środa, 23 października 2019

Naśladowanie Ginsberga

Autointerpretacje swoich wierszy mają w sobie coś już to rozpaczliwego, już to - nawet - żałosnego, więc tylko słowo komentarza; zwłaszcza że szczegółowe okoliczności powstania poniższego utworu są w nim samym opisane. Faktycznie - pisał się on przez (mniej więcej) dwadzieścia trzy godziny, 13 i 14 września 2019 roku między 10:00 a 9:00 dnia następnego, pisał może nie bez przerwy, ale z pewnością znacznie bardziej intensywnie niż zamierzałem. I tylko wtedy się pisał - nie zmieniłem w nim niemal nic, nie przeredagowywałem i nie poprawiałem (wyjąwszy ostateczne brzmienie tytułu, jedno - wymuszone technicznymi ograniczeniami tego bloga - łamanie wersu i jeden dodany w gramatycznie ewidentnym, a zrazu przegapionym miejscu przecinek). Zależało mi na powtórzeniu techniki zastosowanej przez Allena Ginsberga, głównego mego inspiratora, w poemacie Sutra Wibracji Wichity (ongiś przeze mnie spolszczonym) - chciałem, by kompozycję dyktował rytm myśli podsuwanych mi przez drogę i upływający czas (Ginsberg kolejne odsłony swego dzieła nagrywał na magnetofon, ja korzystałem z aplikacji do tworzenia notatek w smartfonie - musiałem podzielić swoje pisanie na dwie części, z uwagi na parametry owej aplikacji).

Pierwszą czytelniczką poematu była moja Żona. Swoją cokolwiek bardziej publiczną premierę miał on 22 października bieżącego roku w krakowskiej Kamienicy Szołayskich, podczas kolejnej odsłony Open Mic'a, tym razem zorganizowanego (jako wydarzenie towarzyszące tegorocznej edycji Festiwalu Conrada) pod hasłem "nieokrzesani, głodni i żarliwi". Z tego właśnie czytania pochodzi moje zdjęcie, które tu zamieszczam, jego autorem jest Piotr Idem (Pracownia Fotograficzna MNK).


 

Wichita Vortex Sutra Revisited. Palimpsest pamięci Mestre Bimby

Mam już swoje lata. Jestem jesienią.
Mam już swoje lata, więc jestem
jesienią. Jestem, jeszcze jakoś jestem.

Jesienią naśladuję Ginsberga
jadącego żółtym Greyhoundem do Wichita.
Naśladuję, idę po śladach, łapię trop Ginsberga
wyjeżdżając zielonym Flixbusem z Krakowa (Miejski Dworzec Autobusowy),
by przez Berlin (Der Zentrale Omnibusbanhof) dotrzeć do
Utrechtu (Centraal). Tysiąc sto dziewięćdziesiąt kilometrów (według Google Maps),
dwadzieścia godzin i dwadzieścia minut (według rozkładu jazdy przewoźnika),
wliczając trzy godziny i czterdzieści minut na przesiadkę w Berlinie. A ja mam już swoje lata.

I jestem jesienią. Wrześniowe niebo ma głębszy odcień i lepiej widać na nim chmury,
zmienność ich kształtów, wielorakość kolorów. Światło wypełniające powietrze
kontrastuje mocniej, nachylająca się już ku temu, co żółte zieleń traw, liści i igieł,
szarawa biel wapiennych okruchów na nasypach wzdłuż autostrady - to wszystko
ma teraz sens. Kominy elektrociepłowni w Jaworznie są dziś raczej majestatyczne.

Gdybym chciał wyjaśnić, dlaczego jestem jesienią, byłbym banalny. Wjeżdżam do Katowic,
które (tak wyszło) opuściłem zaledwie tydzień temu, dziwnie się z tym czuję - opuszczam,
przede mną tysiąc sto dziewiętnaście kilometrów (pięćset dwadzieścia jeden do Berlina),
a trochę jakbym wracał, bo dobrze mi było w Katowicach. Banalne
jest kojarzenie jesieni z przemijaniem, z doświadczeniem tego, że mam już swoje lata
i że jesienią, kiedy czas tyleż zwalnia, co po prostu staje się bardziej dotykalny,
bardziej zwracam na niego uwagę. Po prostu lubię jesień.

Banalne jest to, że wymyśliłem pisanie jako sposób na bez mała dobowy wyrok autobusu!
Banalne jest to, że podróżując autobusem naśladuję Ginsberga!
Banalne jest pisanie na ekranie smartfona wielkiego poematu drogi,
banalna jest metaforyczność tego aktu w czasach cyfry, czasach nano, czasach krzemu!
Banalny jest mój lęk przed pierwszą w życiu - a mam już swoje lata -
samotną podróżą za granicę! Po prawej lśnią kukurydze na Tauzenie!
Banalnych jest kilka powyższych wersów, które zaczynam anaforą, a kończę wykrzyknikiem,
by tym lepiej naśladować Allena Ginsberga!

Pauzujący kierowca autobusu odblokował drzwi do toalety, to dobrze.

Przede mną długa na tysiąc sto jedenaście kilometrów linia jezdni, która rozkłada mi się
w wachlarz trudnej do oswojenia przestrzeni; linia i jednocześnie wachlarz -
paradoks geometryczny godny Kuzańczyka i jego traktowań o uczonej niewiedzy.

Mam już swoje lata i jestem bezbrzeżnie próżny, chciałbym być szamanem,
wznoszę (nie mylić z podnoszeniem) głos, ale dalej z bycia
szamanem mam co najwyżej coraz dłuższą brodę. I choć płacą mi za to,
by słuchać mego wznoszonego, wznoszącego się (czasem podniesionego)
głosu, choć czasem czytają to, co głos mój zapisał,
boję się - wszak mam już swoje lata - że nie mam zbyt wiele do powiedzenia.

Skorzystałem z odblokowanej toalety. Udaję, że jestem Allenem Ginsbergiem,
by nie być wypłoszem z prowincji, intelektualnym kołtunem, drobnomieszczaninem,
który naczytał się poezji wyklętej i ponieważ nie miał szans na bycie himalaistą,
przeznaczył sobie rolę inteligenckiego hohsztaplera, wyjaśniacza nieswoich słów,
szamana, który nawet kiedy szepcze, to podnosi głos.

No dobra, utrzymajmy się w wymyślonej dla siebie roli: skowyta. Obejrzę film o Ginsbergu,
żeby grać jeszcze czytelniej, banał doprowadzić do parodii. Kiedy minę Opole, gdzie
w ogrodzie zoologicznym mają goryle, napiszę o śmierci ostatniego białego nosorożca.

W pisaniu wiersza na ekranie LCD najważniejsze są dwie rzeczy:
wyjątkowość somatycznej relacji linii papilarnych z powstającą literą
oraz dajmonion automatycznego uzupełniacza słów.

Kadry z filmu Epsteina i Friedmana przedłożyłem nad rozstępujące się wachlarzem pól
dolnośląskie pejzaże. Szyfr chmur nad Wrocławiem. Opole w przeszłości
bezzwrotnej jak ostatni biały nosorożec.
A przecież był czymś niezmożonym, figurą najwyższego majestatu natury,
w ciało przyobleczonym dziecięcym snem o dzikości.

Biały nosorożcu, jestem twoim rogiem,
na którym uczyłem się, czym jest jeden metr!
Biały nosorożcu, jestem twoją barwą,
w samej nazwie której coś nie z tego świata!
Biały nosorożcu, nauczyłeś mnie - dopiero ty, choć mam już swoje lata i nie jestem szamanem -
czym jest doznanie pustki, której nic, co z ciebie, już nie zapełni!
Biały nosorożcu, tyś pierwszym tchnieniem tego,
że być może rzeczywiście szykujemy zagładę ziemi, tej ziemi!
Biały nosorożcu, twoje ostatnie ciało
jest tak absolutnie martwe, jak zagłada ziemi, którą - ziemią i zagładą - oddychasz!
Biały nosorożcu, jedynie drapieżny czarnooki patos poezji Ilony Witkowskiej
mógłby unieść bezwładną żałobę po tobie!
Biały nosorożcu, byłbym z Tobą w Rockland,
ale jestem na trzysta dwudziestym szóstym kilometrze przed Berlinem,
dziewięćset dwadzieścia cztery kilometry od Utrechtu!

Staccato słupów wzdłuż autostrady. Zżęte pola w rzucik wróblich stad. Skłębione warstwy chmur, w połowie nieba w indygowe szramy, 
niżej gęstnieją i sinieją, wduszają Legnicę w ziemię.
Trzysta czterdzieści sześć kilometrów od Krakowa, wciąż jeszcze mam swoje lata
i jestem niewydarzonym szamanem bez władzy przyzywania zmarłych, jak zwykle
zachwycają mnie ceglane obejścia dawnych bauerowskich folwarków,
w tej podróży - pierwszej od dawna, pierwszej (mimo moich lat) tak dalekiej bez nikogo -
jestem samotny, sam jestem.

Pierwsze krople deszczu zaczynały rozpuszczać owadzie truchła
zapieczone na przedniej szybie, ale słońce liże już sosnowe lasy,
zaczynając od wysuszonej, piaszczystej gleby. Lubię sosny, ich jasne,
jakby okorowane w połowie wysokości pnie, ich fantazyjnie zjeżone korony
na tle wodnistego błękitu. Nie przeszkadzają mi nawet natrętne
skojarzenia z bitwą pod Racławicami, przeczucie, że zza drzew zaraz wypadnie
oddział obłąkanooki, spienione konie, wozy i lawety pójdą w drzazgi
na zbyt ostrym, daleko za gwałtownie wziętym zakręcie. I nie potrafię korzystać
z darowanego mi teraz osamotnienia, skupić się na jednej tylko rzeczy,
albo i na niczym zgoła. Jakby mnie w tej drodze nie było. Czterysta
czterdzieści
cztery kilometry,
pięć godzin
i czterdzieści pięć minut
od opuszczenia,
przekraczając granicę Reichu,
wciąż czekam,
żeby się zaczęło. I w ogóle lubię drzewa, nie

tylko sosny. Kiedy półtora roku temu kupiłem
pierwszego w życiu smartfona, chciałem
nawet napisać satyryczny wierszyk o strasznych
skutkach jego używania. Nie napisałem, ale gdybym
napisał, szedłby następująco: konsekwencją
słuchania playlisty Death Metal & Beyond w serwisie Spotify
jest niejasny lęk na widok liści
odwracających się na srebrną stronę
w nieoczekiwanie pustynnym podmuchu wiatru.
A przecież kocham drzewa, choćby
tęrozłożystątopól.

Ze zbitki słownej tarozłożystatopól (w żadnym razie nie topola, tylko topól!)
jestem najbardziej zadowolony. Jestem dziecięciem (mimo lat)
Europy, jadę przez
Niemcy i wiatraki ekoterrorystów młócą ciężkie jak
germańskie winy niebo,
bałkańską muzykę przerywają
angielskie reklamy, również te z zacięciem społecznym:

czy jestem gotowy na Brexit, czy sprawdziłem ważność swojego paszportu?
Czy chcę dołączyć do grona oficerów brytyjskiej policji? Słowiański

Perkun i płanetnicy wygrażają wrażej germańskiej ziemi i choć robią to z wyczuciem
piękna, z szacunkiem dla wielkiej tradycji niemieckiego romantyzmu,
to Norah Jones otwierająca playlistę Jazz Giants wydaje mi się grubym nieporozumieniem. 

Na przystanku przy berlińskim lotnisku wieje wiatr, podróżni palą papierosy w miejscach
prawie na pewno niedozwolonych. Dlaczego właściwie mówi się, że miejsce,
w którym czegoś tam nie wolno, jest niedozwolone? Właśnie miejsce, nie to, co się
w miejscu tym odbywa. Chciałbym być szamanem, chciałbym, by opanował mnie duch
starego Indianina, krwawiącego na autostradzie świtu, by wziął mnie w posiadanie
jak Jima Morrisona. Tymczasem

w mej duszy mieszka cień jaskółki, której urwałem głowę. To było
miejsce, w którym wyczerpała mi się pojemność telefonicznej notatki. A jaskółka,
jaskółeczka była w Estonii. Wypadła z gniazda, nie umiała jeszcze latać,
potrzaskała się, czekała ją pewna śmierć - z głodu i pragnienia, lub w gardle
drapieżnika. Nie było szans na weterynarza, chciałem skrócić jej cierpienia,
wziąłem w ręce, nie broniła się, drżała i myślałem, że od uderzeń serduszka
eksploduje mi w dłoni, złapałem jej łepek (mieścił się między palcem wskazującym
a kciukiem) i chciałem skręcić jej kark, główka kręciła się dookoła szyi, coraz bardziej się
bałem, szarpnąłem mocniej i stało się to, czego nie powtórzę. Gdybym

znał wtedy wiersz Góry o rozjechanym psie, gdyby Konrad już ten wiersz napisał,

modliłbym się kurwą za kurwą, pierwszy raz naprawdę. Jej krew na moich rękach,
niewątpliwie. Jej dusza - chciałbym
nie wątpić - w mojej. Berlin?

Berlin lubię (byłem tu raz), inaczej niż drzewa, ale też. A w miejscu, gdzie wysiadłem,
rośnie piękny platan, mój ulubiony gatunek, w sposób absolutny komponuje się
z kolorami ścian dostojnych kamienic Charlottenburga.

Dobre jest miejsce, w którym spocząłem, dobry to Berlin - niemieckie realia przeniesione
do czeskiej hospody sprzed lat trzydziestu. Są automaty do gry, wolno palić. Przywiódł mnie tu
spacer nieco nerwowy - zapodziałem się w stołecznych splendorach,
uwiodły mnie
platany. Platany
to drzewa na noc, przechwytują światło i emanują nim w zapadający zmierzch,
jakby podtrzymując dzień. Ale też zwodzą, mylą tropy, podwajają. Podobno -
co wiem od Radka Wiśniewskiego, jednego z cichych bohaterów tych strof -
na Islandii grzebano zmarłych sypiąc im na brzuch nasiona drzew. Drzewo zamiast
nagrobka - tak bym chciał, bo mam już swoje lata. Chciałbym, żeby to był

platan. Kto
będzie w stanie opisać ściegi, którymi jaskółki zszywają dzień z nocą, ten
poeta. I ten poeta, kto ujmie w słowa taniec cygańskich dzieci w fontannie
na rynku Ostravy. Była gwarna pełnia dnia, a ja mam w pamięci ciszę i nienaturalnie
wyostrzone tonacje powietrza.

Nie będę platanem. Czeka mnie raczej zgonsusznia. Moi synowie, niczym Fremeni,
ludzie pustyni z Arrakis, będą walczyć o każdą kroplę wilgoci, a moja woda
wróci do plemienia.

Mam już swoje lata, sam jestem (zawieszony między tęsknotą za tymi,
których opuściłem, a pragnieniem spotkania tych, ku którym zmierzam),
nie podnoszę głosu (podnoszą go aż nadto rodacy w autobusie relacji
Berlin - Amsterdam, na pięćset siedemdziesiąt pięć kilometrów przed
Utrechtem), wznoszę głos, inwokuję cień świętego brata Allena
i wysyłam w pomykającą nade mną w tył niemiecką noc
przesłanie: umrzyjmy platanami!
Niech nie będzie nam przeznaczona zgonsusznia,
niech woda nasza na nic się nie zda naszemu plemieniu, niech
dostąpią łaski beztroskiej rozrzutności!

Zaśpiewajmy wiersz świętego brata Tadeusza i świętego brata Marka
o Wildze i o ludziach, tak go zaśpiewajmy jak on w tamtą gorczańską
noc, gdy ciepło wstępujące od światła świec ku Lunie
niosło słowa i akordy ponad cynowe szczyty drzew.

Dziś oto kładę przed tobą, ludu mój, błogosławieństwo i przekleństwo,
życie i śmierć, na lewej i na prawej mej dłoni - platan albo zgonsusznia,
wybieraj!

Noc: hanowerskie Babilonie; pulsujące konstelacje czerwonych lamp na wiatrakach
oddają pokłon księżycowi; poświata diod, kontrolek, ekranów i złośliwa kocia zieleń
podświetleń wewnątrz autobusu.

Pewnie jestem tchórzem, ale nie zdobyłem się na opierdol rodaków, na słowo o tym,
że Polak, który ma w dupie sen dziecka (choćby było ono i syryjskie), to żaden tam
Polak, tylko kupa gówna.

Ja, szaman, wybrałbym modlitwę - bo oni co prawda kurwa za kurwą,
ale nie w modlitewnej intencji. Więc ja za nich, tym chętniej,
że schludność takiego Amersfoort ma w sobie coś przeraźliwego
w tej przedświtowej godzinie, coś upiornego,
nieludzkie
bezludzie,
jak u Hoppera. Bułki

maślane, które upiekłem przedwczoraj, choć przypalone,

smakują. Między Molochy ze szkła wjeżdża rower prowadzony
przez śniadoskórego chłopca. Wielką walizkę podtrzymuje
na bagażniku jego niewidomy ojciec. Zapalam papierosa
innemu śniademu, zbyt pijanemu, by władać zapałką. I wszystko się zgadza:

neonowe minarety,
rowery (przyzwyczajam się, że cyklościeżki szersze tu niż chodniki),
kanały,
zbożny bezwstyd protestanckich domów zapuszczających okna na ulicę,
graffiti z Miffy,
sklepy cynamonowe z zielskiem,
kombinaty z erotyką przy ulicy Krokodyli. Tak,

naprawdę zostawiłem za sobą niekończący się choinkowy sznur tirów
na granicy niemiecko-holenderskiej. Idąc od wschodu, byłem już kiedyś na
Ukrainie, w Estonii, na Łotwie, Litwie i w Rumunii, na Węgrzech, Słowacji i w Czechach,
w Niemczech, Francji, Anglii i Irlandii.

A teraz jestem

tutaj, jestem wciąż jesienią, nadal mam swoje lata,
nie podnosząc głosu wznoszę go, samotniczy i szamański
i w to niebo wzbite nad płożące się po łąkach mgły
ślę swoje przesłanie dla ciebie, ludu mój:

święty platan. 

środa, 18 września 2019

Po kolei

Wioli - bo Grabiński
Łukaszowi - bo kolej
Michałowi - bo pociągi

 

To było ze trzy lata temu, w wakacje (a jeśli nawet nie w wakacje, to w każdym razie jakoś późną wiosną lub wczesnym latem).
Siedziałem przed domem moich rodziców w Chomranicach, paląc, czytając, chłonąc aromat ciepłego mroku i słuchając tego, co ma do powiedzenia pogrążająca się we śnie wieś - musiało być koło północy. Nagle dotarły do mnie gwizdy i sapania parowozu, łoskot kół pociągu przetaczającego się w dolinie Smolnika po torach Linii Kolejowej nr 104, odcinka Galicyjskiej Kolei Transwersalnej łączącego Nowy Sącz z Chabówką, oddanego do użytku w roku 1884.
Nic niezwykłego - powie ktoś. No, jednak było to nie z tej ziemi - a właściwie to nawet z zaświatów: ostatnia parowa lokomotywa przejechała tędy w 1990 roku, a ostatni w ogóle pociąg czternaście lat później.
Nieswojo się poczułem. A tak dokładnie - to jak bohater Stefana Grabińskiego.

***

Wieści o zamierzonym rozbiorze przestrzeni okazały się przedwczesne; przetrwała jeszcze jedną wiosnę i lato. Lecz mówiono w okolicy, że od śmierci Wawery pętlica jakby ożyła. Zwłaszcza pod wieczór wąwóz rozbrzmiewał echem dziwnych odgłosów. Dudniły jakieś pociągi, szczękały rozpędzone koła, oddychała ciężko uznojona maszyna. Skądś z przestrzeni nadpływały na skrzydłach wiatru jakieś sygnały, rozlegały się przeciągłą skargą gwizdy świstawek, grały pobudkę odjazdu niewidzialne trąbki...
Ludzie omijali chętnie tę stronę, z lękiem obchodząc ją kołem. Nawet ptactwo spłoszone niezwykłym łoskotem porzuciło dziwny parów i przeniosło się w inne, gościnniejsze strony.
Dopiero gdy pod jesień następnego roku usunięto szyny i rozebrano starą budkę dróżnika, wszystko ucichło i "głucha przestrzeń" zamilkła na zawsze.

***

Cykl nowel zatytułowany Demon ruchu Grabiński wydał w 1919 roku - i dość powszechnie uważane jest to za szczytowe osiągnięcie pisarza. Opowieść niesamowita (czyli coś na wzór amerykańskiego weird story), fantastyka, groza, horror, ekspresjonizm - takie terminologiczne szufladki tu się uchylają; jeszcze coś, że "polski Poe", "polski Lovecraft"... No, trudno się nie zgodzić - najprościej rzecz ujmując, Demon ruchu to zbiór próz z pogranicza fantastyki i grozy, połączonych motywem kolei. Mnie jednak fascynuje - i w największym stopniu, jak sądzę, przejmuje niepokojem podczas każdorazowej lektury - dwuznaczność tych tekstów (rozpoczynająca się już od ustalenia natury genologicznej: tom można czytać jako zbiór samodzielnych opowiadań albo jako tematyczną całość). Z jednej przeto strony - futurologiczne wizje superszybkich lokomotyw, luksusowych transkontynentalnych ekspresów, z drugiej - porzucone, zarastające linie, uboczne stacyjki, ślepe tory gdzieś na głuchej prowincji. Metafizyka o proweniencji okultystycznej bądź wprost demonicznej, czasem podszytej jakowąś dalekowschodnią fascynacją - ale często przedstawiana w retorycznym rejestrze ultraracjonalistycznej psychologii czy pozytywistycznie zorientowanych astrofizyki lub przyrodoznawstwa. Zachwyt nad technologią - i nostalgiczne figury emerytowanych pracowników kolei niszczonych tęsknotą za heroiczno-mitycznym czasem swej młodości. Kolej jako przestrzeń uwolnionego szaleństwa, gwałtownej śmierci i makabry - i jednocześnie miejsce ukojenia (czasem wiecznego, jakie daje tylko śmierć).
Parowóz, który wtedy, w Chomranicach, zadudnił po martwych torach Linii Kolejowej nr 104, nie był niczym niezwykłym - po prostu dostarczano ze skansenu kolejowego w Chabówce zabytkowy tabor na turystyczne przejazdy pociągiem retro z Nowego Sącza do Krynicy i Muszyny. I prawie na pewno jego maszynista nie czytał Grabińskiego - ale lubię sobie wyobrażać, że jednak czytał, że wgapiając się w rozcinaną światłami lokomotywy noc czuł jakiś dreszcz, częściej niż zwykle sprawdzał, czy nie zbacza w jakąś nieoznaczoną na żadnych mapach odnogę, z nadmierną ulgą witał znane nazwy kolejnych stacji, że w ciemnych i pustych wagonach czuł obecność kogoś lub czegoś, czego z pewnością nie powinno tam być...

***

Pora była już późna, śródnocna, czas słotny, deszczowy. Mokre bicze dżdżu chłostały oświetlone jasno szyby i rozbryzgiwały się na szkle w łzawe różańce kropel. Skąpane w ulewie kadłuby wagonów, połyskujące pod światło przydrożnych latarń niby wilgotne pancerze, wyrzygiwały rynnami pluszczącą wodę. Od czarnych ich ciał szedł w przestrzeń głuchy postęk, zmieszany rozhowor kół, potrącających się zderzaków, tratowanych bez litości szyn. Zapamiętały w biegu łańcuch wozów budził w ciszy nocy uśpione echa, wywabiał zamarłe po lasach głosy, cucił drzemiące stawy. Podnosiły się jakieś ciężkie, senne powieki, otwierały w przerażeniu jakieś duże oczy i tak trwały w momentalnym wylęku. A pociąg mknął dalej w wichurze wiatru, w tańcu jesiennym liści, wlokąc za sobą wydłużoną tuleję wirów wstrząśniętego powietrza, leniwo wieszających się na tyłach dymów, kopciu i sadzy, pędził dalej bez tchu, rzucając poza siebie krwawe wspomnienie iskier i węglowych odmiotów...

***

Potrzeba napisania czegoś o kolei - o moim doświadczeniu podróżowania pociągami, doświadczeniu tak intensywnym - zrodziła się we mnie chyba też ze dwa lata temu, na początku roku 2016, kiedy to na moją redakcyjną (pracowałem wówczas jako jeden z redaktorów Biura Literackiego, odpowiedzialny za sieciowe przestrzenie wydawnictwa - Tawernę, Przystań, wreszcie biBLiotekę) skrzynkę pocztową spłynął trzeci odcinek cyklu tekstów Wioletty Grzegorzewskiej, publikowanych w biBLiotece pod wspólnym tytułem Wyspa (to, że cykl ten zgasł po pięciu zaledwie odsłonach, do dziś uważam za jedną z większych moich redaktorskich porażek). Ten akurat odcinek traktował właśnie o Grabińskim - i skłonił mnie do ponownego (znów urocznego) sięgnięcia po Demona ruchu. Potem była epifania, od której zacząłem te wynurzenia - a jeszcze potem jakoś to we mnie pracowało, gdzieś głęboko... Uwolniło się ostatecznie w przedostatni weekend września zeszłego roku, kiedy to schodząc z żoną i synami z Lubonia Wielkiego na Przełęcz Glisne, kontemplowałem niebywałą panoramę (ach, to jesienne niebo!...) szczytów Beskidu Wyspowego: Szczebla, kawałka Lubogoszcza, Śnieżnicy, Ćwilina, chyba też północnych stoków Mogielicy - i złapałem się na powidoku, że góry te widzę przede wszystkim z perspektywy Linii Kolejowej nr 104. Od niej więc zacznę - nie bez ważkich powodów.
Ta linia to w ogóle sprawa z pogranicza historii i legendy - począwszy od tego, że trasa do Chabówki uruchomiona została niespełna dekadę po tym, jak w Nowym Sączu w ogóle pojawiła się kolej (a miała ona dla rozwoju mojego rodzinnego miasta znaczenie kolosalne) i była strategicznie jednym z najważniejszych połączeń. No, ale to historia - w czasach, w których po raz pierwszy podróżowałem tą akurat żelazną drogą, Linia 104 rozpalała już wyobraźnię przede wszystkim łowców kolejowych przygód i kuriozytów. Po pierwsze: legendarna była jej ślimacza prędkość - siedemdziesiąt osiem kilometrów wiodących przez dwadzieścia stacji pociąg pokonywał (wedle ostatniego rozkładu jazdy; bezcennym źródłem różnych - również takich praktycznych - szczegółów na temat tej linii był dla mnie ten artykuł) w blisko trzy godziny, co oznacza, że rozwijał średnią prędkość mniej więcej 30 km/h; tu od razu przypominają się budzące dreszcz opowieści o tym, że to właśnie tutaj młodzież z nowosądeckich kolejówek (liceum, technikum i zawodówki) odbywała praktyki, że na niektórych odcinkach kładło się cegłówkę na jeden z pedałów w lokomotywie (na jaki - nie wiem, nie znam się), by maszyniści i adepci zawodu mogli oddawać się innym, niepomiernie bardziej twórczym i przyjemnym aktywnościom... Po wtóre: malowniczość - głęboko wciętymi dolinami, wiaduktami i stromymi zboczami pociąg wił się między widowiskowymi szczytami Wyspowego, by najpierw z mozołem wspinać się przez Limanową, Tymbark i Dobrą ku Kasinie Wielkiej i Skrzydlnej (najwyżej położone punkty trasy - i w ogóle jedne z wyżej położonych stacji kolejowych w Polsce), by potem sturlać się ku Mszanie Dolnej i Rabce, odsłaniając coraz rozleglejsze widoki wśród odstępujących od toru gór.
Kiedy jednak mówię o legendarności, to myślę przede wszystkim o sobie i moich przyjaciołach, nastoletnio fanatycznych górołazach. Kurde, no przecież bez przesady można powiedzieć, że ta linia to było dla nas doświadczenie formacyjne, pokoleniowe: chciało się w Beskid Wyspowy, w Gorce, trzeba było tyrpać się tędy (najlepiej tym składem, który odchodził z nowosądeckiej stacji głównej - do dziś pamiętam! - bodaj kwadrans po szóstej rano; ci mieszkający bliżej centrum wsiadali na Nowy Sącz Miasto, P. wskakiwał w Chełmcu. Chciało się gdzieś dalej i na dłużej, w Żywiecki albo Śląski - to samo: najpierw do końca, do Chabówki, a potem przesiadka w kierunku Suchej Beskidzkiej, Makowa Podhalańskiego (próby dotarcia przez Chabówkę w Tatry to już jednak były dla ekstremistów, tu już bardziej opłacał się autobus)... Jasne, jeździło się też gdzie indziej (i znacznie częściej) - w Beskid Sądecki, linią przez Dolinę Popradu, głównie do Rytra i Piwnicznej; ale to nie było to samo: nawet do Piwnicznej jechało się na pewno dobrze poniżej godziny, połączeń było daleko więcej, pociągi lepsze, wypełnione ludźmi, w razie czego spokojnie można było dostać się też autobusem.

***

Przestrzeń kolejowa, na której odpoczywał "Infernal", była wąskim parowem wciśniętym pomiędzy dwie pierzeje prostopadłych niemal, dziko nawisłych skalnych ścian, strzelających w niebo na jakie 3000 metrów. Do stóp jednego z tych olbrzymów przywarł dworzec Buon Ritiro. Przywarł poddańczo i jakby z cichą rezygnacją zdjętego śmiertelną trwogą dziecka. Wyskakujące ze zbocza góry dwa okrutne wiszary, dwie drapieżne łapy tytana zaciążyły nad stacją, grożąc bezwzględną zagładą.
Od tych to prostopadłych ścian uderzył nagle ów dziwny fioletowy blask, który przepoił sobą wszystko. Skały Ustroni fosforyzowały.
Przy tym upiornie pięknym świetle ujrzał Leszczyc twarze towarzyszy podróży.
Były dziwnie spokojne i senne. Niedawno jeszcze tak natarczywie dopytujący się o przyczynę zatrzymania pociągu, pełni życia i zainteresowani ludzie teraz jakby zobojętnieli na wszystko. W ruchach powolni, ospali, snuli się pojedynczo lub grupami po torze przed stacją, przechadzali znużonym krokiem po peronie lub wyczerpani, bezsilni opadali na ławki. Kobiety z dziećmi schroniły się do poczekalni i zdawały się gotować na nocny spoczynek. Nikt nie myślał o dalszej podróży. Jakby wskutek tajemniczego porozumienia nie rozmawiano ze sobą prawie zupełnie. Pasażerowie milcząc wymijali się wzajemnie i jakby unikali spojrzenia sobie w oczy.

***

No więc właśnie - Linia 104 to było, po pierwsze, coś elitarnego. Autobusy mieliśmy w pogardzie (z różnych względów, choć również z tych zdroworozsądkowych; wtedy, ponad dwie dekady temu, kolej - zwłaszcza połączenia osobowe - była skokowo tańsza niż pekaesy, poza tym korzystaliśmy w uczniowskiej, pięćdziesięcioprocentowej podówczas zniżki; no i pociągi kursowały znacznie częściej i gęściej niż dziś), jak było trzeba, to owszem, wskakiwało się do jednego z tych zakupionych bodaj przez KMiG Piwniczna na jakimś skandynawskim demobilu, niewygodnych, zatłoczonych i kompletnie niedostosowanych do naszych warunków atmosferycznych "koziołków" (do dziś nie wiem, skąd wzięła się ta nazwa), które obsługiwały trasę do Kosarzysk, ale jak tylko się dało - wybieraliśmy pociąg.
A zmierzając na Chabówkę - gdzie dojechać się dało wyłącznie koleją; autobusem moglibyśmy dotrzeć pewnie najwyżej do Limanowej - mieliśmy uczucia porównywalne, jak sądzę, z tym, co mogli czuć pasażerowie pierwszych północnoamerykańskich połączeń transkontynentalnych albo pionierzy przejazdów koleją transsyberyjską: oto wcinaliśmy się w jakąś pierwotną dzicz, w jakiś nieodkryty jeszcze, niepomiernie szeroki świat, w tempie czujnie ślamazarnym wyrąbywaliśmy wąski klin w tym, co nieznane. Mijając kolejne stacje i przystanki (istniejące w naszej świadomości wyłącznie jako nazwy orientacyjne, stygmaty dworców, znikliwe punkty styczne między tym, co pokonywało się po szynach i tym, co można było przemierzyć wyłącznie na piechotę; do dziś nie wiem, czy kiedykolwiek zapuściłem się do centrum Tymbarku albo Dobrej), porzucaliśmy ze wzgardą drobnomieszczańskie wygody, wykopywaliśmy sobie spod stóp cywilizacyjne stołki.

***

Boroń zasadniczo nie cierpiał pasażerów; irytowała go ich "praktyczność". Dla niego istniała kolej dla kolei, nie dla podróżnych. Zadaniem kolei było nie przewożenie ludzi z miejsca na miejsce w celach komunikacyjnych, lecz ruch jako taki i pokonywanie przestrzeni. Cóż ją mogły obchodzić marne interesy ziemskich pigmejów, zabiegi przemysłowe oszustów, plugawe przetargi handlarzy? Stacje były nie na to, żeby na nich wysiadać, lecz by mierzyły przebytą drogę; przystanie kolejowe były probierzem jazdy, ich kolejna zmiana, jak w kalejdoskopie, dowodem postępów ruchu.

***

Po pierwsze zatem - elitarność, gówniarska inkarnacja mitu zdobywcy i pioniera... Po drugie (i stokroć, tysiąckroć ważniejsze) przejazdy Linią 104 uczyły nas istoty podróżowania koleją, którą to istotą jest podróżowanie dla podróżowania, czyste doświadczenie przemierzania przestrzeni; czyste - czyli niezmącone pyknoleptyczną (by sięgnąć po słynny termin Paula Virilio) neurozą pośpiechu. Narzekania na jakość połączeń kolejowych w Polsce - że powolne, że wiecznie spóźnione, że rzadkie, że zaczynające się i kończące daleko od zamierzonego punktu wyjazdu i dojścia - wydają mi się wyrastać z absolutnego niezrozumienia istoty kolei. Dla tych, którzy chcą szybko - jest samolot (zwłaszcza w czasie, gdy sieć połączeń krajowych jest tak rozbudowana i tak, przy odrobinie zapobiegliwości, niedroga); dla ceniących sobie transport od progu do progu i bez konieczności podporządkowania się rozkładom jazdy - samochód; również połączenia busowe i autokarowe (na większe odległości) to coś, co można polecić śpieszącym się. Ale pociąg to co innego, to sama istota podróży, drogi, metafizyki zmiany miejsca pobytu - i nie bez powodu pociąg bodaj najbardziej udomawia (kuszetki, bezproblemowo dostępne toalety, wagony restauracyjne, możliwość zmiany pozycji, pospacerowania) przestrzeń podróżowania: bo tu nie chodzi o to, by skądś wyjechawszy, dokądś dotrzeć, redukując czas między tymi punktami do wielkości jak najmniejszych, najlepiej niemierzalnych. Czyli - w sumie - mamy podróżować bez podróżowania, ideałem byłaby teleportacja. A w pociągu, wagonie, przedziale - mamy się ukorzenić, by móc celebrować właśnie drogę, odległość, ruch.
Tego właśnie uczyły nad przejazdy do Dobrej lub Tymbarku (bo Łopień i Mogielica), do Kasiny (bo Śnieżnica i Ćwilin), do Mszany Dolnej (bo Szczebel), do Raby Niżnej (bo Luboń, koniecznie percią Borkowskiego), do Zarytego i Rabki (bo Turbacz) - konieczności pogodzenia się z dostojeństwem groteskowo powolnego pokonywania kolejnych kilometrów. Czy tego chcieliśmy, czy nie - pustawe, szare, zużyte, brudne, wiecznie niedogrzane bezprzedziałowe wagony stawały się kapsułą wyjątkowo dotykalnego czasu. Nuda, puste trwanie, które na tak rozmaite (nie zawsze odpowiedzialne) sposoby próbowaliśmy zapełnić, nasycić czymś sensownym (rozmowami, gitarą, jedzeniem, kartami, zalotami) - ostatecznie kapitulowaliśmy i ze wzrokiem zastygłym w tak doskonale znanych pejzażach wtapialiśmy się w skład, zapuszczaliśmy korzenie w skajowe siedzenia, stawaliśmy się istotową częścią uporczywego trwania jazdy; na prawach jakiejś pogańskiej perychorezy - trzecią nieboską osobą w nieświętej wiekuistej trójcy pociągu, trasy i podróżującego ...


***

Od pewnego czasu pojawił się na liniach kolei państwowych jakiś pociąg nie objęty powszechnie znanym rejestrem, nie wciągnięty w poczet kursujących parowozów, słowem, intruz bez patentu i aprobaty. Nie zdołano nawet określić, do jakiej należał kategorii i z jakiej wyszedł fabryki, gdyż momentalnie krótki przeciąg czasu, przez jaki dawał się za każdym pojawieniem obserwować, uniemożliwiał jakąkolwiek w tym względzie orientację. W każdym razie, wnosząc z nieprawdopodobnej wprost chyżości, z jaką przesuwał się przed oczami zdumionych widzów, musiał zajmować bardzo wysoki stopień w skali pojazdów: był to pociąg co najmniej błyskawiczny.
Lecz rzeczą najbardziej niepokojącą była jego nieobliczalność. Intruz pojawiał się to tu, to tam, nadchodził nagle ni stąd, ni zowąd, skądś z odległej przestrzeni linii kolejowej, przelatywał z szatańskim szumem po torach i znikał gdzieś w dali; dziś widziano go koło stacji M., nazajutrz wyłonił się gdzieś w czystym polu poza miastem W., w parę dni później przeszybował z oślepiającym tupetem koło budki dróżnika w okolicach przystanku G.
Zrazu myślano, że szalony pociąg należy do istniejącego etatu i tylko opieszałość lub omyłka urzędników ruchu nie zdołała dotąd stwierdzić jego tożsamości. Zaczęły się więc dochodzenia, sygnalizacje bez końca, wzajemne porozumiewania się stacji - wszystko bez skutku: intruz po prostu drwił sobie z wysiłków funkcjonariuszy, wynurzając się zwykle tam, gdzie go się najmniej spodziewano.
Szczególnie przygnębiająco działała okoliczność, że nigdzie go nie można było przyłapać, nigdzie dopaść ni zatrzymać. Urządzony kilkakrotnie w tym celu pościg na jednej z najwyborniejszych maszyn, uznanej w całym tego słowa znaczeniu za ostatni wyraz współczesnej techniki, zrobił ohydne fiasko; niesamowity pociąg wziął rekord bez zająknienia.


***

Wszystko zatem zaczyna się właśnie tam - na Linii Kolejowej nr 104; nawet to, co było wcześniej.
Czyli - na przykład - pierwsza w ogóle moja podróż pociągiem: początek lat osiemdziesiątych poprzedniego stulecia, prawie na pewno jeszcze parowóz (regularny, nie jakaś tam retro-fanaberia), ekscytujący, z dawna obiecywany wyjazd do Barcic z Mamą, gdzie jesienią zawsze spotykaliśmy się z rodziną jej koleżanki z pracy, by wspólnie zbierać opieńki. Albo - niewiele później - pierwsza wyprawa nad morze (wycieczka pracownicza sądeckiego Urzędu Wojewódzkiego: mysz w przedziale, kilka nocy w wagonie socjalnym na bocznicy dworca w Gdyni, ciągłe spadanie z wąskiego łóżka kuszetki - mimo nadmuchiwanej pszczółki Mai w charakterze przytulanki). I wakacyjne wyjazdy do rodziny: pobudka po czwartej rano, pierwszy poranny autobus do Krakowa po szóstej, zwiedzanie Miasta Królów i posiłek w legendarnym barze mlecznym Smok (jego duch - niczym upiór z indiańskiego cmentarza, jak w prozie Kinga - nawiedza nocami puste połacie Galerii Krakowskiej), a potem - pociąg, ach, pociąg do Kluczborka lub Kłodzka, lub Wrocławia. I pierwszy wyjazd bez Mamy: na wczasy zdrowotne do Międzyzdrojów, w maju 1989 (bezsenna noc pokotem w przedziale bez miejsc do spania, apokaliptyczne łuny Górnego Śląska). 
Także to, co potem - slajdy z tych zapewne tysięcy kilometrów spędzonych w monotonnym, hipnotycznym pląsie nad torami. Na przykład pierwsza dłuższa samotna podróż, której szczegółowe dane odtwarzam z odręcznie wypisanego przez kasjerkę blankietu biletowego, jednej z nielicznych zachowanych relikwii tamtego mojego życia: połączenie osobowe z Jawora do Nowego Sącza, 12 listopada 1995 (Jawor to Zlot w Krainie Łagodności, jedna z najświetniejszych cyklicznych harcerskich imprez tamtego czasu; pamiętam zgrozę, z jaką dzień wcześniej oglądałem w Jaworze ogólnopolski spęd skinów - na tak rozpaczliwe sposoby próbowaliśmy wtedy uświadamiać wszystkim niebezpieczeństwo odradzającego się nacjonalizmu; tak bardzo nikt nas wtedy nie słuchał, a dziś widać, że to my mieliśmy rację!), 494 kilometry, cena - o święta Katarzyno Aleksandryjska! - dziesięć i ćwierć (!) złotego.
To ennumeratio mogłoby nie mieć - jak każde szanujące się wyliczenie (królewska figura melancholii, a wszak wedle horoskopu celtyckiego urodziłem się w znaku wierzby, drzewa melankolicznego) - końca; jakbym chciał dokonać rzetelnej wiwisekcji wspomnień, utonąłbym w smakach, zapachach, echach przypadkowych (i nie) rozmów, powidokach lektur (mógłbym ułożyć osobną bibliotekę książek-szczególnie-akuratnych-na-podróż-pociągiem), wydarzeniach (litry gorzały i bimbru wypitego z Rumunami na łączeniu między wagonami, po kostki w śmieciach, w jedynym wolnym miejscu nocnego składu z Cluju do Gura Humorului; płackartne z Lwowa do Kijowa i z Kijowa do Chersonu; rozsłoneczniony bezkres Dunaju walącego przez Żelazną Bramę widziany z okien linii łączącej Drobeta-Turnu Severin i Orszowę; wymuszone przez powódź postoje w środku stepów gładzących wschodni Krym, w drodze do Kerczu; instrukcję wskakiwania do odjeżdżającego pociągu - "dwoma rękami się, kurwa, łap, zawsze dwoma!" - udzieloną mi przez przygodnego współpasażera, który wciągnął mnie na ostatni stopień; dzika, bezczelnie wolna twarz pięknej Cyganki odpluwającej łupiny słonecznika na podłogę w składzie rozpychającym cuchnące ropą powietrze gdzieś między Bukaresztem a Morzem Czarnym; nocny powrót z festiwalu Port Legnica, gdzie sterroryzowaliśmy obsługę Warsu, by pozwolili nam uczcić dyskusje o poezji i wsłuchiwanie się w popisy absolutnie nieprawdopodobnej erudycji Dycia paleniem; konduktor, który tak podejrzliwie sprawdzał legitymację szkolną Ł., że nawet nie zwrócił uwagi na to, iż opieczętowuje mu już ostemplowany bilet sprzed miesiąca, opiewający na całkowicie inną trasę; szalona krzyżówka świątecznej biesiady i jarmarku, którą wypełniały się upiornie stare wagony, odczepiające się od lokomotywy na opasującej wschodnie stoki Gorganów trasy z Jaremcza do Rachowa, jedynej znanej mi, po której pociąg ślimaczy się wolniej niż na Linii 104). I właśnie: często jest tak, że to, co wydarzyło mi się w czasie podróży, zapisało się trwalej niż to, co było przed i co nastąpiło po.

***

Tłum rzuca się zwartym naporem ku balaskom i łamie je... Obłąkane oczy instynktownie patrzą w prawo, gdzie służba wyległa, i widzą spazmatyczne, bezcelowo wściekłe wibracje latarek usiłujących zawrócić pociąg jakiś, który z całym rozmachem nadjeżdża z przeciwnej strony torem zajętym przez osobowy z Brzeska. Wichurę gwizdów przerzynają rozpaczliwe odzewy trąbek i piekielna wrzawa ludzi. Nadaremnie. Nieoczekiwany parowóz zbliża się z zawrotną chyżością; olbrzymie, zielone ślepia maszyny roztrącają ciemność upiornym spojrzeniem, potężne tłoki obracają się z bajeczną, opętaną sprawnością...
Z tysiąca piersi wyrywa się okropną trwogą, bezdenną paniką nabrzmiały okrzyk:
- To on! Obłąkany pociąg! Szaleniec! Na ziemię! Ratunku! Na ziemię! Giniemy! Ratunku! Giniemy!
Jakaś gigantyczna, szara masa przelatuje nad pokotem ciał, popielata, mglista masa z wykrojami okien na przestrzał - czuć wicher szatańskiego przeciągu, wiejący z tych otwartych nor, słychać łopot rozwianych szaleńczo żaluzji, znać widmowe twarze pasażerów...
Wtem dzieje się coś dziwnego. Obłąkany pociąg zamiast zdruzgotać dosięgniętego już drapieżnie towarzysza, przechodzi przezeń jak mgła; przez chwilę widać, jak przesuwają się przez siebie dwie pierzeje wozów, ocierają bezgłośnie ściany wagonów, przenikają w paradoksalnej osmozie tryby i osie kół - jeszcze sekunda i intruz, przesiąkłszy z błyskawiczną furią przez stały organizm pociągu, sczeza i rozwiewa się po drugiej stronie gdzieś w polu. Ucichło...
Na torze przed stacją stoi spokojnie nienaruszony osobowy z Brzeska. Wkoło cisza bez kresu, bez dna. Tylko od łąk, tam w dali, idzie ściszony poświerk koników, tylko po drutach, tam w górze, płynie mrukliwa gawęda telegrafu...

***
Każdy sposób podróżowania obrasta swoją kulturą - strojem, językiem, infrastrukturą, normami grzecznościowymi, rytuałem... Jadalnia w schronisku studenckim, stacja benzynowa, bezcłowa strefa terminalu lotniczego, sekciarskie knajpy dla wielbicieli żeglowania, zlot motocyklistów - każda z tych przestrzeni staje się odrębnym ekosystemem tętniącym nieporównywalną, ekskluzywną, endemiczną formą życia. Na tym tle kultura kolei wydaje mi się czymś szczególnie wyrazistym, spektakularnym i zawłaszczającym: każdy metr nowych torów bywał w lokalnych warunkach pierwiastkiem epicznym, przepoczwarzającym wsie w miasteczka, miasteczka w miasta, ustronia w kurorty, sielskie łąki w przemysłowy rozgardiasz, chłopów i drobnomieszczan w wykwalifikowaną kadrę kolejową, statecznych domatorów w rozgorączkowanych globtroterów; snuły się nowe narracje, rychło poważniejąc w legendy, mity i klechdy. 
To szczególne miejsce, jakie w naszej zbiorowej świadomości (i nieświadomości) zajmuje kolej, wynika - jak sądzę - z tego, że to właśnie pociąg przemienił nas w skali masowej w zwierzęta podróżujące. Koczownictwo naszych praprzodków to sprawa zupełnie inna - nie tyle podróż there and back again, co intuicyjna, wymuszona przez warunki zewnętrzne, radykalna zmiana miejsca pobytu całej społeczności, czasem doraźna, a czasem trwała przeprowadzka; karawany, krucjaty, pielgrzymki, zamorskie wyprawy żaglowców - to z kolei coś nadmiernie elitarnego, zawsze co najmniej na poły mistycznego, wymagającego szczególnego hartu ducha, rozumu i ciała (takoż przygotowania i funduszy) dostępnych jedynie nielicznym. Tymczasem wraz z rozrostem na skalę przemysłową infrastruktury kolejowej odkryliśmy w sobie moc ekspansji danej każdemu: pociągi podbijały przestrzeń, stawały się układem krwionośnym i nerwowym wielkich centrów cywilizacji, unieważniały różnice, działały jak stalowa sieć, w którą zagarniano kolejne miejsca i mieszkających tam ludzi; młodopolski dandys wsiadał do przedziału w Krakowie i parę godzin później wysiadał niezmienionym dandysem w Wiedniu, by udać się na poszukiwanie kielicha absyntu do czegoś, co w miarę najbardziej przypominałoby mu Jamę Michalika; bezrobotny tramp z lat Wielkiego Kryzysu wskakiwał do pierwszego lepszego towarowego, by gdzie indziej przeżywać te same frustracje i nadzieje swego trampowego bezrobocia.
Zrozumiałem to, gdy po raz pierwszy wsiadłem do parowozu pamiętającego takie właśnie heroiczne, epickie i mityczne czasy kolei - w muzeum Mały Świat Techniki U6 w Dolnych Witkowicach, industrialnej dzielnicy czeskiej Ostravy (nie mogę na marginesie nie wspomnieć, że cały ten fenomenalnie zaaranżowany poprzemysłowy kompleks wart jest ze wszech miar odwiedzenia); wyobraziłem sobie, jak to mogło być: małe piekiełko paleniska, para zmieszana z węglowym miałem i potężne szarpnięcie, wolą jednego człowieka wprawiające w ruch wielotonową żelazną bestię, która następnie pożerać będzie tysiące mil Wielkich Równin lub wiorsty syberyjskiej tajgi. Tak, tutaj człowiek mógł się poczuć panem świata, tłokiem cywilizacji, opancerzonym misjonarzem potęgi niezmożonego ducha Zachodu - kimś, kto pędem Maszyny rozdmuchuje iskry rozniecone przez płonące na dworcach Paryża, Londynu, Berlina i Wiednia ognie oświecenia.

***

- Należy pan do nielicznych wyjątków, w ogóle dotąd znalazłem w pociągu tylko siedem osób, które głębiej pojęły te historie i oświadczyły gotowość zapuszczenia się wraz ze mną w labirynt konsekwencji. Może w panu pozyskam ósmego ochotnika?
- To będzie zależało od stopnia i jakości objaśnień, które mi pan dłużny.
- Oczywiście. Po to tutaj jestem. - Przede wszystkim powinien pan wiedzieć, że tajemnicze wagony wyszły na linię wprost ze ślepego toru.
- Co to ma znaczyć?
- To znaczy, że przed puszczeniem ich w obieg odpoczywały czas dłuższy na ślepym torze i oddychały jego specyficzną atmosferą.
- Nie rozumiem. Przede wszystkim co to jest ślepy tor?
- Uboczna, wzgardzona odrośl szyn, samotne odgałęzienie toru, rozciągnięte na przestrzeni 50-100 m, bez wyjścia, bez wylotu, zamknięte sztucznym wzgórzem i rampą kresową. Niby uschła gałąź zielonego drzewa, niby kikut okaleczałej ręki...
Ze słów kolejarza płynął głęboki, tragiczny liryzm. Profesor patrzył nań zdumiony.
- Wokół zaniedbanie. Zielska przerastają zardzewiałe szyny; bujne, polne trawy, łoboda, rumian dziki i oset. Z boku odpada na poły strupieszała zwrotnica z wybitym szkłem latarni, której nocą nie ma komu zapalić. Bo i po co? Tor to przecież zamknięty, nie ujedziesz nim dalej niż 100 m. Opodal na liniach wre ruch parowozów, tętni życie, pulsują kolejowe arterie. Tu wiecznie cicho. Czasem zabłąka się w drodze maszyna przetokowa, czasem wtoczy niechętnie wóz odszybowany; niekiedy wjedzie na dłuższy spoczynek zniszczony jazdą wagon, zatoczy się ciężko, leniwo i stanie niemy na całe miesiące lub lata. 
Głos kolejarza załamał się. Profesor odczuł jego wzruszenie; liryzm opisu zdumiał go i przejął zarazem. Lecz skąd ta nuta rzewności?
- Odczułem - podjął po czasie - poezję ślepego toru, lecz nie umiem wytłumaczyć sobie, jak atmosfera jego może wywołać wspomniane objawy.
- Z poezji owej - objaśnił garbaty - wieje głęboki motyw tęsknoty - tęsknoty ku nieskończonym dalom, do których dostęp zamknięty kopcem granicznym, zagwożdżony drewnem rampy. Tuż obok pędzą pociągi, pomykają w szeroki, piękny świat maszyny - tu tępa granica trawiastego wzgórza. Tęsknota upośledzenia. - Czy rozumie pan? - Tęsknota bez nadziei ziszczeń rodzi pogardę i nasyca się sobą, aż przerośnie mocą pragnień szczęśliwą rzeczywistość... przywileju. Rodzą się tu utajone siły, gromadzą od lat nie ziszczone moce. Kto wie, czy nie wybuchną żywiołem? A wtedy prześcigną codzienność i spełnią zadania wyższe, piękniejsze niż rzeczywistość. Sięgną poza nią...
- A czy można wiedzieć, gdzie się znajduje ów tor? Przypuszczam, że miał pan na myśli pewien ściśle określony?
- Hm - uśmiechnął się - to zależy. Zapewne jakiś jeden był punktem wyjścia. Lecz ślepych torów pełno jest wszędzie przy każdej stacji. Może być ten, może być ów.
- Tak, tak, ale mnie chodzi o ten jeden, z którego wyjechały na linię owe wagony.
Garbus pokręcił niecierpliwie głową:
- Nie rozumiemy się. Kto wie, może tajemniczy tor da się odkryć wszędzie? Tylko go trzeba umieć odszukać, wytropić - trzeba umieć wpaść nań, zajechać, wdrożyć się w jego koleinę.


***

Dworce, dworce... Osobna epopeja. Czasem były to łapane na szybko zza okien powidoki (westernowe puste trwanie surowych i ubożuchnych stacyjek w Rabie Niżnej albo w Rabce-Zarytem i - a contrario - martwy, nieludzki luksus wciśniętego w najgłębsze siodło jednej z przecinających rumuńskie Karpaty przełęczy dworca w Sinai, wsi zamienionej niegdyś na prywatny wakacyjny folwark Nicolae Ceaușescu), czasem musiały zamieniać się w chwilowe domostwo (węgierskie Biharkeresztes, gdzie w mikroskopijnej poczekalni rozbijaliśmy na bezczelnego regularny obóz w noc przed przekroczeniem granicy rumuńskiej ziemi obiecanej). Bywały takie, które smakowały magią wielkich rozdroży (Tarnów, gdzie trzeba było podjąć ostateczną decyzję, czy z południa dalej na północ, czy może jednak na wschód lub zachód; Stróże, gdzie miała swój początek świetlna linia wiodąca w spowite legendami Bieszczady); niektóre straszyły (Aleksandrów Kujawski, rozbudowany ongiś na okazję jednorazowego pobytu cara Aleksandra ponad wszelką przyzwoitość, którego gigantyczne nieużywane potem połacie zasiedliło różnorakie nic), inne onieśmielały (prawdziwie bizantyński splendor Lwowa i Kijowa, gdzie zniesmaczeni funkcjonariusze gonili nas za próbę zrobienia sobie śniadania na wyłożonej w kącie holu karimacie).
Niektóre z nich pamiętam szczególnie dobrze z uwagi na jakieś jedno traumatyzujące przeżycie.
Na przykład ten w Busku - spory kęs drogi od miasta, już za tą otuliną sadów wgapioną w blokowiska, o czym tak pięknie pisał Wojciech Belon. Właśnie na grób Belona urządziłem sobie do Buska pielgrzymkę - był ostatni weekend października 1997, pierwszy rok studiów. Spełniwszy wszystkie żałobne powinności, powłóczywszy się po smętnym, co rusz zapaskudzanym pierwszymi tej jesieni mokrymi śnieżycami kurorcie - poczłapałem właśnie na dworzec, zamierzając doczekać w poczekalni pierwszego porannego połączenia do Kielc. Stację kolejową ma Busko piękną, nowoczesną, aż surrealną - zwiastująca nadchodzące nowe stulecie elegancja w środku niczego, w miejscu, gdzie pociągów i ich pasażerów jak na lekarstwo. I całe to dobro - jak się okazało - zamykane jest na noc, o czym poinformował mnie potężnie zaskoczony moją samotniczą obecnością dyżurny. Ponieważ kompletnie nie miałem co ze sobą zrobić (wracanie do miasta i szukanie ewentualnego noclegu nie miało sensu - czasy były jeszcze takie, że płaciło się gotówką, a tej miałem tyle, co na powrót i ewentualnie na jakieś nieskomplikowane żarcie, na pewno nie na opłacenie sobie dachu nad głową), przycupnąłem w kącie, gdzie akurat najmniej zawiewało śniegiem i pełen czarnych jak otaczająca mnie noc myśli zabrałem się do pisania listu do mojej ówczesnej wielkiej miłości, listu niewolnego od emfatycznych wyznań strachu przed zamarznięciem; listu poniekąd pożegnalnego... Po pewnym czasie otworzyły się drzwi od dyżurki i ten sam kolejarz, który uprzednio mnie spławił, zaprosił mnie do środka. Przysunął mi krzesło do biurka, życzył dobrej nocy i ułożył się na leżance. I tak jakoś przedrzemałem tę najdłuższą noc w roku (zmiana czasu na zimowy - stąd pamiętam, że to ostatnia październikowa sobota była). Pewnie tego nie przeczytasz, mój ówczesny najdroższy gospodarzu, święty człowieku - ale wiedz, że terapeutycznie przywołuję sobie ciebie w pamięci zwłaszcza wówczas, gdy ogarnia mnie najgłębsze zwątpienie w sens świata!
O, albo Symferopol. Wracaliśmy z Krymu, musiało być po połowie sierpnia 2002 roku - wielu z tych, których spotkaliśmy w czasie naszej ówczesnej peregrynacji (zwłaszcza lwowskich Polaków) nie mogło wyjść z zadziwienia, że my się tak włóczymy wtedy, gdy akurat w Łagiewnikach Jan Paweł II głosi pochwały bezwarunkowego bożego miłosierdzia... A w Symferopolu - jak to pisał w słynnym protest-songu o czorsztyńskich protestach ekologów Janusz Reichel - "taki mały stan wojenny": wizyta prezydenta Leonida Kuczmy na Krymie! Chyba musieliśmy wyglądać podejrzanie, skoro patrolujący okolice dworca milicjanci zgarnęli naszą czwórkę (i jeszcze jednego samotnego ukraińskiego turystę) na dworcowy posterunek na kontrolę bagażu. I może skończyłoby się na niczym - czyli na zwyczajowej łapówce - gdyby nie to, że ten zhaltowany razem z nami Ukrainiec miał ze sobą całą paczkę naprawdę groźnie wyglądających rakietnic... No to się zaczęło: jego gdzieś wyprosili, Kasię i K., żeńską połowę naszego antypaństwowego oddziału uderzeniowego, grzecznie puścili wolno, a plecaki mój i R. zaczęli wybebeszać do spodu. Na dłużej zainteresował ich portfel R.: tasowali banknoty, pytali o kurs złotówki do hrywny i nagle jakoś tak nieoczekiwanie kazali mu się pakować i zabierać (dopiero później się okazało, że R. skutkiem jakiejś kuglarskiej sztuczki wyszedł lżejszy o pięćdziesiąt zeta...). Zostałem sam - i niewesołe to było, bo nagle się okazało, że mój podróżny nóż nie spełnia jakichś tam norm, że kwalifikuje się jako broń biała (w domyśle: mógłbym nie bez widoków na sukces próbować wrazić go w dostojne prezydenckie serce), że konieczne jest wysłanie go do żmudnej ekspertyzy... No i tak sobie siedzieliśmy, a we mnie - początkowo obesranym ze strachu - narastał wkurw, bo dobrze było widać, że tu chodzi o to, bym zaproponował jakiś akuratny haracz za oswobodzenie, a ja po trzech tygodniach serdecznie dość już miałem tych ichnich mafijnych porządków. A chuj - myślę - chcecie siedzieć, to se siedźcie, mnie niespieszno (to akurat było nieprawdą, bo odjazd pociągu zbliżał się wielkimi krokami - a kupienie podówczas biletu na ukraińskie połączenie dalekobieżne to była operacja naprawdę karkołomna i z pewnością nie do zrobienia od tak, od ręki). Ale się zawziąłem okrutecznie i tak siedzimy, siedzimy, rozmowa nam się (delikatnie rzecz nazywając) nie klei - i w końcu to oni się znudzili, spękali, oddali mi rozpirzonego woodpeckera, oddali nóż i kazali wypierdalać. I rzucili na odchodne - "no, Przemek, ty to hardy jesteś". Do dziś mam to za jeden z największych komplementów, jakie w życiu usłyszałem.
Najważniejszy był jednak Przemyśl.
Dziś wygląda absurdalnie - odpicowany na wysoki błysk, wyświeżony, ale właściwie bezludny: coraz mniej połączeń, więc coraz też mniej podróżujących. Zmienił się w swoją własną parodię: kasjerki drzemią za nieskazitelnymi szybami, sprzątaczki bezsensownie pucują czystą jak świąteczny obrus podłogę, sokiści emanują nieutuloną tęsknotą za jakąkolwiek, najsłabszą nawet rozróbką do pogonienia. A kiedy byłem tu po raz pierwszy - końcem lata 1997 - miałem wrażenie, że wpadłem w sam środek jakiegoś podróżniczego pandemonium. Próbowałem drzemać w oczekiwaniu na świt, który miał porwać nas - po raz pierwszy w życiu - na Ukrainę, w Czarnohorę, P. (któremu parę godzin wcześniej zgubiłem gitarę na innym dworcu, tym tarnowskim) czuwał zabijając czas podczytywaniem mojego Próchna Berenta. A naokoło działa się wielka historia, zasypywały nas człowiecze gruzy z walącego się sowieckiego imperium - miało się wrażenie, że wszystkie ludy wschodu, Ukraińcy, Rosjanie, Białorusini, Mołdawianie i czort wie, kto jeszcze, właśnie tej nocy (choć pewnie była to noc jak każda inna tu wówczas) postanowili opuścić swą zombiaszczą międzynarodową ojczyznę proletariatu i uderzyć za zachód za chlebem. Kotłowało się to wszystko, przewalało, krążyło od jednego do drugiego szańca ułożonego z tych słynnych, niezniszczalnych kraciastych toreb, które stały się najłatwiej rozpoznawalnym materialnym fetyszem tamtych miejsc i czasów, handlarskiego losu tamtej koczowniczej ciżby rozwrzeszczanej kilkunastoma odmianami wschodniosłowiańskiego zaśpiewu. A potem następował dziki szturm na nocny skład odjeżdżający do Wrocławia - drzwiami i oknami, do przedziałów, na korytarze i do toalet, byle dalej w kierunku wyznaczanym przez dawno już zaszłe słońce, na targowiska niesyte tych ochłapów dawnego mocarstwowego życia, które my kupowaliśmy za bezcen nie bez wielkopańskiego poczucia, że wymierzamy oto akt dziejowej sprawiedliwości. Tak - do dziś myślę o dworcu w Przemyślu, tym sprzed ponad dwudziestu lat, jako o najważniejszym dla mnie symbolu tytanicznych przemian pojałtańskiego świata.

***

On sam lubił porównywać siebie z Charonem, a stację powierzoną swej pieczy przemianował antycznym trybem na Ultima Thule. Widziałem w tym dziwactwie nie tylko reminiscencje ze studiów klasycznych, gdyż racja obu nazw tkwiła głębiej, niżby się na pozór zdawało.
Okolica Szczytnisk była dziwnie piękna. Chociaż oddalona od mojego posterunku ledwo o trzy kwadranse drogi pociągiem osobowym, zdradzała zasadniczo odrębny i swój charakter, jakiego nie spotykało się nigdzie w tych stronach.
Malutki budynek stacyjny, przytulony do potężnej, granitowej ściany spadającej prostopadle w dół, przypominał jaskółcze gniazdo, przypięte do wnęki skalnej. Wokoło spiętrzone na 2000 m szczyty grążyły w półmroku przestrzeń, stację i magazyny. Posępny smutek zwiany z czół olbrzymów owijał nieuchwytnym całunem kolejową przystań. W górze kłębiły się wieczne mgły i staczały w dół turbanami mokrych oparów. Na poziomie 1000 m, mniej więcej w połowie swej wysokości, tworzyła ściana gzems w kształcie olbrzymiej platformy, której wyżłobienie niby czarę wypełniało po brzegi modrzewiowe jezioro. Parę zaskórnych strumieni, zbratawszy się potajemnie w trzewiach góry, biło z jej boku tęczowym łukiem siklawy. 
Po lewej usłoń skały w zarzuconym na ramiona wiecznie zielonym płaszczu jodeł i limb, po prawej dzikie urwisko z kosodrzewiną, naprzeciw, niby słup kresowy, nieugięta grań wirchu. Nad nią przestrzeń nieba chmurna lub pod brzask zrumieniona zorzą porannego słońca - poza nią... świat inny, obcy, nieznany. Dzika, zamknięta ustroń, groźną poezją szczytów owiana rubież...
Stację łączył z resztą przestrzeni długi, w skale wykuty tunel; gdyby nie on, izolacja zakątka byłaby zupełną.
Ruch kolejowy zabłąkany pomiędzy samotne turnie malał, słabł, wyczerpywał się. Nieliczne pociągi niby bolidy wytrącone z ruchu centralnego wyłaniały się rzadko z czeluści tunelu i zajeżdżały przed peron cicho, bezgłośnie, jakby w obawie, by nie zmącić zadumy górskich geniuszy. Nikłe wibracje wniesione za ich przybyciem w śródgórskie zacisze tężały rychło i krzepły wylękłe. 
Po opróżnieniu wagonów maszyna szybowała parę metrów poza peron i pociąg podjeżdżał pod sklepistą, w granitowej skale wykutą halę. Tu stał długie godziny, wypatrując mroki pieczary oczodołami pustych okien, w oczekiwaniu na zmianę. Gdy nadszedł upragniony towarzysz, opuszczał leniwo skalne schronisko i odchodził w świat życia, w ognisko mocno grających tętn. A tamten zajmował jego miejsce. I znów stacja zapadała w senne drzemanie spowite kwefem mgieł. Ciszę odludzia przerywał chyba skwir orląt po okolicznych żlebach lub szmer staczających się w parowy piargów...
Lubiłem tę górską pustelnię ogromnie. Była dla mnie symbolem tajemniczych krańców, jakimś mistycznym pograniczem dwóch światów, jakby zawieszeniem między życiem a śmiercią. 

***

Jest wczesna, cudownie piękna jesień 1998 roku, z trzewi Warszawy Centralnej wytacza się pierwszy poranny pośpiech do Krakowa.
Zaiste - szalona była to noc. Przyjechałem popołudniem dnia poprzedniego do stolicy na urodziny Ł., przyjaciela z licealnej klasy, którego zaniosło tu na studia. Stołeczna diaspora sądeczan przywitała mnie radośnie na stacji i poprowadziła do jakiegoś podejrzanego kasyna oficerskiego, gdzie upiliśmy się po raz pierwszy. Potem ruszyliśmy na rynek i nad Wisłę, gdzie kolejną półlitrówką szybko zażegnaliśmy groźbę zbliżającego się wytrzeźwienia. Jeszcze potem akademik, chwila oddechu i kolejny rajd, tym razem do legendarnej Proximy. Tu znów alkohol, tańce i powrót późną nocą pod Pałac. Niektórzy z tych, którzy przetrwali, rozpełzli w poszukiwaniu jakiegoś otwartego jeszcze lokalu na after - moja droga wiodła na Centralny właśnie.
No więc ruszamy. Skład pusty. Zorze powoli wycinają z mroku kontury warszawskich wieżowców. Przy oknach na całej długości korytarza, kontemplując przedświt, stoi kilku facetów, wśród nich - ja. Palimy. Przechodzi konduktor, rzuca zza naszych pleców (do nikogo konkretnie) "panowie, tu się nie pali" - ale jakoś tak bez przekonania, nie wstrzymując kroku, ze wzrokiem wbitym w podłogę, zawstydzonym półszeptem. Nikt z nas nie odpowiada - po prostu w idealnej synchronizacji zaciągamy się swoimi papierosami. Wydmuchiwany na zewnątrz dym porywa pęd powietrza rozpędzającego się pociągu.