalnej romantyczności duszy polskiej, dodam tylko, że lubię wspominać, jak to pierwszy taki prospekt (reklamujący alpejskie uroki szwajcarskiego kantonu Valais) dostałem w kopercie rozerwanej na granicy, po czym ponownie sklejonej i opatrzonej stosowną pieczęcią urzędu, który zadbał, bym nie przemycił sobie niczego zagrażającego dobrostanowi chłopsko-robotniczej ojczyzny... Choć oczywiście nie należy wykluczyć, że to moja konfabulacja na temat zdarzeń sprzed lat coś koło trzydziestu - a w takim razie poetyka tej konfabulacji zdradza moją przeklętą romantyczność bardziej niż cokolwiek innego.