poniedziałek, 8 lipca 2013

Na południe


Kiedy już po tak upalnym dniu spłynie wieczór, mam wrażenie, że balkon faluje, biorąc pierwszy głęboki oddech... A szkoda, wolałbym deszcz, zupełnie nieletni, zimny wiatr i mgłę - wtedy mógłbym się podeprzeć tym pięknym esejem Rolanda Barthesa o Prouście (a może o Stendhalu? albo po prostu o Włoszech?... mój tom Lektur tego tak namiętnego pisarza spędza wakacje u I., czego nie mam mu za złe: doprawdy, trudno byłoby mu znaleźć dla siebie lepsze miejsce), który zaczyna się od próby opisania doświadczenia fundamentalnej niezwykłości podróżowania; że oto teraz wsiadam do pociągu na ponurym, spowitym nocnym chłodem dworcu, a już za parę godzin będę napawał się nieskalanym błękitem toskańskiego nieba.

To także moje doświadczenie, zawsze z jednaką siłą dopadające mnie już na pierwszych metrach za granicą czeską. Najbardziej chyba wtedy, kiedy jechaliśmy z Kasią do Brna na piątą rocznicę ślubu. Październikowa noc nie zwykła się ociągać, nas zastała tuż za Cieszynem - niemal dotykalnie odczuwałem wówczas, że rozcinana światłami samochodu ciemność ma jakąś inną konsystencję: cieplejszą, życzliwszą, normalniejszą. Taka ciemność - metaforycznie rzecz ujmując - nie opatula kolejnych grobów nieznanych żołnierzy (jeszcze bardziej nieznanych w mroku); ona poplamiona jest światłami bijącymi z gospód, gdzie nad knedlikami z gulaszem, nad piwem i becherowką, w przytulnej tytoniowej mgle Czesi gadają tak, jakby już jutro miał nastąpić koniec świata - który dla nich oznaczałby właśnie niemożność opowiadania sobie co wieczór całego życia od początku (czyli od rana).

Kiedy zaczęła się ta nasza miłość do Czech? Dla mnie chyba w inną, o parę lat wcześniejszą noc, gdy zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej przy wjeździe do Pragi; kilku Czechów pomagało nam znaleźć drogę do centrum, a ja z zachwytem słuchałem śpiewu ich cudownego języka, który po raz pierwszy nie brzmiał dla mnie śmiesznie - ta niewymuszona życzliwość połączona z ciepłą pobłażliwością dla poirytowanych długą podróżą Polaków na zawsze ustawiła mi częstotliwość, z jaką odbieram wszystko, co czeskie. A jest to częstotliwość, na której nikną wszelkie szumy.

Już za chwilę zaczną się dla nas kolejne trzy tygodnie w Czechach, w kraju tak bliskim, a jednocześnie tak dalekim - w kraju, do którego mogę podróżować z poczuciem, że mój zachwyt nad niebywałą egzotycznością wolny jest od krzywdzącego kolonialnego poczucia wyższości. Bo czeska inność nie pozwala na jakikolwiek dystans - ona macha na mnie przyzywająco i przyzwalająco. A jeśli ktoś przemierza Czechy wiedziony jakimkolwiek innym pragnieniem niż być u siebie (tylko jakoś tak bardziej), to ryzykuje, że nic z czeskości nie zrozumie.
Mitomania? Pewnie tak. Ale chyba jednak - inaczej niż znakomita większość naszych rodzimych nadwiślańskich mitomanii - oczyszczająca.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz