niedziela, 5 stycznia 2014

Bicz ze sznurów

Żeby być dobrze zrozumianym, muszę zacząć od wyznania wiary.

Wierzę w to, że otaczające nas uniwersum, z którym usiłują sobie poradzić nasze kulawe fizyki i metafizyki, zostało powołane do istnienia przez Najwyższy Rozum i Największą Miłość; wierzę, że jakieś dwa millenia temu ów Najwyższy Rozum w imię tej Największej Miłości stał się dziewiczo poczętym i ubogo narodzonym przez Mariam z Nazaretu człowiekiem, który przeszedł dobrze czyniąc, umarł na krzyżu, zmartwychwstał i wniebowstąpił, zesłał swego płomiennego Ducha i przyjdzie ponownie, by wszystko uczynić nowym. Wierzę, czyli: żywię nadzieję na istnienie tego wszystkiego wbrew wiedzy, która na ten temat nie ma nic do powiedzenia; modlę się (również wtedy, gdy modlitwa moja przybiera kształty dalekie od obrzędowej oczywistości); staram się czynić to, co moje sumienie uznaje w danym miejscu i czasie za najlepsze.

Wierzę również w Kościół - apostolski, czyli taki, który próbuje nieść dobro; powszechny, czyli taki, dla którego nie ma Żyda ni Greczyna, niewolnika ani wolnego; święty, czyli taki, który w radosnym oczekiwaniu na zbawienie gromadzi rzesze grzeszników.

Wierzę, że cała ta nadrzeczywistość w sposób dla nikogo niedocieczony (i z pewnością radykalnie różny od wszystkiego, co wiem i co sobie tylko wyobrażam) przebłyskuje poprzez fenomeny różnych religii, światopoglądów, filozofii...

Ożywiony taką wiarą patrzę z bolesną zgrozą na to, co dzieje się na tym zapuszczonym, narożnym poletku winnicy Pana, którym jest Kościół w Polsce. A konkretnie: nie mogę pogodzić się z tym, co mówią moi arcypasterze, hierarchowie mojego Kościoła, tego domu, o który - jak pisał król i pieśniarz - winna mnie zżerać gorliwość. Zżera - a zżerając, popycha do pisania tego, co tu piszę.

Najpierw była sprawa egzorcystów i ich bałwochwalczych wyznawców, którzy nieoczekiwanie jakoś wyszli z cienia, by zadąć w apokaliptyczne wuwuzele i odtrąbić nadejście królestwa Złego, nawiedzającego książki o Harrym Potterze, muzykę rockową, zabawki Hello Kitty i Monster High, jogę, capoeira, tai chi, filmy anime i komiksy manga... Człowiek ochrzczony nagle stał się kimś pokracznie zewsząd zagrożonym: w niepamięć poszła katechizmowa mądrość, wedle której do grzechu (a grzech to wszak nazwanie wszelkiego wejścia w cień tego, co od Złego pochodzi) konieczna jest całkowicie wolna decyzja i absolutnie pełna świadomość. Przenieśliśmy się w hiperrzeczywistość rodem z tandetnego okultystycznego horroru, gdzie bezwolni bohaterowie daremnie szamoczą się w zmaganiu z odpornymi na wszelkie wysiłki demonami; zostaliśmy cofnięci w przedchrześcijański fatalizm, który we wszystkim widzi nieuchronną, złośliwą przemoc złych duchów z otchłannych zaświatów - tych samych, nad którymi Jahwe odbył już przecież srogi sąd w noc wyprowadzenia synów Izraela z egipskiego domu zniewolenia. Cały ten zalew przebranego w katolicką żarliwość i ortodoksję, bluźnierczego bez mała neopogaństwa ogarnął swym mrokiem lud boży, który - miast wierzyć w zbawczą miłość Chrystusa, której żadne moce piekielne nie przemogą - zaczął wsłuchiwać się w weird fiction snutą na okładkach i ekranach przez potrząsających krucyfiksami i różańcami specjalistów od opętań; a lęk przed najwyższym złem zaczął wyradzać się w chorobliwą, w najwyższych stopniu niepokojącą fascynację - duch, który wiecznie przeczy, po raz kolejny znalazł sobie wyjątkowo perwersyjną drogę na świat. Nie mogłem - i dalej nie mogę - tego pojąć: co stało się z pokorą, która powinna jako pierwsza cechować egzorcystę; w którym momencie stało się tak, że zmieniła się ona w swoje ciemne przeciwieństwo, w (medialną) hybris, którą mądrzy Ojcowie Kościoła umieścili jako rozpustną matkę wszelkiego zbłądzenia na samym początku katalogu grzechów głównych? Dlaczego wśród hierarchów znaleźli się tacy, którzy bodaj na chwilę dali się uwieść przez retorykę zła, które jakoby - wbrew choćby Świętemu z Tarsu - nie z wewnątrz, ale z zewnątrz miałoby do człowieka przychodzić?

No a teraz ten gender. Gwóźdź do trumny.

Powiem przewrotnie: zgadzam się w stu procentach z listem pasterskim Episkopatu, który zdarzyło mi się słyszeć z ambony mojego parafialnego kościoła w ostatnią niedzielę Świętej Rodziny. Nie ma we mnie przyzwolenia na ideologię gender, która głosi absolutną nierozróżnialność płci i tejże płci wyłącznie kulturowe uwarunkowania, która zmierza do całkowitego zanegowania ważności istnienia rodziny, która prowadzi do nadmiernej, fetyszystowskiej seksualizacji dziecka, która zaleca masturbację i służy interesom międzynarodowego lobby pedofilskiego, a miłość redukuje wyłącznie do współżycia.

Szkopuł tylko w tym, że taki gender nie istnieje.

Z niczym, co napisali arcypasterze, nie spotkałem się ani u Hélène Cixous, ani u Luce Irigaray, ani u Judith Butler; ani słowem nie zająkuje się o tym w swoim bardziej niż pożywnym Gender dla średnio zaawansowanych Inga Iwasiów. Owszem, jest tam sporo na temat tego, że płeć określa sama siebie nie tylko przez dane biologiczne, ale również przez determinowane danym kontekstem społecznym i historycznym zmienne kulturowe - co bywa niezłym narzędziem interpretowania literatury. Z dostarczanych mi przez tak rozumiany gender sposobów czytania czasem korzystam, czasem nie - zależy od tego, co i w jaki sposób mam zamiar przeczytać bądź o przeczytanym napisać; ale w pełni uznaję, że genderowe sposoby patrzenia na rzeczywistość kultury mogą prowadzić do co najmniej ciekawych efektów poznawczych... Zaś jeśli idzie o polityczną stronę genderyzmu... Cóż, patrz punkt wyżej: pewne postulaty (przeciwdziałanie przemocy domowej i zatrudnieniowemu upośledzeniu kobiet, respektowanie cywilnych praw niektórych mniejszości seksualnych) są mi bliskie, inne (liberalizacja prawa do aborcji, małżeństwa jednopłciowe, niewyrażana wprost tendencja do zastępowania neutralności światopoglądowej państwa agresywną i wyraźnie fideistyczną laickością w wydaniu francuskim) nie - ale nigdy nie zetknąłem się z niczym, co o "ideologii gender" (cudzysłów zamierzony, określający pewną wyłącznie medialną hybrydę pojęciową) wygadują ks. Dariusz Oko i inni jemu podobni obłąkańcy. Czytając Krystynę Kłosińską, Grażynę Borkowską, Jolantę Brach-Czainę czy Joannę Bator nie widzę na ziemi i niebie znaków nadciągającej apokalipsy, nie czuję smrodu spalenizny i krwi z nieuchronnych ludobójstw, nie dławię się w przeczuciu rychłego powrotu totalitaryzmu.

Czuję za to gniew. Dławi mnie żal. Widzę, że zgodnie ze starym przysłowiem, wedle którego najwięcej diabłów siedzi na dachu klasztoru, demony pogardy, zarozumiałości, ignorancji i złości robią sobie pośmiewisko z ewangelicznej zasady niezważania na osoby i czynią spustoszenie wśród tych, za których tak często (i tak szczerze) modlę się w trakcie cichego i nieporadnego sprawowania liturgii godzin.

Obezwładniającym poczuciem bezsensu napełnia mnie to, że niezależnie od tego, jak powściągliwie by się nie próbowało teraz odkłamać gender, wszelkie argumenty trafią w próżnię - ta społeczna debata od początku bowiem nie była obliczona na wymianę myśli, przedstawianie racji, dążenie do konsensusu; powołano do życia byt równie przerażający i drwiący sobie z porządku rzeczywistości jak monstrum doktora Frankensteina, a następnie z subtelnością godną sądu kapturowego zadecydowano, że ci i ci (a w tym przypadku raczej te i te) będą czcicielami owego fantazmatycznego Baala. Mechanika wznoszenia tego groteskowego kolosa na glinianych nogach jest daleko bardziej niż czytelna: coś pomiędzy warsztatem ulicznego karykaturzysty a erystycznym chwytem reductio ad absurdum (albo też to, czemu imię już dawno temu dała Potęga smaku Zbigniewa Herberta: "żadnej dystynkcji w rozumowaniu", "łańcuchy tautologii parę pojęć jak cepy", "retoryka aż nazbyt parciana"). Ktoś nie zgadza się z budżetowym finansowaniem in vitro (H. powiedziała kiedyś mądrze, że o takim pożytkowaniu pieniędzy publicznych będzie można myśleć wtedy, gdy opustoszeją wszystkie domy dziecka), ale też nie uznaje sztucznego zapłodnienia za zbrodnię przeciwko ludzkości? Znaczy się: jest zwolennikiem aborcji na życzenie i eutanazji. Ktoś inny nie opowiada się co prawda za nazywaniem związków homoseksualnych małżeństwami, ale też uważa, że należy zmieniać prawo tak, by ludziom z par jednopłciowych ułatwić wspólne życie? Proszę bardzo: mamy fanatycznego zwolennika adoptowania dzieci przez gejów. Jeszcze ktoś inny jest zdecydowanym antykomunistą, ale ośmiela się twierdzić, że niektóre filozoficzne diagnozy Karola Marksa, jego sposób opisywania relacji w społeczeństwie dziewiętnastowiecznym do dziś zdumiewają swoją trafnością? Jasna sprawa: stalinista. I tak dalej - doskonałym przykładem takiego ustawiania debaty o gender jest głośna sprawa przebieranek w przedszkolach: z jednego spośród wielu programów wychowania przedszkolnego, w którym przewidziano nieco czasu na taką właśnie zabawę, wspartą dość dobrze przemyślanym pod kątem psychologii instrumentarium scenariuszowym, uczyniono synonim wszelkiej dewiacji, która już za chwilę będzie obowiązywać jako jedyna słuszna norma... Cóż, do dziś pamiętam, jak to na zajęciach praktyczno-technicznych w podstawówce musiałem uczyć się cerowania i haftowania, podczas gdy moje koleżanki zbijały karmniki dla ptaków - a wszystko to jak najbardziej po to, by chłop umiał sobie w przyszłości przyszyć guzik bez zawracania głowy swojej babie...

Skutkiem takiego rozumienia dyskusji jest sytuacja, w której osoby cokolwiek wiedzące o gender zmusza się - jak mawia czasem K. - do tłumaczenia, że nie są wielbłądami; bo jeszcze wieczorem po prostu uznawaliśmy, że płeć to coś więcej niż kwestia tego, co się komu majta (albo i nie) między nogami, a gej to jednak też człowiek, a rano okazało się, że jesteśmy komunizującymi satanistami, tajnymi współpracownikami homolobby, którzy onanizując się nad dziecięcą pornografią knują mroczne projekty eutanazji nienarodzonych...

Szydzę, ale wcale mi nie jest do śmiechu. Historia Kościoła w Polsce to narracja tryumfu (albo - w co wierzę - pewny znak działania Opatrzności, za którą jestem wdzięczny; także teraz, gdy tak wielu zdaje się o wdzięczności tej zapominać): w toczonych za czasów sarmackich wojnach z luterańskimi, prawosławnymi bądź muzułmańskimi innowiercami wykuł się trwały związek polskości z rzymskim katolicyzmem; oświecenie, które na Zachodzie dekapitowało zarówno duchownych, jak i posągi świętych w katedrach, u nas robione było (z jak najświetniejszym zresztą skutkiem) przez pijarów; podczas dziewiętnastowiecznego państwowego nieistnienia bycie katolikiem stało się doniosłym pierwiastkiem partycypacji w substancji narodowej, którą awansowano do figury umęczonego ciała politycznego Chrystusa; założycielskim mitem fundującym II Rzeczpospolitą okazał się maryjny z ducha nadwiślany cud... W latach demokracji ludowej geniusz taktyczny kardynała Wyszyńskiego doprowadził do sytuacji, kiedy pozbawiony co prawda intelektualnego wysubtelnienia, ale za to żarliwy, chłopski w treści i barokowo-romantyczny w formach (przez złośliwych zwany "medalikowym") katolicyzm stał się przestrzenią wolności. A przy tym trwał osobliwie negatywistyczny, oparty na inercyjnym zmaganiu alians tronu i ołtarza (co oczywiście w niczym nie zmienia faktu, że alians ten był przez władzę często i brutalnie naruszany, a wielu duchownych stało się najprawdziwszymi męczennikami, swym patriotycznym i religijnym bohaterstwem w pełni zasługującymi na cześć, jaką się im oddaje). Heglowska dialektyka racji cząstkowych zmieniła się w jedyną w swoim rodzaju dialektykę racji absolutnych: PRL na poziomie deklaracji wyznawał materializm, ale z bólem tolerował niezwalczoną siłę Kościoła jako względnie autonomicznego obszaru sankcjonowanej obywatelskiej swobody, którą przynajmniej można było próbować poddać intensywnej agenturalnej infiltracji; Kościół z kolei sytuował się w kontrze do porządku państwowego, ale miał też w niej gotowy, negatywny punkt odniesienia, rezerwując sobie prawo do dysponowania pełnią moralnej cnoty. Tak ukształtowany polski katolicyzm przemknął się przez rok 1989 w miarę bezboleśnie (zwłaszcza ze spowity był w ochronny kokon w postaci coraz potężniejszego autorytetu Jana Pawła II) - i nagle okazało się, że bywa żałośnie bezradny wobec pluralizmu dyskursów światopoglądowych, wobec krachu monolitycznych dyskursów społecznych, nawet wobec durnego i obliczonego najczęściej na doraźny polityczny poklask antyklerykalizmu. Dlatego czasem zdarzają mu się ataki na rzeczywistość, ataki po husarsku i ułańsku efektowne, ale na dłuższą metę o trudnych do wyobrażenia, autodestrukcyjnych skutkach.

Tak jak teraz, kiedy ruszając na krucjatę przeciwko gender, którego się nie zrozumiało i którego się nie chce słuchać, zaatakowało się choćby mnie - wiernego, choć często marnotrawnego syna Kościoła. Który to syn musi się teraz zmagać z tłukącymi mu się po głowie cytacjami z Pisma - z tą o pobielanych, kryjących w sobie zgniliznę grobach; z tą o faryzeuszach, którzy kładą ludowi na barki ciężary nie do udźwignięcia; i z tą o zgorszycielach, dla których lepiej byłoby uwiązać sobie kamień u szyi i rzucić się w wodę, tak - również z tą; wreszcie z tą o Jezusie, który robi sobie bicz ze sznurów i wygania z domu Ojca tych, którzy z miejsca modlitwy czynią jaskinię zbójców.

Po raz pierwszy jest mi wstyd, że myślę Pismem - ale nic na to nie poradzę, to po prostu paniczny odruch samoobrony w przeczuciu, że ktoś chce mnie wypchnąć z Kościoła, z mojego Kościoła, którego jestem tak samo pełnoprawnym uczestnikiem jak zakonnica, proboszcz, biskup i kardynał. A na to nie pozwolę nikomu - bo przecież również mnie Apostoł obiecał (pamiętam to jak dziś), że żaden ucisk i prześladowanie nie mają w sobie dość mocy, by oddzielić mnie od zbawczej miłości Tego, do którego właśnie tej nocy ciągną chaldejscy gwiazdarze.

Quod scripsi, scripsi.