czwartek, 19 czerwca 2014

Herezje na tematy patriotyczne

***

Ten nasz polski patriotyzm - w niektórych swych wydaniach w sposób szczególny, ale niestety również w wersji en masse - w sposób neurasteniczny odwołuje się do różnych źródłowych braków. Między innymi - jak zauważył kiedyś J. - do braku założycielskiej sceny rytualnego mordu, pożarcia (to Freud) totemicznego ojca... zamiast fundatorskiej zbrodni, jakiegoś Kadmosa patrzącego na wyrosłych ze smoczych zębów, walczących ze sobą spartoi i czekającego, którzy z nich przeżyją, by założyć wraz ze swym władcą Teby, zamiast Romulusa znaczącego krwią brata limes przyszłej Romy, zamiast - wreszcie - spadającej spod ostrza gilotyny głowy Ludwika XVI, która stała się (na dobre i na złe) kamieniem węgielnym Francji i sporej części nowożytnej europejskości - my mamy Kordiana mdlejącego na progu sypialni cara. To jednak nie jest jeszcze najgorsze - bo na tym braku można akurat budować pewną pozytywność, byleby tylko brak zreinterpretować jako jego przeciwieństwo, czyli naddatek: brak królobójstwa to pełnia zrozumienia dla istoty legalnej władzy, brak poważniejszej religijnej rzezi to poszanowanie dla światopoglądowej odmienności... Polak jednakowoż braku nie jest w stanie przekroczyć - i nadbudowuje nad nim brak drugiego stopnia: skoro moi przodkowie nie mordowali królów, to ten grzech pierworodny przechodzi na mnie w postaci pragnienia rewolucyjnej zmiany (bo wszelka ekonomia uciążliwej, ewolucyjnej pracy jest czymś jakoś mało rycerskim, niegodnym, cuchnącym zgnilizną kompromisu); ponieważ antenaci w imię nigdy niespełnionego zwycięstwa wykrwawiali się w patetycznych hekatombach, więc dopóki sam nie złożę się na ofiarę, będę kimś niepełnym, bezwartościowym, w sobie samym brakującym, przeklęte dziedzictwo braku pierworodnego dźwigającym, ponawiającym w autodestrukcyjnych ciągotach do rycerskiego samobójstwa traumę permanentnej klęski, która resentymentalnie kompensować ma brak zwycięstwa... Gdyby streścić narracje, jakie polska młodzież słyszy przy okazji świętowania w szkołach kolejnych rocznic, to ich podprogowy przekaz brzmiałby właśnie tak: jesteście niepełnowartościowi, okaleczeni, niepełni, brakujący w porównaniu z waszymi rówieśnikami z powstania warszawskiego, z legionowej piosenki, z ulic Lwowa, z ubeckich katowni. Główny nurt polskiej Lebensphilosophie to apoteoza masakry - dokładnie takiej, z jaką polemizowała Agata Bielik-Robson, punktując w swym ważnym szkicu Dlaczego raczej żyć niż umierać? ohydztwa wypisywane przez Jarosława Marka Rymkiewicza, który jedynego remedium na powszechną niepotrzebność egzystencji upatruje właśnie w pięknie śmierci (oczywiście patriotycznej - i oczywiście cudzej), stając tym samym przeciwko wszelkiemu życiu. Zresztą - jakież to daty celebrujemy jako narodowe święta? 11 listopada, 3 maja, 15 sierpnia - to przecież trzy różne momenty, trzy kompletnie nieprzywiedlne sensy; a w obchodowej dramaturgii spłaszczają się one do tego, co orężne, martyrologiczne, podkreślające chwałę minionego kosztem tego, co z owej chwały mamy dziś. A jeszcze bardziej symptomatyczne wydaje mi się to, co samozwańczo, na fali zbiorowej emocji wdziera się w kalendarz świąt nieoficjalnych, a przecież tym ważniejszych - żołnierze wyklęci, powstanie warszawskie, Katyń... Dlaczego nie 4 czerwca, 31 sierpnia? Bo pozytywność wydaje się Polakowi jakoś podejrzana - skoro nam się udało, to coś tu nie gra, więc poszukajmy pęknięć. A kto szuka, znajduje: zdradę elit, spisek, uwłaszczenie nomenklatury.

***

Jednym z ważniejszych momentów w moim rozumieniu pracy wychowawcy było obejrzenie (nie po raz pierwszy zresztą) Hair Miloša Formana. Oczywiście nie chodzi mi ani o wolną miłość, ani o narkotyki, ani o anarchiczne wyzwolenie od wszelkiej regulatywnej idei - choć równie oczywistym jest, że wszystkie te rzeczy pokazane są w tym znakomitym musicalu w sposób daleki od jakiejkolwiek naiwnej jednoznaczności, również (a może zwłaszcza) tej apologetycznej; to zresztą temat na osobą opowieść, którą może kiedyś odważę się tu wysnuć... Objawienie tego, o co chodzi mi w wychowaniu, nastąpiło podczas oglądania ostatniej sceny filmu - kiedy to niekończące się rzędy przemocą zmienionych w żołnierzy młodych ludzi wchodzą ze śpiewem ("wygłodzeni patrzymy po sobie, wyczerpani maszerujemy dumnie w zimowych szynelach, oddychając smrodem laboratoriów patrzymy w twarze ginącego narodu karmionego gazetowymi fantazjami") do wnętrza samolotu upiornego niczym paszcza pożerającej robotników maszyny-molocha w Metropolis Fritza Langa ... Nigdy nie bądźcie tymi, którzy zaganiają innych do tego nienażartego żeliwnego brzucha - i nigdy nie dajcie się omamić komukolwiek na tyle, byście dali się tam zagnać; w ostatecznym rozrachunku jest to jedyne, co mam do przekazania jako wychowawca.

***

Polska polityka wydaje się dziś w sposób beznadziejny zacementowana przez hegemonię PiS-u i PO (wyniki ostatnich eurowyborów - które są przecież również ważnym i najbardziej miarodajnym sondażem wyborczych sympatii Polaków - nie pozostawiają złudzeń: na obie te partie oddano w sumie blisko sześćdziesiąt cztery procent głosów). Pozorowane (i pozornie agresywne) różnice między tymi ugrupowaniami są kompletnie nieistotne: ich medialnie nośne zapasy to w gruncie rzeczy manichejski agon, który gwarantować ma stabilność uniwersum polskiej sceny politycznej - obie partie są na siebie fatalistycznie skazane niczym Aryman i Ormuzd, istotą ich wygranych w kolejnych elekcjach jest jedynie podtrzymywanie wysokiej temperatury wzajemnych antagonizmów wśród coraz mniej reprezentatywnej dla całości narodu przygarści tych, którym chce się jeszcze głosować... Same w sobie tak PO, jak i PiS są kwintesencją programowej nijakości, światopoglądowej niewyrazistości (rzekomy liberalizm platformersów jest tak samo w sobie sprzeczny jako równie rzekomy konserwatyzm zwolenników Jarosława), podręcznikowym przykładem postpolitycznej zamiany polityki na menedżerowanie. Trzy punkty faktycznie krańcowe, w jakikolwiek sposób od czegokolwiek się odróżniające, we współczesnej polskiej polityce wyznaczają moim zdaniem trzy zjawiska zupełnie inne: szaleństwo, cynizm i zideologizowanie. A ich osobowymi dysponentami są - odpowiednio - Antoni Macierewicz, Janusz Palikot i Janusz Korwin-Mikke.
Pierwszym z nich zajmować się w gruncie rzeczy nie warto - co oczywiście nie znaczy, że nie jest on na naszej scenie politycznej postacią krańcowo niebezpieczną... Gdybym chciał zabawić się w domorosłego psychologa, to powiedziałbym, że mamy tu do czynienia z klasycznym przykładem paranoi, w której obiektem urojeń jest cokolwiek, co ma związek z Rosją - od uporczywego interpretowania wszystkiego, co złe w polskiej rzeczywistości jako wyniku działań rosyjskiej agentury (Macierewicz sprzed lat mniej więcej dwudziestu), po groteskowe próby udowodnienia, że katastrofa smoleńska była zamachem. Oczywiście, oprócz założenia, że mamy tu do czynienia z paranoikiem, jest jeszcze możliwy do usłyszenia tu i ówdzie ponury żart, że Antoni M. sam jest działającym z niebywałym rozmachem agentem ze wschodu, realizującym konsekwentnie plan podsycania w Polakach rusofobicznych fobii, co Rosjanom znakomicie ułatwia rozgrywanie nas tak na poziomie stosunków bilateralnych, jak i na arenie międzynarodowej... Za tą tezą przemawiać miałby fakt niezwykłej konsekwencji działań Macierewicza - choć oczywiście psychiatria zna też przykłady zaburzeń urojeniowych o podobnie stabilnej strukturze. I jeszcze żeby nikomu nie przyszło do głowy posądzanie mnie o rzucanie oszczerstw: nie twierdzę, że Antoni Macierewicz jest paranoikiem albo asem wywiadu - na prawach metafory i przybliżenia stwierdzam jedynie, że tak to może z zewnątrz wyglądać.
Janusz Palikot z kolei jest cynikiem doskonałym - choć oczywiście nie jest to cynizm w znaczeniu znanym z filozofii starożytnej, ale taki, jakiego obraz przedstawił w swej monumentalnej Krytyce cynicznego rozumu Peter Sloterdijk. Cynizm - wedle niemieckiego myśliciela - nie jest bowiem znaną z przekazów o Diogenesie postawą bezkompromisowego buntu wobec społecznych struktur, oczyszczającym i ironicznym dystansem obnażającym umowność konstytuujących polis świętości i norm; on jedynie postawę taką finguje, będąc w swej istocie krańcowym pragmatyzmem, dostosowaniem się do obowiązujących dyskursów i umiejętnością wykorzystywania ich sprzeczności. Gdy kilka lat temu Janusz Palikot - polityk w praktyce dość nieudolny, choć dysponujący imponującym wachlarzem umiejętności autokreacyjnych - obwieszczał powstanie nowej partii o charakterze skrajnie lewackim, moje zdumienie zrazu nie miało granic: wszak prominentny działacz Platformy Obywatelskiej jeszcze niedawno obnosił się z poglądami bliskimi neoliberalizmowi, przy okazji z ostentacyjną rewerencją traktując hierarchów Kościoła Katolickiego. Szybkie ponowne przekartkowanie Sloterdijka ukoiło mój poznawczy niepokój: zdałem sobie sprawę, że mam do czynienia ze zjawiskiem nienowym i dogłębnie już opisanym - antysystemowość Palikota (w programie jego frakcji rozłażąca się w palcach od nieliczących się z żadnym poziomem zdrowego rozsądku niespójności) to niewiele więcej niż cyniczna gra obliczona na to, by w samym środku systemu jak najstabilniej się ukorzenić.
O ile jednak zarówno Macierewicz, jak i Palikot są dla mnie synekdochami zjawisk mimo wszystko skazanych w perspektywie dłuższego trwania na nieistotność, marginalność i rozpad - karmiącego się mitami podporządkowywania gry politycznej odklejonym od rzeczywistości idiosynkrazjom i tęgopokrywego pragmatyzmu opuszczającego swą pozycję natychmiast po zmianie chwilowej politycznej koniunktury - o tyle tryumfalny powrót do wpływu na politykę Janusza Korwin-Mikkego niepokoi mnie zdecydowanie bardziej.
Bo nie jest to ktoś, kogo można by było zneutralizować doprawiając mu gębę błazna, pajaca, nieszkodliwego i w gruncie rzeczy godnego szacunku (za stabilność poglądów i niepodważalną inteligencję), starzejącego się dziwaka w muszce; na nic zdadzą się też argumenty usiłujące wykazywać wewnętrzną sprzeczność jego poglądów - bo ich kohezja jest nienaruszalna. No i nie ma się też co łudzić, że jego nowa formacja, Kongres Nowej Prawicy, to po prostu kolejna partia protestu, podobna Samoobronie i Ruchowi Palikota/Twojemu Ruchowi, która skompromituje się po pierwszym dopuszczeniu do żłobu, ugrzęźnie w wewnętrznych sporach - owszem, ich sukces da się wytłumaczyć społeczną frustracją, ale co do swej istoty KNP nie jest grupującym osoby przypadkowe i wątpliwe, obliczonym na doraźność produktem zawdzięczającym swe powodzenie akrobacjom speców od marketingu politycznego. Zostali wyniesieni do partycypowania we władzy wyłącznie dzięki swojej rzeczywistej antysystemowości - kłopot jedynie w tym, że nie jest to antysystemowość zorientowana li-tylko na rewolucyjne przeobrażenie rządzącego establishmentu; jej korzenie rozsadzają przestrzeń najbardziej podstawowych wartości organizujących porządek społeczny. Porównania z rokiem 1933, kiedy to logika demokracji wyniosła do władzy NSDAP - choć mogą wydać się histeryczne - mają jednak wcale mocne uprawomocnienie.
Po pierwsze: metody prowadzenia debaty publicznej przez Korwin-Mikkego (i nie należy tego mylić z powoływaniem się na jego słynne już, mrożące krew w żyłach, ale jednak rzeczywiście brutalnie wyrywane z kontekstu bon-moty o Hitlerze, kobietach, małżeństwie, niepełnosprawnych, paraolimpiadzie i klasach integracyjnych) są zaprzeczeniem niezbywalnych reguł demokratycznej deliberacji. Jego retoryka jedynej racji, w której poczesne miejsce zajmuje obrzucanie każdego posiadającego inne zdanie (bądź też - łagodniej rzecz ujmując - wygłaszającego sądy ze spektrum jedynej racji niezgodne) najbardziej niewybrednymi inwektywami, od idioty i złodzieja po bolszewika i zdrajcę, powinna rugować go z przestrzeni publicznej, gdzie jednymi z najwyższych wartości powinny być pluralizm, tolerancja wobec innych języków i permanentna gotowość do kompromisów. Po wtóre: poglądy społeczno-gospodarcze Janusza Korwin-Mikkego są - jak już powiedziałem - wewnętrznie niebywale spójne, ale ta ich siła jest równocześnie ich słabością, bo sprawia, że zamykają się one w autystycznym świecie racji uzasadniających się wyłącznie na poziomie abstrakcyjnych bytów czystych, w przestrzeni mającej sens jedynie samozwrotny. Na wszystkie niemal istotne problemy, takie jak edukacja, opieka społeczna, nierówna dystrybucja dóbr, kultura, nieuchronność przekształcania się Europy i świata w fenomen wielokulturowy, ekologia, Korwin-Mikke ma jedną i tą samą odpowiedź: wszystko to załatwi neoliberalizm, leseferyzm i parę innych libertariańskich aksjomatów. Na czym miałoby w praktyce polegać owo magiczne działanie konceptów, które zrodziły się wszak (jak choćby historycznie wyjątkowo mocno nacechowana myśl Misesa i Hayeka) w zupełnie innym kontekście politycznym i społecznym - nie wiadomo, bo mamy do czynienia wyłącznie z wielkoformatowymi hipotezami, których nikt nigdy nie przetestował w praktyce. Ale że na poziomie teorii oczywiście pięknie one do siebie pasują, więc w nieuleczalnie przeteoretyzowanej (złośliwi powiedzieliby, że brydżowo-szachowej) filozofii Korwin-Mikkego są one uznawane za niepodlegające dyskusji. Po trzecie - wolność, która w wypowiedziach tego polityka zajmuje miejsce naczelne, jest w gruncie rzeczy projektem głęboko antywolnościowym. Raz dlatego, że proponuje inne niż demokratyczne reguły uczestniczenia w niej, dwa - bo ma być ona ofertą wyłącznie dla bliżej niesprecyzowanej, ale jednak elity. Daleki jestem od tego, by sądzić, że demokracja jest systemem idealnym - z drugiej jednak strony, wydaje mi się ona jedynym możliwym do pomyślenia realistycznym konceptem stanowienia reguł w grze politycznej. Tymczasem dla Korwin-Mikkego jest ona już to złem koniecznym, już to etapem w przechodzeniu do systemu, w którym szczególnie predestynowana część (choć oczywiście mechanizm wyłaniania się owej warstwy rządzących jest dalece bardziej niż niejasny) będzie mogła sprawować rządy nad resztą. No i dla kogo ta wolność? Dla przedsiębiorczych, zaradnych, przebojowych... a co z tymi, którzy mają nieszczęście - nie z własnej winy - znajdować się na marginesie? Tutaj korwinizm milczy - milczy, jak mniemam (choć nie mam pewności), w imię utopijnej wiary, że redukcja jakiejkolwiek państwowo-społecznej wspólnoty do powiązanych siecią wolnorynkowych relacji egoistycznych podmiotów, w magiczny sposób zniesie także problem bezrobocia, biedy, wykluczenia. Cóż... Fourier też wieścił, że w socjalizmie wody morskie zmienią się w lemoniadę. Oba te wymiary wolności - antydemokratyczny i elitarystyczny - mają za niewyrażony wprost fundament wulgarny darwinizm, wedle którego ewolucyjny postęp społeczny dokonywać się będzie w drodze samolikwidacji jednostek i grup słabszych, mniej dostosowanych, niezaradnych. A jest to ta sama koncepcja, która legła u podstaw zarówno rasistowskiej teorii supremacji jednego żywiołu narodowego nad wszystkimi innymi, jak i stalinowskiej koncepcji zaostrzania się walki klasowej w miarę zbliżania się do komunistycznego spełnienia. Wreszcie - po czwarte i ostatnie - znaczącym wydaje mi się to, że gdyby nie było Kongresu Nowej Prawicy, to lwia część jego wyborców sympatyzowałaby z jawnie faszystowskim w swych założeniach Ruchem Narodowym (i na odwrót).

***

Bardzo dużo - i bardzo źle - mówi o nas to, co wyrabiało się w części naszej tak czy inaczej publicznej opinii podczas ostatniej rewolucji i wojny domowej na Ukrainie. Zrazu - jak podczas pomarańczowego przewrotu sprzed kilku lat - daliśmy się ponieść romantycznemu duchowi wspólnictwa z tymi, którzy domagają się wolności. Później - odkąd w naszych skrajnie nieodpowiedzialnych, ciążących ku powszechnej tabloidyzacji, zdolnych zainteresować się wyłącznie skandalem, katastrofą i pięciominutową sensacją mediach zaczęto z lubością skupiać się jedynie na powiewających nad mało reprezentatywną częścią Majdanu czarno-czerwonych flagach banderowców - ujawniły się w nas najgorsze, resentymentalne i kolonizatorskie instynkty. Gdyby skryte w żyznym wołyńskim czarnoziemie prochy ofiar tamtego bestialskiego ludobójstwa byłyby zdolne odczuwać wstyd - to właśnie teraz nie mogłyby bez obrzydzenia spojrzeć nam w twarze; bo oto okazało się, że fingowana pamięć o niewyobrażalnej tragedii tamtej rzezi może służyć poprawieniu nam nastrojów, umocnieniu się w karykaturalnej narodowej dumie. Mówiąc jeszcze brutalniej - dla części Polaków Wołyń jest niezbywalną koniecznością, tożsamościowym prozakiem, którego, gdyby się nie wydarzył, należałoby wymyślić. Powtarzam tu po części to, co napisał ostatnio w swojej tak ważnej książce Przyjdzie Mordor i nas zje Ziemowit Szczerek - ale dużo z tych myśli kołatało się już we mnie wcześniej, by po lekturze Szczereka znaleźć dla siebie kształt spójny i adekwatny. A jednym z głównych wątków jest tam refleksja, że sąsiedztwo z Ukrainą potrzebne jest Polakom nade wszystko po to, by mieć wreszcie kogoś, wobec którego będziemy mogli poczuć się lepiej.
Na zachód od nas - oczywiście w Niemczech, ale też przecież w Czechach, ostatnio również na Słowacji - rozciąga się przestrzeń cywilizacyjnego i kulturowego starszeństwa, mocniejszego osadzenia w rudymentach najlepszej możliwej europejskości, czego miarą jest również dystans względem samych siebie, brak tej tak frustrującej, będącej symptomem ostrej neurozy, konieczności ciągłego porównywania się z innymi. Lubimy przy schabowym z kapustą najpierw pośmiać się z tępoty angielskich dzieci, które w ślad za tym idiotą Szekspirem dalej wierzą, że Polska jest cudacznym lodowcem, gdzie można przemieszczać się wyłącznie na łyżwach, by potem poobruszać się na tych, którzy mają czelność odmawiać polskości Szopenowi (Chopinowi?) i Kopernikowi (Copernicusowi?) - do których to drwiny i oburzenia oczywiście umiejętność rozróżnienia nokturnu od sonaty i elemetarna wiedza astronomiczna nie są nam szczególnie jakoś potrzebne... A tymczasem odpowiedź na pytanie, dlaczego Francuz i Anglik nie muszą wiedzieć, gdzie leży Polska, jest śmiesznie prosta - to, co jest kwintesencją europejskości, zrodziło się właśnie w Anglii i we Francji, we Włoszech i w Niemczech, czasem też w Hiszpanii i w Niderlandach; wszędzie, tylko nie u nas. Tam europejskość jest punktem wyjścia, u nas - dojścia. Czy robię z tego Polakom zarzut? Oczywiście nie - do tego trzeba być kompletnym historycznym analfabetą; ale też nie mam złudzeń co do tego, jaką rolę odgrywaliśmy w kształtowaniu oblicza naszego kontynentu przez tysiące lat jego świadomego trwania. A ten brak złudzeń zwalnia mnie z konieczności bezcelowego poszukiwania śladów naszej szczególności; nie muszę czuć się lepiej dlatego, że jacyś tam Polacy pod jakimś tam Grunwaldem (Tannebergiem?) zwyciężyli jakichś tam krzyżaków. Akceptacja swego miejsca - tak w przestrzeni, jak i w czasie, jak i w uniwersum cywilizacyjno-kulturowych wartości - jest w moim najgłębszym przeświadczeniu jednym z niezbywalnych warunków psychicznego dobrostanu.
Dusząc się od frustrackiego, sztukowanego nader wątpliwymi protezami poczucia niższości wobec Zachodu, z ulgą zwracamy się na wschód... Jeszcze parę lat temu, gdy na Słowacji rządy sprawował Vladimir Mečiar, można było z dobrotliwą wyższością zerkać również na południe, poczuć się po pańsku przekraczając granicę w Mniszku nad Popradem z plecakiem wypełnionym śmiesznie tanim piwem, z każdym jego łykiem rozsmakowując się we wspomnieniach tych pięknych chwil, kiedy to w przygranicznych sklepikach szastało się złotówką na chwilę obróconą w walutę twardą i pożądaną. Ostatnio niestety została nam już tylko Ukraina - ale tu za to można sobie użyć... bo przecież to nie żadna Ukraina: to Małopolska Wschodnia, to krzemienieckie liceum, to rycerze spod kresowych stanic i mały rycerz z Kamieńca, to Lwów i jego Orlęta, Szczepcio i Tońcio, to kniaź Jarema i Sofijówka. A nade wszystko - to dysząca krwawą antypolskością, rządzona bezprawnie przez chamskich potomków wołyńskich rzeźników terra nullius (tym terminem, oznaczającym ziemię w świetle prawa niczyją, angielscy osadnicy uprawomocniali swoje zasiedlanie Australii, połączone z bezwzględną eksterminacją wielowiekowej kultury aborygeńskiej - przypomina o tym w swej tak właśnie zatytułowanej książce Sven Lindqvist), której jedynym sensem istnienia winno być nostalgiczne oczekiwanie na paruzję rządów Najjaśniejszej Rzplitej. Tak, właśnie tak: patrząc na Ukrainę, wywołujemy cień dawnej naszej chwały - namiastkę kolonialnego imperium, którego przez chwilę byliśmy tak jakby panami. A Wołyń - o którym pewnie z połowa obecnych krytyków rzekomo banderowskiej Ukrainy jeszcze parę miesięcy temu wiedziała tak o tyle, o ile - ma być ostateczną, niewymazywalną legitymacją wiecznego długu Ukrainy wobec Polski, którego spłatą mógłby być zapewne wyłącznie powrót Lwowa do Macierzy.
Wołyń... Jeśli jest coś, co było emanacją najwyższego zła - na równi z Auschwitz, Kołymą i kambodżańskimi polami śmierci - to wsiąkło to w żyzny wołyński czarnoziem. Cała bezpośrednia odpowiedzialność za tamtą krew - odpowiedzialność wzrastającą z każdym kolejnym dniem bez należytego rozliczenia - plami dłonie Ukraińców: zarówno ideologów z OUN/UPA, jak i opętanych przez nich mieszkańców wołyńskich wsi, którzy siedemdziesiąt lat temu wyszli z domów, by mordować swoich polskich sąsiadów. Ale - na litość boską! - nie jest to odpowiedzialność metafizyczna, klątwa dziadów spadająca na wnuki, która usprawiedliwiałby dzisiejszą ohydną antyukraińskość; owszem, dopóki Ukraina nie przyzna, że to, co się wydarzyło, było tym, czym było (a było ludobójstwem), dopóki nie przestanie czcić zbrodniarzy jako bohaterów, dopóty dźwigać będzie brzemię winy symbolicznej, które będzie ją dławić tym bardziej, im bardziej będzie ona pragnęła zjednoczyć się ze światem wartości najgłębiej i najszlachetniej europejskich. Wołynia nie da się usprawiedliwić - ale da się go zrozumieć: przez odwołanie do fundamentalnej tezy Hanny Arendt, że zło jest banalne. By zdarzył się mord na taką skalę jak w Wołyniu czy podczas Shoah - argumentowała filozofka, bodaj w Korzeniach totalitaryzmu (oczywiście o Wołyniu, o którym mało kto miał wówczas jakiekolwiek pojęcie, nie wspominając) - potrzebne są tylko dwie rzeczy: paranaukowa teoria uzasadniająca niekonieczność i nieludzkość jakiejś określonej grupy ludzi i sprawna instytucja, która zdejmie z wykonawcy dziejowej misji odium indywidualnej winy. To jest coś, co łączy Holokaust i wzajemne masowe mordy Tutsi i Hutu w Rwandzie; to jest również coś, co da się bezwysiłkowo zastosować do pojmowania (którego - raz jeszcze z mocą powtórzę - nie wolno mylić z usprawiedliwianiem!) niepojmowalnej zbrodni na Wołyniu. Co więc stoi na przeszkodzie tej próbie zrozumienia? Nie - a przynajmniej nie tylko - niechęć Polaków do intelektualnego mierzenia się z rzeczywistością jakkolwiek nas przerastającą (choć tu rzeczywiście zawsze przedkładamy myślenie magiczne). Chodzi o to, że musielibyśmy uznać, iż antypolska filozofia UPA miała za podstawę fakt (wyolbrzymiony, zniekształcony, przenicowany, ale trudny do ostatecznego zakwestionowania) wielowiekowego traktowania ziem ruskich i kozackich jako "kresu", jako przestrzeni sprawowania niczym nieograniczonego samowładztwa magnackich oligarchów. To dzięki temu Polak - choćby nawet sąsiad - mógł być w propagandzie ukazany jako obcy, nie-ukraiński (a zatem nie-ludzki), to dzięki temu masowy mord miał nie być mordem, a jedynie wypełnieniem pewnego patriotycznego zobowiązania.
Wolimy - zamiast tego - myśleć o Ukraińcach jako o skażonych antypolonizmem podludziach, a zbrodnię wołyńską tłumaczyć już to metafizycznym złem (nie nas, zawsze anielicznie niewinnych, obciążającym), już to tezą o niższości (kulturowej, cywilizacyjnej - a po prawdzie to po prostu rasowej) Rusinów.
Tak sobie o tym myślałem, gdy przypadł mi ostatnio w udziale zaszczyt korespondowania z ukraińskimi pisarzami: Jurijem Andruchowyczem, Ostapem Sływyńskim, Andrijem Bondarem i Andrijem Lubką. Każdy z ich listów do mnie napisany był mniej lub bardziej nienaganną polszczyzną. 

***

Jeszcze o tej naszej cywilizacyjnej niższości... być może rzeczywiście zaczyna się to (jak sugeruje Jan Sowa w swym Fantomowym ciele króla) aż w 9 roku n. e., kiedy to coś pod trzydzieści tysięcy rzymskich żołnierzy z dowodzonych przez Publiusza Kwintykliusza Warusa XVII, XVIII i XIX legionu zostawiło swe poharatane przez Germanów ciała na polu bitwy w lesie Teutoborskim. Od tamtego czasu - wyjąwszy pięć lat późniejszą wyprawę Gajusza Germanikusa, która ostatecznie miała charakter wyłącznie odwetowy i symboliczny - ogromne tereny Europy na wschód od Renu znalazły się poza wpływem Imperium. Zdaniem Sowy to właśnie ten moment znaczy początek naszego wiekowego zapóźnienia w recepcji wszystkiego, co ukształtowało nasz kontynent, a co przyszło z Romy: prawa, feudalizmu, chrześcijaństwa...
Myśląc o zapóźnieniu, nie mam odwagi sięgać aż tak daleko - ale patrzę na to, co stało się w Polsce w ostatnich dwudziestu pięciu latach... Po półwieczu peerelowskiej hibernacji rzuciliśmy się do nadganiania zaległości prawnych, ekonomicznych, gospodarczych - wyszło tak, że politurę mamy dziś zachodnią, ale wewnątrz wciąż jeszcze tandetna płyta paździerzowa meblościanki na wysoki połysk. Gdy po koszmarze II wojny światowej Zachód stopniowo wznosił fundamenty nowoczesnej demokracji, kapitalizmu, wypracowywał nowe rozumienia głównych żywiołów politycznych: konserwatyzmu, liberalizmu, chadecji, socjaldemokracji - my próbowaliśmy to zrobić na skróty. Efekty? Flirt lewicy z postkomuną, konserwatywny liberalizm dysponujący śmiesznie archaicznym, dziewiętnastowiecznym aparatem pojęciowym, błyszczące SUV-y tamujące infrastrukturę drogową zdolną pomieścić co najwyżej warszawy, syrenki, fiaty i wołgi, skrajny konsumeryczny egoizm połączony z całkowitą niewrażliwością na dobro wspólnotowe.
W Undergroundzie Emira Kusturicy, prawdopodobnie najbardziej przenikliwym eseju filmowym na temat zawikłanej słowiańskiej duszy, jest scena, w której do skrytego w piwnicy czołgu, przez całe lata po wojnie wciąż czekającego na moment, kiedy wreszcie będzie nim można ruszyć do walki z faszyzmem, wchodzi małpa. "Małpa w czołgu! Katastrofa!" - słychać krzyk w rozpierzchającej się ciżbie mieszkańców piwnicy, więźniów fikcji o jakoby wciąż toczącej się na powierzchni wojnie.
Czasem sobie myślę, że jesteśmy właśnie taką małpą, której dano do dyspozycji czołg nowoczesnej cywilizacji, redukowanej u nas do najgórniejszej warstwy naskórka. Katastrofa!

***

Co mam za złe Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej? Długo by wymieniać, ale na pierwszym miejscu bynajmniej nie umieściłbym ani mordów i represji politycznych, ani przemocy wszechobecnej, działającej pozaprawnym terrorem esbecji, ani braku podstawowych wolności obywatelskich, ani doprowadzenia nas na krawędź gospodarczej przepaści, ani niesuwerennego sprawowania władzy. Chyląc czoła przed cieniami robotników Poznania i wybrzeża, myślę jednak o bardziej dalekosiężnych dewastacjach.
Po pierwsze - o wytrzebieniu w nas najbardziej elementarnych odruchów dbałości o to, co wspólne. PRL wmówił swym obywatelom, że wspólne znaczy tak naprawdę niczyje - zamienienie polskich ulic i podwórek w śmietnik, bezmyślna dewastacja infrastruktury publicznej, wszystko to były efekty lobotomii naszego zbiorowego mózgu, przecięcia w nim połączeń odpowiedzialnych za utożsamienie publicznego z moim własnym. To niestety trwa - gdy ktoś nie kasuje biletu w tramwaju, to myśli wyłącznie o tym, że oto zaoszczędził parę złotych, nie kusząc się o refleksję, że w ten sposób czyni szkodę przedsiębiorstwu komunikacji miejskiej, z którego jak najwyższej jakości usług chciałby korzystać; inny nie gasi światła w toalecie w przychodni - myśl o tym, że przecież przychodnia opiekująca się jego zdrowiem będzie przez to musiała płacić odpowiednio wyższy rachunek, jakoś nie może dobić się do świadomości.
Po drugie - zanik najbardziej elementarnej kultury pracy. Destrukcyjna zasada gospodarki socjalistycznej rozdzielająca związek zarobku z ilością i jakością wykonanej pracy w połączeniu z obowiązkiem utrzymywania za wszelką cenę stuprocentowego zatrudnienia, zaowocowała powszechnym przyzwoleniem na bylejakość, cwaniactwo, nieuprawnione korzystanie z mienia zakładu pracy; z upływem lat przyzwolenie to zwyrodniało w odstręczający kult: cwaniak, obibok i potrafiący się jak najsprytniej zakamuflować bumelant urósł u nas do rangi człowieka zaradnego, bystrego, umiejącego się ustawić i korzystać z życia. Początek III Rzeczpospolitej nie tylko tego nie zmienił, ale wręcz spotęgował - rozbudzenie niepohamowanych apetytów konsumpcyjnych w połączeniu z działającą w kosmicznych rozmiarów lukach prawnych spekulacją, udowadniającą, że pieniądze można robić z niczego (później zostanie to usankcjonowane w zinstytucjonalizowanej bankowej lichwie) sprawiło, że do dziś spotyka się dwudziestoparoletnich kandydatów do pracy o wziętych z sufitu wymaganiach płacowych, którzy jako żądanie kompletnie niezrozumiałe traktują konieczność zrobienia czegokolwiek - to samo dotyczy też często stażystów na bezpłatnych praktykach, którym wydaje się, że praktykować to znaczy przynieść w ostatni dzień stażu papier, który po przyozdobieniu pieczątką będzie umożliwiał wydłużenie CV o jeszcze jedną pozycję.
Bardzo od siebie dodałbym jeszcze trzecią rzecz - zamienienie zawodu nauczycielskiego w coś pośredniego między złym policjantem a nudnym urzędnikiem, którego rolą jest sprawowanie kontroli w udającym placówkę edukacyjną zakładzie karnym. I absolutnie nie twierdzę, że polscy nauczyciele dali się w taką rolę wcielić - wręcz przeciwnie: jeśli polska edukacja w jakiej takiej kondycji przetrwała lata peerelowskiego absurdu, to wyłącznie dzięki cichemu antysystemowemu oporowi polskiego nauczyciela, nieodrodnego dziedzica Brzozowskiego i Żeromskiego. Ale kiedy widzę zjawiska takie jak choćby banalne przyzwolenie na wszechobecną nieoryginalność pracy ucznia, gdy patrzę na irracjonalność nauki pozorowanej i obliczonej wyłącznie na doraźny zysk ocenowy, to w (rzadkich, naprawdę rzadkich) chwilach zniechęcenia myślę, że rola złego Mzimu jest wszystkim, o czym nauczyciel może zamarzyć...

***

Mitologie, mitologie... cóż byśmy bez nich poczęli? Taka na przykład sarmackość - walący na odlew spektakl Moniki Strzępki i Pawła Demirskiego W imię Jakuba S. stawia naszej kolektywnej tożsamości jedno z najbardziej niebezpiecznych pytań: co sprawiło, że Jakuba Szelę, jednego z nielicznych w naszej historii rewolucjonistów przelewających swoją i cudzą krew za sprawę chłopską (czyli w interesie - inna rzecz, że zmanipulowanym przez austriacką administrację - ponad dziewięćdziesięciu procent polskiego społeczeństwa) do dziś postrzegany jest w ikonicznym wyobrażeniu powołanym do życia przez Stanisława Wyspiańskiego w Weselu - jako przyzwany z samego dna piekła zdrajca (od czasów Akwinaty i Dantego wiadomo, że ostatni krąg inferna po wieczność czeka na zdrajców właśnie), utaplany niczym Lady Makbet w polskiej krwi. Właśnie polskiej - nie po prostu szlacheckiej, ale polskiej, bo choć chłopu żaden z przywilejów szlachetnie urodzonego Polaka nie przysługiwał, choć ta ucieleśniona w szlachetczyźnie polskość niemal niczego mu nie dała prócz praktycznego pańszczyźnianego półniewolnictwa, to obowiązek sprostania klasowo obcej narodowej tożsamości dźwigał jak każdy inny. I tak do dziś trwają Polacy w błogiej fikcji, dochodząc do pieniędzy stawiają sobie te koszmarne karykatury dworków, obciążają (choćby tylko w marzeniach) swoje paluchy tombakowymi sygnetami, dopieszczają swój cholesterol ciężkostrawnym jadłem we wszystkich tych przydrożnych restauracjach, których nazwy wyglądają jak indeks osobowo-rzeczowy do sienkiewiczowsko-mickiewiczowskiego (oczywiście rozumianego żenująco naskórkowo) mitu... A gdyby powiedzieć im, że dziadek (no, góra pradziadek) jednego na dziesięciu z nich przerzucał gnój i kreślił się na papierach podsuwanych przez karbowego trzema kulawymi krzyżami, to - dalipan! - zaraz zacznie się macanie po boku w poszukiwaniu karabeli...
Szczególną konkretyzacją tego mitu jest ikoniczny obraz mongoloidalnych bolszewików, którzy przetaczając się czerwoną zawieruchą przez tużpowojenną Polskę patroszą kwitnące majątki szlacheckie, gwałcą przetowłose szlachcianki, mordują rzymskolicych patriarchów rodu, no i prują seriami z pepechy do ściennych zegarów. Oczywiście - nikt nie zaprzeczy, że bywało i tak (dość zwiedzić pałace w Krasiczynie czy w Baranowie Sandomierskim, by naocznie przekonać się o skali sowieckiego zdziczenia), ale nie dajmy się zwariować: duża część tego to były skandalicznie zadłużone resztki trzymane w garści przez jednego czy drugiego gamonia, który sprytu miał akurat na tyle, by w czasie wojny żyć z Niemcem wcale miło, a w oczekiwaniu na nadejście czerwonych pokaźne to i owo sobie elegancko zabezpieczyć za granicą. Wygodniej nam jednak z wizją, której idiotyczności nie powstydziłoby się Przeminęło z wiatrem, na którym to zapłakani czarnoskórzy niewolnicy niczym niemowlę od piersi odrywają się od swych szlachetnych białych panów, uciekając przed złowrogą jankeską zarazą.

***

Mity, mity... żołnierze wyklęci: ilekroć słucham oficjalnego dyskursu (nazwijmy go dla uproszczenia ipeenowskim) na ten temat, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że mam do czynienia z absolutnym mistrzostwem świata w twórczej retoryce na kanwie faktów. Kwintesencją tej retoryki stanowiącej rzeczywistość - by nie wdawać się w śledzenie pomniejszych nadużyć - wydaje mi się orzeczenie sądowe z 1995 roku, unieważniające wydany w 1949 roku (wykonany rok później) wyrok śmierci na Romualda Rajsa "Burego", jednego z najbardziej kontrowersyjnych wyklętych. We wspomnianym orzeczeniu czytamy, że ponieważ Rajs "walczył o niepodległy byt państwa polskiego", więc podejmowane przez jego żołnierzy akcje zbrojne (a chodzi o pacyfikacje ludności cywilnej, bardziej niż wątpliwe ze strategicznego punktu widzenia, które kosztowały życie kilkudziesięciu osób) potraktować należy jako działanie w warunkach "stanu wyższej konieczności, zmuszającego do podejmowania działań nie zawsze jednoznacznych etycznie". A zatem działanie co do zasady identyczne (choć oczywiście diametralnie różne co do intencji) z tym podejmowanym przez komunistyczny aparat represji usprawiedliwia się w sposób absolutny, sięgając po argumentacją tak arbitralną, że aż niebezpiecznie balansującą na krawędzi najbardziej sofistycznego pojmowania rudymentów sprawiedliwości i prawa... Gwoli tejże sprawiedliwości trzeba dodać, że w dziesięć lat po tym skandalicznym werdykcie Sądu Warszawskiego Okręgu Wojskowego sprawa "Burego" została ponownie prześwietlona przez działającą z ramienia IPN-u Komisję Ścigania Zbrodni Przeciwko Narodowi Polskiemu, która wydała wyrok tym razem niepozostawiający większych etycznych wątpliwości - ale jednak widzę, że dziś, na fali bałwochwalczego wielbienia wyklętych, tamten dyskurs "stanu wyższej konieczności" jako sankcji rozgrzeszającej powraca w całej swej niejednoznacznej chwale. Do wspólnego worka z nazwą "akcja zbrojna" wrzuca się i faktyczne walki z oddziałami KBW, i egzekucje funkcjonariuszy nowej władzy, i pacyfikacje; kradzież dobytku to "rekwizycja majątku państwowego w majątkach rolnych" (o tym, że rzekomy "majątek państwowy" był przecież w istocie rzeczy dobrem chłopskim, od którego uzależniona była egzystencja ludności cywilnej - nie ma ani słowa; a że w ten sposób w stanie czystym realizuje się jedna z leninowskich zasad prowadzenia walki rewolucyjnej, grab nagrablennoje, to już osobna historia). A przecież podobne niejednoznaczności były udziałem biografii innych wyklętych: Zygmunta Szendzielarza "Łupaszki", Eugeniusza Kąkolewskiego "Groźnego", Józefa Kurasia "Ognia"... Wystarczy oderwać się na moment od romantycznych spekulacji snutych na kanwie pleśniejących w archiwach dokumentów i posłuchać, co na temat niektórych wyklętych mają do powiedzenia ci, którzy faktycznie ich pamiętają (albo ich potomkowie).
Tragizm żołnierzy wyklętych nie ulega zakwestionowaniu: poczuwanie się do odpowiedzialności za ludność cywilną, wymogi honoru żołnierskiego, autentyczne przeświadczenie o konieczności walki z wrogiem (za którego bez potrzeby wykonywania żadnej poważniejszej intelektualnej ekwilibrystyki można było oczywiście uznać także instalującą się w Polsce w osłonie sowieckich bagnetów, niesuwerenną władzę ludową), wreszcie - bezwyjściowość w sytuacji coraz lepiej zorganizowanego i coraz skuteczniej działającego, hegemonicznie przeważającego aparatu wojskowo-milicyjnego nowego państwa... To oczywiście wyjaśnia, dlaczego oddziały żołnierzy wyklętych walczyły do ostatniego człowieka z tak straceńczą brutalnością; wyjaśnia - ale nie usprawiedliwia (a przynajmniej nie wszystko). Tragizm pozbawiony odium winy przestaje być tragizmem - a Polacy kiepsko czują się w tragicznej masce, woleliby doświadczać komfortu jednoznaczności. I właśnie w imię tej jednoznaczności z nieludzko poplątanych losów powojennego akowskiego podziemia czyni się pokrzepiający monolit, który pokrzepiając, jednocześnie hańbi autentyczne bohaterstwo, w imię zacierania tragicznej wieloznaczności  stawiane w jednym z szeregu z biografiami moralnie co najmniej wątpliwymi (Gombrowicz bardziej niż celnie z sienkiewiczowskiego dogmatu "pokrzepiania serc" uczynił jeden ze źródłowych imperatywów polskości, zbiorowych polskich estetyki i etyki). A nade wszystko zapomina się o najważniejszym - że z każdym kolejnym rokiem oddalania się od końca II wojny światowej filozofia działania żołnierzy wyklętych, którzy udręczonej, umęczonej i wykrwawionej przez wojenną hekatombę ludności polskiej (spragnionej pokoju i bezpieczeństwa nawet za cenę bardzo wysoką) do zaoferowania mieli jedynie utopię zbrojnego oczekiwania na Polskę prawdziwie wolną, która zrodzi się wyłącznie w pożodze jeszcze jednej globalnej rzezi, była coraz bardziej nieludzka.
George Orwell: "kiedy burzycie pomniki, zostawcie cokoły - zawsze mogą się jeszcze przydać"...

***

Grozą zdejmuje mnie to, co w języku polskiej przestrzeni publicznej porobiło się ze słowem "tolerancja". W dobrym tonie staje się deklarowanie bycia nietolerancyjnym - jestem nietolerancyjny, znaczy się mam mocny kręgosłup etyczny, twarde zasady, stoicką niezłomność w kwestii pryncypiów. Tolerancyjni to ci niedookreśleni, niemęscy (uruchamiające najgorsze fallocentryczne skojarzenia wartościowanie związane z męskością/niemęskością jest tu jak najbardziej na miejscu i w cenie), chwiejni, konformistyczni, oportunistyczni, zboczeni (no, przynajmniej in potentia: bo skoro akceptują wszelkiego rodzaju dewiacje, to coś ich tam chyba w tym kręci, nie?). Na tym tle dokonuje się jakichś przedziwnych, do groteskowości śmiesznych zabiegów etymologicznych związanych z pojęciem tolerancji, by udowodnić, że nawet zamykanie muzułmanów i gejów w gettach na upartego byłoby właśnie realizacją mądrze (czyli ostrożnie i nieufnie) pojmowanej tolerancyjności...
Tymczasem tolerancja to jeden z absolutnych fundamentów europejskości - bez niej nasz kontynent nie byłby tym, czym jest. I nie chodzi tu o tolerancję obudowaną jakimś monstrualnym słownikiem filozoficzno-prawnym, ale o wyrobienie podstawowego odruchu świadomości, że jakakolwiek inność (religijna, etniczna, seksualna, upodobań kulinarnych i kulturalnych) nie stanowi przeszkody w budowaniu społeczno-politycznych całości wyższego rzędu, których rolą byłoby dbanie o wolność i bezpieczeństwo absolutnie wszystkich. Taka tolerancja dała Europie renesans i powszechne prawo wyborcze, liberalizm i prawa człowieka, wolność słowa i uniwersytety, zniosła tortury śledcze i inkwizycyjne stosy.
Taka też tolerancja jest dziś - jak się okazuje - cnotą heroiczną. Bo nietolerancyjnym można być po równo z żądaniem zapędzenia zwolenników aborcji do rezerwatu, jak i z postulatem wyrugowania jakiejkolwiek religijności z przestrzeni publicznej. I takie rozróżnienie nie ma żadnego znaczenia jeśli idzie o prognozowane skutki nietolerancyjności... To bodaj Einstein - zaniepokojony rozbudową międzynarodowego arsenału nuklearnego - zapowiedział kiedyś, że choć nie wie, czym ludzkość będzie walczyć w trzeciej wojnie światowej, to w czwartej z pewnością będzie używać maczug... Tak właśnie widzę koniec społeczeństwa ufundowanego na nietolerancji: dwa ostatnie oddziały naparzające się kawałkami drewna na nieobeszłej ziemi pogorzeliska - jedni tłuką gałęziami gruszy, drudzy jabłoni, bo w ich sporze chodzi o wyższość racji tych, którzy wolą jabłka, nad tymi, którzy przedkładają gruszki.

***

Nasze uczucia patriotyczne to elephantiasis żywiołu romantyczno-barokowego, jego niebywały rozrost kosztem ducha oświeceniowo-pozytywistycznego. Działania na wielkich zbiorowych emocjach, przekonanie o własnej wyjątkowości w dziejach, martyrologia i kult pięknego samobójstwa zamiast opanowanego i obliczonego na długie trwanie obywatelstwa, liczącego się z realiami pragmatyzmu pracy, taktyki sumowania drobnych kroków. Nie ułatwia nam wyrwania się z tego przekleństwa niebosiężna doniosłość naszej literatury romantycznej; mnie samego, ilekroć sięgam po Nie-Boską Komedię i Anhellego, po Dziady i Króla-Ducha, po Pana Tadeusza i Beniowskiego, po Marię i po Vade-Mecum - ogarnia zdumienie nieledwie nabożne. I trzeba chwili naprawdę wysilonej pracy interpretacyjnej, by pojąć, jak bardzo powierzchownie rozumiemy naszych Mickiewiczów i Słowackich, naszych Goszczyńskich i Fredrów, jak bardzo nie chcemy dostrzec, że wszystkie pierwiastki druzgocącej krytyki naszego polonocentrycznego autyzmu są już tam zawarte. Nawet naszych pozytywistów i podejmujących ich dziedzictwo młodopolan czytamy jak jakichś romantyków drugiej fali, unurzanych w tych samych tragizmach i uniesieniach. Wallenrodyzm i sosna rozdarta - wszystko jedno: ważne, że realizuje się nasz bardzo jakoby romantyczny sen o pięknie, którego jedyną miarą może być klęska, marzenie o sensie, który da się streścić w dystychu rytym na brzozowym krzyżu.
Dlatego Aleksander Wielopolski - wielki i wielkimi zasługami się legitymujący patriota, który w imię polskiej racji stanu nie wahał się wystąpić wbrew prącej do kolejnej powstańczej katastrofy większości, po wieki będzie u nas postrzegany jako zdrajca (i w tej jego w pełni samoświadomej gotowości przyjęcia na siebie hańby widzę najjaśniejszy rys jego heroizmu). Z tych samych powodów jeden z nielicznych autentycznie europejskich naszych filozofów, niestrudzony tropiciel i demaskator romantycznych sprzeczności, Stanisław Brzozowski, skazany jest na bytowanie w formie wzmianki na lekcjach języka polskiego, pod warunkiem oczywiście, że jakiś co bardziej gorliwy nauczyciel zechce trochę skomplikować obraz końca Młodej Polski.

***

Gdy mówimy o upadku tzw. komunizmu w Polsce (piszę "tzw. komunizmu", bo komunizmem nigdy to nie było; prędzej już "postkomunizmem" w dość nieoczywistym sensie, jaki nadał tej kategorii Václav Havel), najczęściej wymieniamy takie oto przyczyny jego końca: Solidarność, Ronald Reagan, Jan Paweł II... Co do okrągłego stołu (a nawet co do wyborów czerwcowych) wątpliwości jest więcej: niektórzy, pozbawieni elementarnej świadomości historycznej, wyposażają bohaterów tamtych wydarzeń w dzisiejszą świadomość ówczesnych realiów makropolitycznych i chętnie pouczają, co należało zrobić inaczej i lepiej... Wszelkie zaniechania łatwo jest złożyć na karb zdrady - kolejny, czarny mit organizujący wyobraźnię zbiorową Polaków (trudno nam pogodzić się z jakąkolwiek naszą niemożnością - tu akurat z niemożnością wymęczonej opozycji przymuszonej do negocjowania ze świetnie zorganizowanym pezetpeerowskim gangiem; łatwiej nam założyć istnienie jakiejś sprzysiężonej przeciw naszej wyjątkowości siły fatalnej). Zgadzając się z tymi wszystkimi determinantami naszej wolności, uzupełniam listę: dla mnie PRL - jako coś nieautentycznego, szarego i nieciekawego - kończył się w oglądaniu kreskówek Disneya i Hannah-Barbera; w pierwszych widzianych numerach (oczywiście jeszcze niepolskojęzycznych) "Bravo"; w heroicznych początkach kolekcji puszek po napojach; w pierwszych otrzymanych prospektach jakiejś zagranicznej firmy (pamięta ktoś jeszcze te krążące niczym średniowieczne święte teksty odpisy adresów i szablony listów, dzięki którym można było otrzymać od NASA lub Coca-Coli to samo, co dziś bez jednego rzutu oka ekspediujemy ze skrzynki pocztowej do kosza na śmieci?).
A żeby zachować schizofreniczną konsekwencję z tym, co powyżej napisałem o nierugowalnej romantyczności duszy polskiej, dodam tylko, że lubię wspominać, jak to pierwszy taki prospekt (reklamujący alpejskie uroki szwajcarskiego kantonu Valais) dostałem w kopercie rozerwanej na granicy, po czym ponownie sklejonej i opatrzonej stosowną pieczęcią urzędu, który zadbał, bym nie przemycił sobie niczego zagrażającego dobrostanowi chłopsko-robotniczej ojczyzny... Choć oczywiście nie należy wykluczyć, że to moja konfabulacja na temat zdarzeń sprzed lat coś koło trzydziestu - a w takim razie poetyka tej konfabulacji zdradza moją przeklętą romantyczność bardziej niż cokolwiek innego.