sobota, 6 lipca 2013

Wiersze (I)

Na początku będzie dużo. Sensowność pisania można potwierdzić tegoż pisania ciągłością, uporczywością tkwienia w stanie zapisu. Potem się zapewne rozgęści, potem... któż wie, co będzie potem? Jak chcesz rozśmieszyć Allaha, powiedz mu o swoich planach - mawiają bracia muzułmanie. Mają rację.

Pomyślałem, że będą też wiersze - te nigdy nigdzie nie publikowane i te chyba gdzieś już zamieszczane, w drukach/bitach tak efemerycznych/eterycznych, że można je uznać za niebyłe. Wszystkie je łączy to, że powstały dawno, dawno temu, kiedy jeszcze wierzyłem, że zostanę wybitnym poetą. Zweryfikował to czas, jurorzy takich czy innych konkursów, ten czy inny czytelnik - życzliwy, ale mówiący, jak jest... No i pojawiło się zniechęcenie, a w ślad za nim - niemożność uchwycenia tego, co by się nadawało do wierszowania, uchwycenia w sposób wystarczająco wierszowy. Wszystko jedno, czy tym czymś było coś na zewnątrz mnie, czy jakiś szczególny splot słów i myśli łechtający gdzieś z tyłu czaszki, czy (najczęściej) iskrzenie na łączeniach jednego z drugim. Najprawdopodobniej są to poezyjki dość cherlawe, ale mam do nich słabość. No dobra, dość. Na pierwszy rzut taka sobie fanaberia, bez tytułu...

Jaki upał. Dziewczyny, które
składał i rozkładał czterema maźnięciami pasteli,
oprawiłem w podwójny marcepan.
Przelatuje złocista mgła i nabrzmiewają - nasiona pewne siebie,
pędy wiotkie niczym węże na początku kwietnia.
Jeśli poprzetykasz tym prześcieradło, będziesz musiał
zrobić pranie w dobrze podgrzanej nafcie -
słońce ma się rozdwajać dopiero na zachodzie.
W maju Zuzanna jak marcepanowy lodowiec przybierze na chrupkości.

W taki upał widok odkleja się od pocztówki.
Rozmiękają pozdrowienia i brzegi liter to brzegi
Rio Negro, Zambezi, Orinoko czy Ukajali. Anakondy
parzą się na złocistym piasku,
do ziaren domieszane nazbyt leniwe nasiona dmuchawca.
Potem sztywnieją w pordzewiałej oliwie,
trzaskają pod stopami lunatycznego łowcy ciem,
którego przez mgłę przeprowadzą gadające światła.
Nad Rio Magdalena pokrzykiwania pękającego lodu.

Przez ten upał blaknie mi atrament, czernieją samogłoski.
Sprowadźmy to do szarości: mleczne pierze
zawiruje jak popiół doklejający gołębie skrzydła do kominów;

chmury zwiastują chiazmy ołowianych gromów;

skruszona Agnieszka ma śmietankowe oczy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz