środa, 16 kwietnia 2014

Epifanie wiosenne

***

Cielesność, to pewne - myślę sobie patrząc, jak małolaty, jakoś tak zapewne gimnazjalne, bawią się w Parku Lotników w wielkie fotografowanie. Cóż, tak to już sobie natura wymyśliła, że nastoletniość jest czasem budzenia się nowej świadomości ciała - nic na to nie poradzimy (i dobrze, że nie poradzimy: wierzganie przeciw ościeniowi mądrej natury rzadko się opłaca). Mówiąc najoględniej: ciało w tym wieku zaczyna chcieć się podobać - a jedynym miernikiem owego się-podobania może być inne ciało, najczęściej zawężone do oka. Bywa, że wyradza się to w coś niedobrego, co może cedować pracę nad sobą pod wyłączną ocenę jakichś zewnętrznych instancji. Ale jeśli prowadzić ma to do głębszego poznawania siebie w lustrze tego, co sobą nie jest - to to jest dobre, bez dwóch zdań. A całe te zabawy w wielką fotografię, których tak dużo po parkach w te bełkoczące nową witalną siłą dni wiosenne, wydają mi się naprawdę świetlistą ścieżką inicjacji w siebie-samego-cielesnego, czymś nieskończenie zdrowszym od przypadkowych obłapek na domówkach. Oczywiście, zatwardziali obrońcy moralności (albo tego, co apodyktycznie za moralność zwykli oni uważać) będą sarkać na takie bezeceństwa, ale są tacy, którzy nawet na obrazach Balthusa i na zdjęciach Claudine Doury z obozu w Arteku widzieć będą wyłącznie wynaturzenie i pornografię - wystawiając tym samym swojemu instrumentarium skojarzeniowemu nader dwuznaczne świadectwo... A przecież myślenie, że świadomość ciała musi prowadzić do sponiewierania ducha, to nic więcej jak najbardziej spotworniałe popłuczyny po platonizmie, które z sednem judeochrześcijańskiej antropologii mają tyle samo wspólnego co stosy i krucjaty: kiedy Jahwe stwarzał człowieka, to nie uczynił go ciałem i odseparowaną odeń duszą, ale duszą-w-ciele; gdy skutkiem boskiego tchnienia kupa gliny staje się "istotą żywą", to hebrajszczyzna Księgi określa ten nowy byt słowami lenepeš haya, gdzie samo słowo nepeš oznaczać może też "gardło" lub "krtań" (podobnież pochodzący od tego rzeczownika czasownik nāpāš, oznaczający oddychanie). Człowiek przed pośmiertnym powrotem boskiego tchnienia do miłujących płuc Stwórcy nie jest przeto jakimś dualistycznym potworkiem: istnieje jako dusza tylko o tyle, o ile istnieje jako ciało. A zatem dojrzewanie ciała ku pełni samoświadomości jest tym samym, co doskonalenie duszy.

***

Trzydzieści kilometrów rowerem w niedzielny poranek - a biorąc pod uwagę, co w niedziele zwykło się porankiem określać, raczej bladym świtem, czyli między godziną siódmą a dziewiątą... Obserwacje fauny z wolna zapełniającej bulwary nad Wisłą fascynują swoją godną najwyższych pozytywizmów precyzyjnością: od parku na Dąbiu aż po Salwator dokładnie te same, autystycznie natarczywe w swej regularności objawy budzącego się życia. Najpierw z drzewa ewolucji złażą właściciele psów ze swymi czworonogami (albo psy ciągnące na smyczach niedospanych dwunogich). Potem - rowerzyści. Dalej - biegacze. Jeszcze chwilę później: poobijani weterani sobotnich melanży pochłaniający pierwsze (lub ostatnie: kierunek ten sam, tylko wektory przeciwne) piwo i zapóźnieni łowcy złomu przemykający się w coraz bardziej rzednących cieniach do opuszczonych ogródków działkowych i coraz bardziej kurczących się labiryntów ruder na Podgórzu. Czasem te dwa typy gwiazd średnio zarannych wchodzą na orbitę kolizyjną: teraz mniej już idzie o przysłowiową złotówkę, bardziej o symbolicznego papierosa, czasem nawet śmielej, o łyk wspomnianego, ulatniającego się w gęściejące powietrze browara.
Mija mnie joggerka. Moją uwagę skupia wyłącznie powiewający za nią w rytm kroków koński ogon blond włosów - podobnie jak ta wiewiórka, o której za chwilę, powtarzać będzie swoim pozorowanym bezruchem dynamikę pnia, tak to falowanie włosów pozostaje w doskonałej korespondencji z leniwym przepływem Wisły.

***

Wiewiórka przycupnięta na pniu drzewa. Nieskończenie obecne w tu i teraz zwierzęta zawsze mają w sobie jakąś niedostępną naszemu stanowczo nadrefleksyjnemu gatunkowi doskonałość, ale wiewiórki (tak jak koty i gawrony) są owej doskonałości wcieleniem bodaj najpełniejszym. Rosnące, bure drzewo pozostaje w ruchu - rozciągniętym na dekady i stulecia, niepostrzegalnym, ale przecież pewnym i niepowstrzymanym; bezruch wiewiórki jest wstrzymującą mi dech kondensacją gotowości do innego na pozór (zdecydowanie na pozór), ale też ruchu: wystarczy ćwierć okamgnienia, by zmieniła się w smugę zabarwionego na rudo powietrza.
Patrząc na tę wiewiórkę na tym pniu, nie myślę o opozycji równie pozorowanych bezruchu i pędu, staram się ogarnąć myślą niemożliwą do opisania korespondencję tych dwóch dynamik: tętniące życiem kosmate ciałko, dokładnie odtwarzające linie przezroczystego światła, którymi sączy się niedocieczona drzewna mądrość.

***

Pierwsze takie jakby upały (wiosną używanie tego słowa przychodzi z dziwnym wstydem, ma się poczucie, że to coś niestosownego, że to jeszcze nie teraz, że ciągle za wcześnie; widać to po konfekcyjnej konfuzji przechodniów: niektórzy w puchowych kurtkach, bo to przecież jeszcze marzec, inni już w bermudach, bo przecie kanikuła jak w czerwcu), pierwsze zmywające je deszcze - zapach mokrego asfaltu, kwintesencja czasu, kiedy ciepło obejmuje w posiadanie widzialny świat. Przez żyły zaczyna przesączać się wtedy pragnienie czegokolwiek, co byłoby ruszeniem się z miejsca, podróżą, wędrówką, włóczęgą - nazwy są tu zresztą nieważne, bezradne i nieużyteczne. Ale jest jeszcze inna woń, znacznie bardziej niepochwytna: wilgotnej ziemi wzruszanej przez wszelkie kiełkujące zielsko. By naprawdę ją poczuć, konieczny jest rozmakający śnieg, więc w tym roku pozostaje czymś bardziej wyobrażeniowym niż realnym: ale jest, jest, nie ma siły, która byłaby zdolna ją do szczętu wytłumić.
Jakiś czas temu kartkowałem gdzieś w kiosku czasopismo (tytułu nie pamiętam, ale było to coś pretendującego do prestiżowości), bo zaintrygował mnie pomieszczony w środku materiał o zdjęciach Henri Cartier-Bressona. I trafiłem na fotografię przedstawiającą kobiety w muzułmańskich zawojach, które witają wstające nad Himalajami słońce. Cztery postacie na zboczu, gdzieś chyba w Kaszmirze, zmęczone burki powielające swą brudną fakturą chropowatość dookolnej ziemi; z jednym wyjątkiem ustawione plecami do oglądającego, przed sobą mają głęboką dolinę, a w niej - rozsypane drzewa, domy, nade wszystko zaś szerokie rozlewisko jakiejś szczodrym gestem meandrującej wody, rozświetlonej brzaskiem. Dopiero nad ostatnim horyzontem wyszczerza się najwyższy grzbiet świata ocierany przez chmury. Moją uwagę przykuwa - zgodnie z opisaną ongiś przez Rolanda Barthesa ekonomią punctum - to, że część obłoków zdaje się wzlatywać wprost z dłoni jednej z kobiet.
Właśnie w tym momencie, nad tym zdjęciem - w ciasnym wnętrzu kiosku w jednej z galerii handlowych, które to galerie są wszak sukcesorkami dziewiętnastowiecznych pasaży, tak jak je opisywał Walter Benjamin: jako emanację tryumfu mieszczańskiej sztuczności nad utopią tęsknot za stanem natury - najmocniej dało się poczuć zapach drżącej od nabrzmiewającej wiosny ziemi.

***

Drzewa okrywające się puchem tego, co za parę tygodni wybuchnie w liście - tak osobliwie lśnią we wstającym, przymglonym słońcu, stapiają się z powietrzem niczym na malarskiej wprawce impresjonisty. Od czasu do czasu któryś z tych płowożółtych kłębków z nagła zaczyna się poruszać, podskakiwać, wiercić ruchami szybszymi niż percepcyjna wydolność źrenicy nierozszerzonej jeszcze poranną kawą, nieuzbrojonej w zapomniane, wciąż dosypiające na książce przy łóżku okulary, by w końcu wystrzelić w niebo sikorką.

***

Na wahających się między jeszcze żółtym a już zielonym trawnikach stada jakichś ptaków. Podrywają się do lotu, kołują i lądują całą gromadą w synchronizacji tak nieskończenie doskonałej, że można to porównać wyłącznie z pląsem księżyca za oknem samochodu, wystukującego dodekafoniczne staccato na strunach nagich, rozpuszczonych przez atrament nocy pni.

***

Wielki Post, czyli - oczywiście - Gorzkie żale. Kwintesencja tego, co najlepsze w polskim katolicyzmie - bezrefleksyjnym, rozbuchanym, czasem obskuranckim, z niewiarygodnym przerostem tego, co sercowe, nad wszystkim tym, co od mózgu, ale w chwilach śpiewania kolejnych lamentacji Męki (a śpiewa się to bodaj mocniej niż nawet kolędy), kiedy duch niesiony hiperwentylacją kolejnych długich, molowych tonów odrywa się od skurczonego w przyklęku ciała, zdolnym przenosić w przestrzenie doświadczenia religijnego niedostępnego najwyszukańszej scholastycznej spekulacji. Dziki, surowy, arcydzielny barokowy poemat wyśpiewywany, wywrzaskiwany i zawodzony w polskich kościołach już od ponad dwustu lat... lubię wsłuchiwać się w to, jak niezgodne są głosy śpiewających (każdy zna trochę inne melodie gorzkie i żalne, każdy wkłada w nie całego siebie - pamiętam dobrze, że w mojej rodzinnej wsi staruszkom zdarzało się ronić rzewne łzy nad cierpieniem Pana naszego Jezu-Chrysta, choć żalne i gorzkie opowieści o nim snuły w każdą wielkopostną niedzielę od dzieciństwa); ta święta niezgoda to istota transgresji myślanej w czas Gorzkich żali Męki. I zdarza się, że niekiedy słyszę ich wszystkich: zmacerowanych jak nieurodzajna ziemia chłopów błagających, by Pan raczył zachować ich od cholery i Szweda; podgolone sarmackie łby włączające się w śpiew głosami zachrypłymi od okowity i nawoływania na bitewnych polach; rozpalonych ogniem walki z luterską zarazą jezuitów rzuconych z rzymskich kolegiów w tę szarą, tkwiącą w nieprzebytych błotach i śniegach krainę na krańcach cywilizowanego świata, gdzie nocami (jak wieść niesie) po świętych gajach wciąż jeszcze ciągnie się na spotkania z cieniami zmarłych.
Wielki Post, czyli - oczywiście - wielkopiątkowa adoracja krzyża. W podszytym fanatyczną miłością zbliżaniu się do zaślinionego setkami ust (wypomadkowanych, nakremowanych, spękanych, obłażących zajadami i opryszczkami) kawałka drewna jest głębia kontemplacji, w obliczu której czymś śmiesznie zesnobowanym wydają się światłocienie Caravaggia, rozlewne nuty Leçons de ténèbres Couperina, dylematy ciemnych nocy świętego Jana od Krzyża... Ten widok sprzed kilku lat: starszy pan z ręką na temblaku, za który robi poplamiony, zawiązany na supeł krawat, pochylający się przed lśniącym od wylizywania krucyfiksem - jeśli kiedyś dane mi było jedno mistyczne drgnienie serca, to właśnie wtedy.

***

Późne popołudnie, niedojrzała pomarańcza słońca zachodzi nad dachami w ornamencie obsypanych białokremowymi kwiatami drzew. Podchodzi do mnie kilkuletni chłopiec i wskazując na najniższą okwieconą gałąź pyta: "przepraszam, czy mógłby pan mi taką urwać? Dla mojej mamy..."
Moment, w którym myślę, że ludzkość ma jeszcze szansę.