piątek, 25 września 2015

Polskie obozy (językowej) zagłady

O tym, o czym chcę tu napisać, prawdopodobnie napisano już wszystko. A jeśli nawet nie, to pewnie napisze się, nim skończę. Trudno, i tak będę pisał. Mam taką siłę fatalną, wierny owemu protoineligenckiemu j'accuse, "oskarżam" Emila Zoli, przeświadczony, że mówić i pisać trzeba, choćby (jak się najpewniej przydarzy) owemu pisaniu pies z kulawą nogą się nie przyjrzał, nawet po to, by podnieść tylną łapę. Bo gdybym nie napisał, to tę tylną łapę mógłbym śmiało podnieść sam na siebie.

Od razu mówię: to, co chcę powiedzieć, wynika z obserwacji jednego tylko miejsca w sieci, ale miejsca szczególnego, czyli Facebooka; tej sieci w miniaturze, w kompakcie, realizującej niemal w pełni już dziś marzenie swego założyciela, Marka Zuckerberga, by nadszedł taki dzień, że fejs zastąpi sieć jako taką, że wszystkie netowe dobrodziejstwa: wiadomości, rozrywkę, muzykę, film, komunikację, pocztę ludzie będą mieli w najlepszej jakości dostępne właśnie tu, na tym li tylko zabawowym ongiś portalu społecznościowym. Tak zatem nie prowadzę monitoringu internetu, ale mam podstawy sądzić, że to, co oferuje mi Facebook, jest próbą dalece bardziej niż reprezentatywną - tak sieciowej treści, jak i formy, jak i (co najważniejsze) pewnego uśrednienia bycia-online.

O czym jednak chcę pisać? Oczywiście: o przybyszach z Afryki i Azji (celowo nie piszę ani o "emigrantach", ani o "uchodźcach", świadom, że te tak obciążone znaczeniami słowa najprędzej zwracają się przeciwko piszącemu). Generalnie wiadomo, o co chodzi: ludek internetowy podzielił się na tych, co są za, i tych, co przeciw. Ci absolutnie "na tak" opowiadają się (sięgając głównie po argumenty natury etycznej i powołując się na konieczność spłaty kolonizacyjno-imperialistycznych win) za bezwarunkowym przyjęciem wszystkich uchodźców - ci całkowicie "na nie" grają na ekonomiczno-kulturowych lękach i żądają całkowitego zamknięcia Europy przed migrantami (uwaga: w powyższym zdaniu słowa "uchodźca" i "migrant" są użyte w pełni świadomie jako sklejone na stałe już to z jednym, już to z drugim dyskursem).



Ani jedni, ani drudzy - jako ekstrema - nie mają racji. Zamknięcie granic Europy przed napływem przybyszów, próba rozciągnięcia jakiejś doskonale szczelnej europejskiej rabbit-proof fence jest niemożliwe z przyczyn choćby tylko praktycznych: skutkowałoby wyłącznie powieleniem tego, co znamy z granicy amerykańsko-meksykańskiej w wersji nieporównanie większej (tak co do ilości, jak i co do jakości). Gęste patrole morskie? Mur i zasieki pod napięciem wzdłuż wszystkich południowych wybrzeży? A co z tymi, którzy będą próbowali wedrzeć się na siłę? Wyłapywać i na siłę deportować? Czy może od razu strzelać? A ci, którzy jednak się przedrą, co z nimi? Znów przymusowe deportacje? Internowanie? Oczywiście, druga strona, miłośnie rozwierająca ramiona i żądająca przyjmowania wszystkich, bez kontroli i stawiania jakichkolwiek warunków, również paskudnie błądzi - taka polityka (a raczej jej brak) doprowadziłaby może nie do katastrofy, ale z całą pewnością do napięć w przestrzeni zatrudnienia, opieki zdrowotnej i socjalnej, demografii i mieszkalnictwa, relacji sąsiedzkich; jej najbardziej prawdopodobnym efektem byłoby wyłącznie powiększanie się gettoidalnych przestrzeni wyuczonej bezradności i społecznej izolacji, naturalnej wylęgarni skrajnych postaw światopoglądowych.

Pomiędzy tymi dwoma biegunami (cynicznym i idealistycznym) rozciąga się oczywiście ogromne spektrum dysputy oferującej mniej lub bardziej skłaniające do refleksji, możliwe do pomyślenia rozwiązania kwestii przybyszów. Pojawia się słuszna krytyka dramatycznie niewydolnej polityki głównych rozgrywających kontynentu i groteskowego niedowładu instytucji unijnych; słychać głosy domagające się realnego przemyślenia idei solidarności europejskiej, by mogła ona służyć efektywnej kontroli napływu mas ludności i sprawiedliwemu obciążeniu państw członkowskich; nie do końca niedorzecznie brzmią wezwania, by Zachód wreszcie zaczął aktywnie przeciwdziałać negatywnym skutkom arabskiej wiosny, tym samym doprowadzając do normalizacji, która mogłaby powstrzymać emigrancką i uchodźczą falę; papież Franciszek domaga się miejsc dla przybywających w parafiach, sanktuariach i klasztorach, co wydaje się rozwiązaniem tyleż idealnym, co nierealizowalnym (z uwagi na opór materii ludzkiej, kulturowej i politycznej): takie rozparcelowanie przybyłych umożliwiłoby najpełniejsze monitorowanie rodzenia się nastrojów fundamentalistycznych w małych i świetnie samorzutnie zorganizowanych społecznościach katolickich; również wznawiana na niektórych europejskich granicach kontrola (byleby przeprowadzana była z poszanowaniem godności osobistej każdej jednostki) nie daje powodów do alarmu, wszak niezbywalnym i zdroworozsądkowym prawem każdego państwa jest posiadanie wiedzy o tym, kto przybywa, czego chce i czego można się po nim spodziewać...



Dlaczego zatem, mając do wyboru tak szerokie pole sugerowanych przez ludek fejsbuczny konceptualizacji, postaw i odpowiedzi, przychylam się jednoznacznie do tych zdecydowanie proimigranckich i prouchodźczych? Przecież nie chodzi tylko o awersję, jaką rodzą we mnie wezwania, by wszyscy ci tchórzliwi arabscy i kurdyjscy faceci, którzy rzekomo uciekają przed wojną, wracali skąd przyszli i z kałaszami w ręku bronili swych racji, ojczyzn i rodzin - co w wersji łagodnej kojarzy mi się z obrazkiem wujka Stalina, przesuwającego, niczym w słynnym songu Jacka Kaczmarskiego, strzałki fajką po mapie, a w wersji ostrej doprowadza do szału, kiedy okraszone jest buńczucznym porównaniem: "niech zrobią tak jak my w 1939", podczas gdy ta arogancka pierwsza osoba liczby mnogiej używana jest w ogromnej większości przez gówniarzerię, która nawet rachityczną opresję systemu w schyłkowym PRL-u zna jedynie z domowych klechd, a wojny uczyła się zwiedzając Muzeum Powstania Warszawskiego i rzucając z zasłoniętym szalikiem pyskiem race na policjantów podczas kibolskich burd. Nie chodzi też nawet o apokaliptyczne wezwania do obrony europejskiej i polskiej, dziewiczej supremacji kulturowej przed gwałtem multikulti, sztukowane pseudouczonymi wywodami na temat fiaska owego multikulti na zachodzie Europy - podczas gdy wystarczy nieco bardziej poszerzona perspektywa historyczna, by dostrzec, że, po pierwsze: Europa jest w najgłębszych swych korzeniach bytem egzemplarycznie multikulturowym (który bez gąbczastej chłonności na inność dawno już by się zdegenerował w monstrum powstałe z chowu wsobnego cywilizacyjnych genów; śmiesznie brzmi lęk przed multikulti zwłaszcza spod klawiatur Polaków, sukcesorów lokalnego mocarstwa, którego przestrzeń w latach największej świetności współtworzyli Polacy, ale też Niemcy, Italczycy, Czesi, Węgrzy, Rusini, potomkowie Bałtów, Ormianie, Żydzi, Wołosi...), po wtóre: że nazywanie polityką multikulturową bezrefleksyjnego przyjmowania taniej siły roboczej w aroganckim przeświadczeniu, że obcy o niczym innym nie marzą jak o padnięciu na twarz przed fallusem naszej pięknej kultury panów, jest co najwyżej śmieszne, po trzecie wreszcie: że to nie multikulti jest fanaberią naszych upadłych czasów, ale raczej właśnie utopia jakiejkolwiek (narodowej, etnicznej, klasowej) homogenii, skrajnie nienaturalna i rzadko osiągana inaczej niż na drodze bezpośredniej policyjno-wojskowej opresji. We wszystkim tym, owszem, dostrzegam nade wszystko źle zamaskowaną, opisaną przez Julię Kriestevą ekonomię konstytuowania innego jako abiektu, wy-miotu bądź po-miotu, silnego w swej tożsamości siłą wstrętu, który budzi, ale wciąż jeszcze to nie o to chodzi... Bo przecież nie mogę też nie dostrzegać drugiej strony - roszczeniowych i wandalskich zachowań dużej części przybyłych, doniesień medialnych cenzurowanych i manipulowanych na użytek emocjonalnej lewackiej (w najgorszym tego słowa znaczeniu) propagitki, zalewu podpisów na petycjach bez pokrycia nakłaniających do działań bez perspektyw i wyobraźni, infiltracji mas imigranckich i uchodźczych przez fundamentalistów planujących prowadzenie dżihadu przy użyciu broni D, niejasnej gry Brukseli rozgrywanej pod pozorami wymuszania na niektórych państwach członkowskich Unii źle rozumianych zachowań solidarnościowych. Pewnie, dużo tych alarmistycznych doniesień to akurat taka sama lipa jak ta po lewo, ale niech czwarta jej część będzie prawdą, to i tak nie można udawać, że problemu nie ma. Bo jest. Wystarczy zresztą minimalna zdroworozsądkowa orientacja w realiach życia w Europie i w sprawach islamskiej filozofii bycia w niemuzułmańskiej cywilizacji, by zdać sobie sprawę, że nie założymy tu wspólnie żadnej nowej Christianii.

O co zatem chodzi? Czemu ja i wielu moich facebookowych kompanów nie ulega apelom, by "włączyć myślenie", by "nie ulegać podporządkowanym syjonistycznej poprawności politycznej reżimowym mediom"? Piszemy posty, zapisujemy się do grup, podpisujemy te bezsensowne petycje, lajkujemy, komentujemy wypowiedzi nie do nas skierowane, dyskutujemy, rezygnujemy ze znajomości, których nagle zaczynamy się wstydzić, linkujemy artykuły, zdradzamy część swoich poglądów: katolicy aprobują poglądy walczących antyklerykałów, radykalni lewicowcy przyklaskują gestom biskupa Rzymu, łapiemy się na lep fotograficznych emocji. Czemu tak?... Bo przecież tak naprawdę nie chodzi wyłącznie o wyrazy wsparcia i współczucia dla przybyszy... No to czemu, pytam raz jeszcze?



W słynnym reportażu ze strajków w Stoczni Gdańskiej w sierpniu 1980 roku Ryszard Kapuściński stawia prowokacyjną tezę: że w tym wielkim, uwieńczonym Solidarnością zrywie, w każdym z dwudziestu jeden postulatów Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego - od tego najsłynniejszego, o powołaniu niezależnych związków zawodowych, po te zupełnie dziś niezrozumiałe bez ich doraźnego kontekstu, o podniesieniu dodatku za rozłąkę czy o zwiększeniu wymiaru urlopu wypoczynkowego dla robotników pracujących w systemie czterozmianowym - chodziło tylko o jedno, o to, że w Stoczni w tamte gorące dni rozegrała się (również i przede wszystkim) "batalia o język, o nasz język polski, o jego czystość i jasność, o przywrócenie słowom jednoznacznego sensu, o oczyszczenie naszej mowy z frazesów i bredni, o uwolnienie jej z trapiącej plagi - plagi niedomówień". Ilustruje to Kapuściński przykładami, które przytaczam w brzmieniu dosłownym, bo mówią więcej i konkretniej niż jakiekolwiek moje parafrazy: "Przewodniczący MKS: 'Prosimy przedstawiciela rządu, aby ustosunkował się do naszych postulatów'. Przedstawiciel rządu: 'Pozwólcie, że odpowiem na nie ogólnie'. Przewodniczący MKS: 'Nie. Prosimy o odpowiedź konkretną. Punkt po punkcie'. Ich naturalna nieufność do odpowiedzi ogólnych, do języka ogólnego. Ich protest przeciw wszystkiemu, co trąci fałszem, luką, wciskaniem kitu, rozmywaniem, kluczeniem. Występowali przeciw zdaniom zaczynającym się od słów: 'Jak sami wiecie...' (właśnie nie wiemy!), 'Jak sami rozumiecie...' (właśnie nie rozumiemy!)". Tę batalię jeszcze lapidarniej opisał w swoim pięknym wierszu Sierpień '80 (znakomicie później umuzycznionym i wyśpiewanym wespół z Małgorzatą Zwierzchowską przez Olka Grotowskiego) Andrzej Waligórski: "Pamiętajmy więc te noce nieprzespane / I te bramy fabryczne wśród kwiatów / Gdy przestała naraz być sloganem / Dyktatura proletariatu".

Na marginesie: zastanawiam się czasem, jak bardzo oddalamy się od rozumienia fenomenu Solidarności uciekając właśnie w ogólnik, w zaokrąglający wszystkie kanty mit, zmieniając najczystsze piękno zrywu skrzywdzonego przez władzę, surowego robociarskiego rozsądku w fałszywą narodowowyzwoleńczą laurkę... Jest taka scena w Człowieku z żelaza Andrzej Wajdy, filmie, który - tuż obok Etyki solidarności Józefa Tischnera - jest bodaj najbardziej przenikliwą analizą bezprecedensowego zjawiska, jakim była pierwsza, wielka "S": na pytanie granego przez Mariana Opanię dziennikarza o ideały solidarnościowe, Krystyna Janda/Agnieszka odpowiada pytaniem, czy wie, jakie są warunki pracy spawacza w podwójnym dnie statku. Dziennikarz oczywiście się żacha, on - jako rozdarty między pragmatyzmem a fascynacją intelektualista - wie przecież, że to musi być coś więcej, że nie może chodzić o taki banał... Tymczasem Agnieszka uparcie mówi, że chodzi właśnie o to. Że kto tego nie zrozumiał, nic nie zrozumiał.

No dobra, ale o jakiej facebookowej batalii o język mam zamiar tu mówić? To proste: chodzi o sprzeciw wobec niewiarygodnego zdziczenia sposobu traktowania przybyszów w dyskursie forów, mediów społecznościowych, komentarzy pod doniesieniami medialnymi. Wiadomo, o czym mowa, nie ma sensu przytaczać konkretnych przykładów: generalnie mam na myśli wszystko to, co odwołuje się wprost do nazistowskiego korpusu pojęciowego związanego z Zagładą, każdy jeden przykład sprowadzania przybywających do rangi rasowo napiętnowanych podludzi ("czarnuchów"), których - jako że nie przysługuje im pełnia praw ludzkich - należy poddać ostatecznemu rozwiązaniu ("szczuć psami", "wystrzelać", "zagazować", "wysłać do pieców", "zamknąć w obozach koncentracyjnych"). Nie chciałbym tu uprawiać domorosłej psychoanalizy nas wszystkich, ale wydaje mi się, że nie rozminę się zanadto z prawdą, gdy sprawę postawię tak właśnie: na poziomie świadomości różne były racje, które przemawiały w nas raczej (raz bardziej-raczej, raz mniej-raczej) za przyjmowaniem przybyszy z bliskowschodnich kręgów piekielnych, racje ekonomiczne, światopoglądowe, kulturowo-cywilizacyjne, religijne, etyczno-moralne; ale tak naprawdę zza każdej z tych świadomie artykułowanych racji wyzierał ten sam nieświadomy gest najgłębszej odrazy, przeświadczenie dotknięcia czegoś ohydnego. Jak robotników w sierpniowej Stoczni, którym czasem bardziej chodziło o zwolnienie aresztowanych kolegów, a czasem o obniżkę ceny papierosów, ale których zawsze jednoczyła - zdaniem autora Cesarza - niezgoda na załgiwanie rzeczywistości, tak nas: antyklerykałów i czytelników Ojców Kościoła, prolajferów i proczojsowców, cynicznych platformersów i entuzjastycznych zielonych, oburzonych i pokolenie JPII, wszystkich nas zatem złączył gest nienegocjowalnego, zerojedynkowego sprzeciwu wobec tej potwornej językowej ohydy i obrzydlistwa...

Nie bez powodu już po raz wtóry mówię o ohydzie i odrazie - i chciałbym bardzo mocno podkreślić, że osobiście odczuwam ten potworny upadek języka absolutnie fizycznie, tamuje mi on oddech niczym smród ścierwa; czuję się jak bohaterowie Lovecrafta, którzy widząc ową skrajnie nienaturalną, niesamowitą w całkowicie freudowskim sensie, "cyklopową" well-nigh blasphemous architecture wzniesioną przez Great Old Ones, doświadczają gdzieś poza, ponad i popod swoim rozumem najwyższej trwogi i właśnie największego obrzydzenia...

Kiedy przeto myślę o obrzydliwości, to o takiej, która dobrze ponad sto razy pojawia się w Księdze: już to w formie rzeczownikowej, toʽewáh, już to jako czasownik "brzydzić się czegoś", taʽáw. Najczęściej chodzi o kogoś, kto popełnia coś tak niezgodnego z Prawem, że musi zostać wykluczony spośród tych, których Jahwe wyróżnił swoim Przymierzem - i jest to jak najbardziej zgodne z podstawowym, kolokwialnym rozumieniem obrzydliwości: jeśli coś nas brzydzi (dla mnie będą to - sięgam po przykład niestosownie trywialny - flaczki, salceson, żołądki czy rozgotowana brukselka), to tego nie przełkniemy, a jak przełkniemy, to zwrócimy; pamiętam z dzieciństwa, że zamiennikiem słowa "obrzydliwe" było jeszcze bardziej jednoznaczne określenie: "odrzucające"... I dokładnie tak doświadczam języka Zagłady używanego do mówienia o uchodźcach i emigrantach, zwłaszcza w jego wersji najbardziej plugawej, czyli jakoby żartobliwej, powielanej w memach z bramą Auschwitz opatrzoną podpisem "zapraszamy imigrantów" i emotikonowym uśmieszkiem - jako czegoś, co wyklucza używającego z mojej wspólnoty, jako czegoś nieznośnie i niewyobrażalnie przeciwnego najbardziej rudymentarnym wartościom, na których ufundowana jest istotna tożsamość naszego kontynentu.

Z najwyższym niepokojem patrzę też, jak coś, co było do tej pory w sposób milczący postrzegane jako zakazane przez pewien językowy obyczaj, przerywa tamę milczenia i rozlewa się cuchnącym szambem już nie tylko po Facebooku, nie tylko po sieci jako takiej, nie wyłącznie po ekstremistycznych mediach drukowanych, ale też wychodzi na ulice, wyrykuje się pod biało-czerwonymi flagami w czasie różnego rodzaju wieców sprzeciwu... Dla porównania: co roku na 11 listopada, przy okazji tak zwanego Marszu Niepodległości, Polska pogrążała się w scholastycznej dyskusji o ilości diabłów na łebku szpilki: lewicowi aktywiści oskarżali organizatorów manifestacji o faszyzm, ci zaś bronili się, że nacjonalizmowi bliżej do patriotyzmu niż faszyzmu, że brunatna retoryka to wyłącznie sprawa elementu skrajnego, który owszem, na marszu się pojawiał, ale był tam zjawiskiem marginalnym, sztucznie nadmuchiwanym przez niechętne organizatorom zajścia media. I jakkolwiek - najdelikatniej mówiąc - wstrętne są mi poglądy głównych organizatorów marszu (podobnie jak nigdy nie pojmę naiwności tysięcy tych, którzy maszerują twierdząc, że oni tylko "okazują patriotyzm" i nie utożsamiają się z Ruchem Narodowym, a nie widzą, że są przez ten Ruch cynicznie rozgrywani do legitymizowania jego działań), to na poziomie logicznym, prawnym i retorycznym trudno im cokolwiek zarzucić... Oczywiście, nie kieruje nimi bynajmniej awersja do faszyzmu, który przecież tak czy inaczej reaktywują, ale pewna małostkowa i tchórzliwa w istocie rzeczy odmiana wstydu: obawa, że oficjalne sięganie po współczesną odmianę tego, co Victor Klemperer w swym porażającym eseju nazwał LTI, Lingua Tertii Imperi, doprowadzi do społecznej stygmatyzacji, zostanie uznane za toʽewáh, za co karą może być tylko wykluczenie z oficjalnego obiegu, wyrugowanie z akceptowalnego uniwersum politycznego, czyli depolityzacja, czyli usunięcie poza granice polis. Teraz jednak runęły ostatnie tamy przyzwoitości: coś, czego doświadczalnym poligonem był nie tak dawny sieciowy odwet na Ukrainie, gdzie jakoby w imię obrony historycznej prawdy o Wołyniu i Banderze sięgano bez skrupułów po resentymentalny i rewanżystowski język symbolicznej przemocy polskiego "pana" wobec hajdamackiego "chama", dziś już rozrosło się do rozmiarów Blitzkriegu, wojny totalnej i taktyki spalonej ziemi. Ci sami Polacy, którzy gotowi są wypowiadać wojnę Niemcom i Amerykanom za pochopne użycie skrótu myślowego o "polskich obozach zagłady", bez jakiegokolwiek poczucia elementarnej choćby niestosowności przerzucają się doskonalne znanymi z praktyki nazistowskiej pomysłami na Endlösung kwestii uchodźczej i imigranckiej, nie zauważając, że tym samym przywdziewają na siebie mundury Einsatzgruppen.


To musi budzić opór - i budzi: już teraz widać, że nieuchronne będą niezaleczalne pęknięcia, ostateczne zerwania, wykluczanie.
Pierwszy ich wymiar może się wydawać nieistotny i szczeniacko namiastkowy: chodzi o ruch manifestacyjnego usuwania z grona swoich fejsbukowych znajomych osób wygłaszających w wiadomej kwestii poglądy jawnie eksterminacyjne. I nie lekceważyłbym tego: jak bardzo źle się kończy niedocenianie portali społecznościowych, przekonali się nie tak dawno satrapowie rządzący Libią czy Egiptem - to raz; dwa - w wewnętrznym światku Facebooka taki gest ma swoją wagę, wszak tu jedną z podstawowych racji sieciowego bytu zawsze było (mniej lub bardziej rozsądne) mnożenie znajomości, czemu towarzyszyła radykalna demokratyzacja języków, wszyscy chyba jak najszerzej otwierali granice swej tolerancji, akceptując to, że partycypują w nieznającej granic logice wirtualnego Hyde Parku. Tymczasem jednak okazało się, że takie granice istnieją, że są racje, w imię których należy się przeciwstawić podstawowej zmiennej określającej bycie-na-fejsie, że z pewnymi poglądami (a raczej ze sposobem ich artykulacji) - niczym z terrorystami - nie ma negocjowania.
Wymiar drugi okazać się może dalece bardziej brzemienny w skutki: chodzi o wyraźne pęknięcie między chrześcijaństwem odwołującym się do pierwotnego imperatywu absolutnego, absurdalnego miłosierdzia, które musi poprzedzać wszelką debatę i każdą wątpliwość a katolicyzmem plemiennym, oddanym w niewolę wyższej sankcji narodowej, integrystycznym, elitarystycznym i eksterminującym (czyli - etymologicznie - "usuwającym poza swoje najdalsze granice), skrajnie upolitycznionym. Czyli katolicyzmem - powiedzmy to otwarcie - budzącym nie mniejsze doktrynalne i teologiczne wątpliwości, co tak mocno ongiś piętnowana przez Jana Pawła II, lewacka teologia wyzwolenia w Ameryce Łacińskiej. Temu pierwszemu argumenty daje do ręki nie kto inny, jak sam biskup Rzymu, papież i ziemski namiestnik chrystusowy, Franciszek - a sekunduje mu (wykazując się wcale nie tak oczywistym dla siebie ewangelicznym radykalizmem) polski episkopat, a przynajmniej znakomita jego większość. I ci, którzy mienią się katolikami, a jednocześnie sięgają w stosunku do przybyłych po retorykę narodowosocjalistycznej deprecjacji, są w kropce - bo przecież samo otwarte przeciwstawienie się papieżowi niebezpiecznie blisko sąsiaduje ze schizmą... Cała ta sytuacja potwierdza zresztą rzecz oczywistą, a przez wszystkich traktowaną jako niemożliwa: że dla radykalnego nacjonalizmu nie ma miejsca w przestrzeni fundamentalnych wartości chrześcijańskich, a tym samym - w Kościele Katolickim. Jak bowiem pogodzić z Ewangelią przyzwolenie na przemoc, uznawanie wyższości pierwiastka narodowego bądź etnicznego nad ludzkim, który w chrześcijaństwie zawsze definiuje się jako dążący do zbawienia, redukowanie skrajnie uniwersalistycznego i internacjonalistycznego sensu apostolskiego ("katolicki" znaczy wszak "powszechny") do unarodowionego mesjanizmu drugiej świeżości? Niewykluczone zatem, że konsekwencją tego, jak zareagował na obecny kryzys demograficzny Kościół mówiący głosem swego zwierzchnika (a zatem - przypominam - głosem samego Ducha), będzie konieczność dokonania wyboru - albo faktyczne bycie chrześcijaninem, którego Bóg rozliczy wyłącznie z depozytu nieznających Greka ni Żyda, niewolnika ni wolnego czynów miłości, albo nacjonalizm, który pozbawiony szczudeł tak nienaturalnej dla siebie retoryki chrześcijańskiej, stanie się etycznie jeszcze bardziej podkulawiony, niż jest teraz.

A czemu - prócz obrzydzenia - jeszcze ohyda? Bo to - jak wiadomo, choć wciąż jeszcze wiadomo nie dość - ostatnie słowa Kurtza z Jądra ciemności. To oryginalne angielskie horror bywało tłumaczone jako "ohyda" właśnie, bywa dziś częściej wykładane jako "groza", choć najwłaściwsza byłaby chyba "zgroza", czyli i jedno, i drugie na raz... Z oczywistych, jak sądzę, względów sięgam tu właśnie po "ohydę" - ale to ostatecznie sprawa drugorzędna. Bo najważniejsze jest to, że tym słowem Kurtz (na którego istotę - jak powiada Conrad - "złożyła się cała Europa") sumuje swoje życie, którego największym dziełem miało być stworzenie w głębi kongijskiej dżungli doskonałego państwa - państwa, które okazało się być prototypem lagru. Jeśli więc cały wysiłek cywilizacyjny oświeconego Kurtza skończył się ohydą - to taką samą ohydą jest język, o który (precyzyjniej: przeciwko któremu) batalię tu i gdzie indziej wespół z mymi często anonimowymi brothers in arms toczę: język eksterminacji, którym niektórzy bronić chcą europejskości. Europejskości - w tym języku, przez ten język - obrzydliwej i ohydnej.

Ten właśnie opór - jak i każdy inny - wobec horror toʽewáh będzie narastał: bo mocno wierzę w to, co w jednym z wywiadów zgromadzonych w książce Życie to jednak strata jest Andrzej Stasiuk (ach, znów ten Stasiuk - czy ten blog, o czym pisałem ongiś, nigdy się od jego fatalnego wpływu nie uwolni?) mówi Dorocie Wodeckiej: że Polak jednak jest organicznie niezdolny, emocjonalnie niedojrzały do stworzenia zaplanowanej, postrzeganej w fałszywie nietzscheańskiej optyce odczłowieczonego nadczłowieczeństwa, zbiurokratyzowanej machiny Zagłady na wzór nazistowski. Dlatego dopóki sprzeciw wobec uchodźców i migrantów pozostawał w kagańcu nałożonym przez pewne językowe tabu, dopóty miał siłę przekonywania - teraz jednak wykonał gest samobójczy i przeciwskuteczny: bo coraz więcej Polaków, wstrząśniętych bezprecedensowym zwyrodnieniem dyskursu, będzie przechodziło (z tą tak charakterystyczną dla naszej duszy, skrajnie dwubiegunową labilnością psychiczną - ta diagnoza to znów Stasiuk) na stronę bezwzględnego poparcia dla przybyszów. Nie, nie dlatego, że nagle ktoś przedstawił im jakiś koronny argument "za": ze strachu, że to już zaszło za daleko, że robimy to, co pozostawionym przy życiu żołnierzom Hitlera gotowało żydowskie komando ze znakomitych Bękartów wojny Quentina Tarantino - sami sobie wyrzynamy na czole hakenkrojce, nieusuwalne niczym obrzezanie, to znamię świętej przynależności, znaki najwyższej hańby.

Bo mimo tego mojego - owszem, mocnego, ale też mocno warunkowego - optymizmu, jest się czego bać. Niektórzy z pewnością powiedzą, że przereagowuję, że to wszystko to przecież tylko takie sobie kłapanie, gównoburza liczących naiwnie na anonimowość hejterów. Otóż - niekoniecznie... Hannah Arendt - zarówno w Eichmannie w Jerozolimie, jak i w Korzeniach totalitaryzmu - pokazuje, że do ludobójstwa nie jest potrzebne żadne metafizyczne, demoniczne zło: wystarczy paranaukowa teoria (rasowa, klasowa czy jakakolwiek inna) pozwalająca wykluczyć z pełni praw określoną grupę społeczną i sprawna machina biurokratyczna, która zdejmie z jednostki część indywidualnej etyczno-moralnej odpowiedzialności - i już podrzędny urzędniczyna zamienia się w kata milionów... Z pewnością wielu widziało filmik, na którym sympatyzująca z nacjonalistami węgierska dziennikarka na oczach wielu podkłada nogę przybyszowi biegnącemu z dzieckiem na ręku - a przecież dziecko to najsilniejsze alibi, najmocniejszy argument przeciwko bezpośredniej przemocy: sam, spacerując z synem, zapuszczam się bez lęku w zaułki osiedla, które są samym id tej krainy, w której obcy ginie, bo wiem, że mogę liczyć na chwilową choćby nietykalność (na marginesie: odpowiedź na pytanie, dlaczego jednym z pierwszych wystrzałów w opisywanej tu batalii było słynne już zdjęcie utopionego w czasie próby dostania się do Europy, trzyletniego Aylana Kurdiego, jest właśnie taka - nie chodziło tu o drastyczność samej fotografii, o dzielone z Iwanem Karamazowem przeświadczenie, że cierpienie dziecka nicuje sens wszechświata, o bezsilną bezwzględność wściekłości i rozpaczy wszystkich patrzących na zwłoki malca rodziców; poszło o zgrozę, jaką budził zalew komentujących zdjęcie, egzemplarycznie nazistowskich wynurzeń i szyderstw). Jak zatem się nie bać, skoro już teraz w imię ideologii kobieta rezygnuje z najbardziej oczywistych, najbardziej ludzkich (a nawet zwierzęcych), najbardziej europejskich odruchów? Czy naprawdę tak daleko jesteśmy od zamiany przemocy słowa w przemoc czynu i przemoc instytucji? W świetle rozpoznań Arendt - wcale niedaleko, przerażająco wręcz blisko: pierwszym aktem każdego ludobójstwa jest stygmatyzacja, a ona zaczyna się zawsze w języku...
Julius Streicher był w III Rzeszy redaktorem i wydawcą "Stürmera", tygodnika, którego najgłówniejszym celem było propagowanie (w formie skrajnie zwulgaryzowanej) urzędowego antysemityzmu. A zatem Streicher to wyłącznie wyrobnik słowa - a przecież w Norymberdze zasiadł na jednej ławie oskarżonych z o wiele bardziej jednoznacznymi i oczywistymi architektami i wykonawcami hitlerowskich planów wojennych i eksterminacyjnych, z Göringiem, Kaltenbrunnerem, Ribbentropem... W uzasadnieniu wyroku na Streichera - które cytuję za ohydnym i obrzydliwym, fascynującym Dziennikiem norymberskim G. M. Gilberta - czytamy między innymi: "[...] Wiedząc o eksterminacji Żydów na okupowanych terytoriach wschodnich, Streicher nadal pisał i publikował swoją propagandę śmierci [...] Podżeganie do mordowania i eksterminacji w czasie, gdy Żydzi na Wschodzie byli zabijani w najstraszliwszych warunkach, w sposób oczywisty stanowi prześladowanie na gruncie politycznym i rasowym przez nawiązanie do zbrodni wojennych w sensie zdefiniowanym w Karcie Londyńskiej oraz jest zbrodnią przeciwko ludzkości".
Tak uzasadniony wyrok nie na mordercę, nie na wojskowego rozkazodawcę umundurowanych katów, nawet nie na administracyjnego zarządcę któregoś z trybów nazistowskiej maszynerii unicestwiania, ale na zwykłego pismaka, na urzędowego hejtera Rzeszy - był wyrokiem śmierci. Międzynarodowy Trybunał Wojskowy w swej surowości zrównał słowo nawołujące do mordu, mord uzasadniające, nobilitujące i rozgrzeszające z samym mordem.

Z tym wszystkim związany jest jednak jeszcze jeden mój lęk: lęk przed tym, z jaką łatwością język nienawiści - a wszak Lingua Tertii Imperii to najczystsza emanacja nienawiści; właśnie najczystsza, bo jest to nienawiść wyzbyta indywidualności, emocjonalności i przygodności, podniesiona do rangi moralnego imperatywu, rozmieniona na sumienność urzędniczych zatrudnień, przybrana w maski wzniosłej żołnierskiej powinności - infekuje, jak bardzo jest toksyczna (podobno Julius Streicher, nawet stając już 16 października 1946 roku pod stryczkiem na zapadni szubienicy w norymberskim więzieniu, nie mógł odmówić sobie wzniesienia okrzyku sieg hail!). Sam się o tym przekonałem nader boleśnie, gdy - powodowany wilczymi emocjami - w ferworze fejsbukowej dyskusji stwierdziłem, że być może problem hipotetycznego przeludnienia Europy żywiołem muzułmańskim należy rozwiązać odsyłając do obozów koncentracyjnych tych, którzy sami wzywają do gazowania i palenia. Co prawda myślałem o obozie koncentracyjnym już to w kategoriach metafory nie uśmiercania, ale foucaultowskiego z ducha, radykalnego ekskludowania z przestrzeni ufundowanej na pewnych wartościach elementu wartości te negującego w samych ich rudymentach, już to jako o czymś w rodzaju contrapassio Akwinaty i Florentczyka: jedynego możliwego miejsca kary dla tych, którzy kary takiej chcieliby dla innych... Niemniej jednak rację miał M., który jako pierwszy surowo mnie w tamtej dyskusji napomniał (wdzięczny jestem mu tym bardziej, że ze względu na specyficzną relację byłego nauczyciela i byłego ucznia, jaka nas łączy, napisanie tego, co napisał, z pewnością nie przyszło mu łatwo) - takie słowa nie powinny być przeze mnie użyte, w żadnym sensie i z żadną motywacją.
Co sprawia, że prosiłbym, by to, co powyżej, czytać również jako akt prywatnej mojej ekspiacji.

2 komentarze: