wtorek, 27 sierpnia 2013

Niezamieszkana gościnność mitu


Ponieważ dopiero co wróciliśmy z Kasią z gór, więc spróbuję napisać o górach. Co się pewnie nie uda - bo cholernie trudno jest bez popadania w kombatanckie mitologizowanie, w zadęcie, pretensjonalność i kicz pisać o fenomenie tak szczególnym, tak retorycznie skostniałym (dojechanym jak szkapa po westernie - powiedziałby Ł.) z samego jego środka, z wnętrza własnego uzależnienia. Niemniej spróbujmy - zróbmy kółeczko, złapmy się za ręce (albo i nie), a prowadzący pan doktor powie: "to dziś zacznie Przemek". A Przemek na to: "chodzę po górach gdzieś tak pewnie od ćwierćwiecza - zacząłem, bo...".

No właśnie - bo co?

Najbanalniejsza odpowiedź - dla samej urody pejzażu, który zawsze ma w sobie coś dzikiego i którego nie dostaje się za darmo. 
Ta dzikość... coś tak oczywistego, że zupełnie się jej nie zauważa, a przecież to nie musi być tamten zachód słońca na Fărcăulu z czerwono-złotymi paznokciami nocy sięgającymi ku nam gdzieś od Czywczyna, wystarczy kawałek rozmigotanej upałem łąki na stokach nad Popradem. Chodzi po prostu o wyrwanie się z zakodowanego w genach przywiązania do poruszania się po płaskim - bo to najbardziej naturalne, najkorzystniejsze z punktu widzenia wysiłkowej ekonomii organizmu; jak w niezrównanym pierwszym zdaniu Kroku Sitonena Bohdana Zadury: "Przychylne były mi wielkie równiny". Tak zatem zachwyt na urodą gór jest - paradoksalnie - głęboko nienaturalny: zachwyt wzroku tracącego nad sobą kontrolę przy próbie zgłębienia nagle obrywającej się linii horyzontu, jest zachwytem właśnie nad przekraczaniem granic wyznaczonych nam przez naturę. Podobnie wszystkie te tylko w górach widywane harce mgieł, świateł, wichrów i barw - doświadczenie ich piękna jest występnym po trosze (i występnością tą, a jakże, ekscytującym) doświadczeniem czegoś, co nie jest nam dane. Co musimy sobie wychodzić.
No właśnie: tej nienaturalności nie doświadcza się bez opłaty. Najniższa z nich to po prostu ból nóg i ramion - najwyższą bywa życie (we wspomnieniach himalaistów zawsze w pierwszym rzędzie poruszała mnie ta niemożliwa do pełnego opowiedzenia i etycznie co najmniej niebezpieczna ekstaza ostatecznego przekraczania granic sił i kondycji, w której wspinacz - niczym kot Schrödingera - staje w sytuacji najradykalniejszej egzystencjalnej polaryzacji: albo będzie żywy w jakiś nowy, wyższy i trudny do przewidzenia sposób, albo nie będzie żywy wcale; tertium - którym byłoby życie w dotychczasowym wymiarze - non datur). 
Czyli że jak? Mitologia łażenia po górach jako powrotu do natury byłaby w istocie rzeczy czymś jednak nienaturalnym? Niejedyny to przypadek, gdy gładka powierzchnia banału okazuje się poprzecinana rysami paradoksów.

Dalej: mitologia wolności.
Jeżeli rzeczywiście jest tak, że chodząc po Beskidach, Sudetach, Połoninach Hryniawskich czy Górach Rodniańskich czułem się szczególnie jakoś wolny, to była to specyficzna, z gruntu metafizyczna odmiana czegoś, co Isaiah Berlin nazwał ongiś wolnością negatywną, wolnością "od". Albo - jak to powiedział na tamtych jakże pamiętnych rekolekcjach z medytacją chrześcijańską ojciec W. - dobrze jest pooglądać różne pomniki ludzkiego dobrobytu, żeby uświadomić sobie, bez ilu rzeczy można się obejść. Albo jeszcze inaczej, z punktu widzenia głównego bohatera Pana Lodowego Ogrodu Jarosława Grzędowicza, który na obcej planecie szybko musi nauczyć się obywać bez swojego porannego cappuccino.
Będąc w górach nie doświadczałem wolności dlatego, że mogłem coś robić, coś nie do zrobienia gdzie indziej, w innym czasie - a już na pewno nie przede wszystkim. Ważniejsze zdaje mi się to, że mogłem (a czasem musiałem) tego czy tamtego nie robić. Myć się codziennie i codziennie zjadać przynajmniej jeden ciepły posiłek. Nocować pod dachem i chodzić w suchym ubraniu. Wysypiać się. Mieć ciepło i jasno na życzenie. Uczciwszy uszy: srać w warunkach nie urągających elementarnym wymogom higieny i intymności.
Taka redukcja (już to dobrowolna, już to wymuszana) wymagań i potrzeb prowadzi do - mimowiednej i półświadomej czasem - konieczności redefiniowania tego, co jest życiową niezbędnością. Niczym mikroskalowy anachoreta, dochodziłem w swej górskiej codzienności do szczególnego egzystencjalnego ogołocenia, do punktu, w którym nie liczy się praktycznie nic prócz tego, co tu i teraz. Najbardziej tu, najmocniej teraz.

Bo to właśnie wydaje mi się najważniejsze: każdy spędzony w górach moment jest chwilą wyjątkowo stężonego dziania się, czymś nienadającym się do jakiejkolwiek reprodukcji. Jak wtedy, lata temu, o szarym i najpewniej deszczowym poranku gdzieś na samym początku lipca w chacie pod Niemcową. Było nas tylko trzech - kiedy się obudziłem, w absolutnej ciszy, co najwyżej wypełnionej tylko lokującą się gdzieś na obrzeżach słuchu melodią pracy starych drewnianych ścian, miałem jedyne w swoim rodzaju wrażenie pełnego panowania nad czasem: przecież zaczynały się wakacje, czyli mała wieczność czekająca na moją i tylko moją sygnaturę... Nigdy nie udało mi się tego powtórzyć: tak jak nigdy nie odnalazłem smaku herbaty (najtańszej ekspresówki) z mlekiem porównywalnego z tym w Dublinie, kiedy była to pierwsza herbata jakoś tak od tygodnia. Albo i teraz, parę dni temu w Gorcach.
Byłem - po dziesięcioletniej chyba przerwie - na Gorcstoku, przeglądzie piosenki turystycznej organizowanym rokrocznie w bazie namiotowej pod szczytem Gorca. Daremnie szukałem uniesień i emocji sprzed lat. Pierwsza myśl, najoczywistsza i głupia: Gorcstok się zmienił. Myśl druga: on się nie zmienił, to ja się zmieniłem - wyślizgnąłem się z pewnej wspólnoty, która niegdyś w sposób niedostrzegalny była władna przemycić mnie przy ognisku i gitarze, przy tych samych, durnych czasem śpiewach, aż po świt. Ale to przecież chodzi o co innego - o to, że im coś jest intensywniejsze, im bardziej swoistą barwę, smak, brzmienie i zapach ma jakieś tu i teraz, tym bardziej naznaczone jest ono zbawienną (czasem myloną z przeklętą) jednorazowością. Bo tak jak Andrzej Stasiuk napisał, że nic nie szkodzi utopii bardziej niż nadzieja na jej trwałość, tak dla mitu zabójcza byłaby możliwość jego reinscenizacji. W micie - a mitologia gór jest jedną z ostatnich naprawdę żywych - nie da się zamieszkać na stałe; i tylko dlatego pozostaje on przestrzenią nieskończonej gościnności każdego jednego tu i teraz.

I tylko czasem... czasem... kiedy nagle okazywało się, że zupełnie niezbieżne melodie ze sceny (zwanej tu, z tym tak niepodrabialnym, bezkompromisowo grubym przewodnickim poczuciem humoru, Operą Obleśną) i znad ogniska w jakiś niemożebny sposób łączą się w jednej harmonii... albo kiedy zimny wiatr, po którym rozpoznaje się, że oto góry nieuchronnie wydychają już lato, a który niegdyś wykreślił mi na twarzy jedną czy drugą zmarszczkę, powraca - by upewnić się, że nie odwalił fuszerki i że zmarszczki są jeszcze na swoim miejscu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz