piątek, 5 lipca 2013

Wolałbym nie (?)

No tak...
Od czegoś trzeba zacząć, prawda?...

No to może by tak Gombrowiczem? Wszak włażenie na ramiona gigantów zawsze daje lepszy widok, a czy się tego chce, czy nie, dziennik Witolda G. to dziennik nad dziennikami, arcydziennik. Znana sprawa: pierwsze (choć podobno, jak twierdzą uczeni w piśmie, wcale nie takie znów pierwsze) zapisy z 1953 roku, to uporczywe "ja" ciągnące się od poniedziałku do czwartku... tak, nie ma wątpliwości - pisze się zawsze tylko w swoim imieniu, pisanie to potwierdzanie własnego bycia sobą, również wtedy, gdy jest to bycie kimś innym. W takim czy innym autobiografizowaniu zarówno ta sobość, jak i ta inność są tyleż bardziej niewątpliwe, co fantasmagoryczne.
A może inaczej? Tyrmandem na przykład. Dziennik 1954 zaczyna się jakoś tak: "ukorzyłem się przed Bogiem" (nie pamiętam dokładnie, jak to szło, a mój egzemplarz, napęczniały od soku pomarańczowego, rozlanego przez Kasię w plecaku, kiedy to lata temu wracaliśmy zimą z Gorców, gdzieś się skrył na półce). Dobry początek. Zaczynać trzeba (jeśli tylko można) od jakiegoś wyrazistego tąpnięcia, od zerwania ciągłości znaczącego mocny koniec, będący warunkiem mocnego początku - a czyż może być wyrazistsza figura takiego zerwania niż stanięcie przed Bogiem w doświadczeniu chwilowej choćby egzystencjalnej nagości? Tak się powinno kończyć. Tak się powinno zaczynać. Z Bogiem? A owszem, ja przynajmniej tak wolę, ale jakby co, to przymusu nie ma.

Zacznę jednak inaczej. Od tego Bartleby'ego.
Ten tytułowy bohater opowiadania Hermana Melville'a, niepozorny kopista z pewnej kancelarii prawniczej przy Wall Street, wchodzi w sam środek rzeczywistości poddanej opresji instytucjonalnego ładu: w kancelarii ma za zadanie przepisywać słowo w słowo dokument za dokumentem. Ale pewnego dnia, zamiast zacząć kopiować, wygłasza swoją magiczną formułę: "I would prefer not to" - "wolałbym nie"... Nie stosuje się do polecenia swojego przełożonego - ale też nie odmawia wprost. I tym samym staje się ikoną najskuteczniejszego sprzeciwu: zaniechania, powstrzymania, ustawienia się na granicy między afirmacją a negacją. Nie można mu zarzucić bezczelnego wymigiwania się od pracy - ale też niepodobna zmusić go do czegokolwiek, bo on po prostu "wolałby nie"...
Lubię tego bohatera. Głowili się nad nim moi uczniowie, biedzili się moi niegdysiejsi studenci - i z tych wszystkich naszych interpretacyjnych uniesień wyszło mi, że Bartleby (który - jak się dowiadujemy z zakończenia opowiadania - przed przejściem do kancelarii przy Wall Street pracował w osobliwym biurze zajmującym się listami do nieżyjących adresatów) jest metaforą życia samego w sobie. Bo życie ufundowane jest na ciągłej potencji, na zmianie, na tym, co nieoczekiwane - każde nazbyt zdecydowane "tak", a jeszcze bardziej każde kategoryczne "nie", to opowiedzenie się po stronie śmierci, tej ostatecznej postaci radykalnego wyjaśnienia. Tymczasem życie jest śladem, jaki kreśli czarny lot jaskółki na tle zimnoniebieskiego wieczornego nieba. Niczym więcej, niczym mniej.

Takie życie będzie mnie tu pisało. Takie życie będzie mnie tu wymyślało.
A dlaczego "de Angola"? Na razie niech wystarczy, że Angola to moje apelido - imię, jakie po batizado nadaje się każdemu alunowi w capoeira. No, poza tym wyszło też tak, że samo "Bartleby" jako tytuł bloga było już zajęte... A o capoeira jeszcze się kiedyś tu napisze.

Ale przecież ten cały początek wysnuwa się zupełnie skądinąd. Z obrazu, który napisał mi się gdzieś z rok temu i który nie daje mi spokoju. Wygląda to tak: jedna uliczka przez miasteczko - na przestrzał, pylista i pusta. Na jej środku skorpion, czarny z kawowymi odnóżami. Mały, dokładnie jak wtedy - ale słońce stoi już tak nisko, że rzuca cień niewiarygodnie długi, aż do samego końca ulicy. Ewentualnie: przy wjeździe do miasteczka ogryziona przez mrówki czaszka wołu, na której przysiadł sęp (ale to wersja bardziej popularna, na listy przebojów).
Niewykluczone - jak to napisał Andrzej Stasiuk w pierwszym zdaniu Jadąc do Babadag o pewnym zdjęciu Imre Kertésza - że wszystko, co napiszę, zaczyna się od tego obrazu...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz