piątek, 30 sierpnia 2013

For Brutus is an honourable man...

Inscenizacja Juliusza Cezara Williama Szekspira w reżyserii Herberta Wise'a z telewizyjnego teatru BBC. Wyjątkowo intensywne - nawet jak na Szekspira - stężenie dzikich namiętności, uderzające tym mocniej, że rozhulane w sztafażu starożytnego Rzymu, kojarzącego się tak mocno ze stoicką powściągliwością, z etosem podniosłego obywatelskiego zatroskania. I chyba moja ulubiona scena z dramatów Stratfordczyka: retoryczny pojedynek Brutusa i Marka Antoniusza (tutaj akurat w mistrzowskich kreacjach Richarda Pasco i Keitha Mitchella) nad zwłokami Gajusza Juliusza. Ars bene dicendi najwyższej próby, to nie podlega dyskusji, można potraktować ten fragment jako egzemplifikację wcale znacznego fragmentu z monstrualnej Retoryki literackiej Lausberga... No to dlaczego właśnie to miejsce najmocniej mniej niepokoi, wprowadza największą interpretacyjną konfuzję?
Każdy z bohaterów Juliusza Cezara dźwiga w sobie - jak to u Szekspira - nieobliczalny ciężar emocji, motywacji, a na którymś tam poziomie również impulsów metafizycznych (zarówno angelicznej, jak i demonicznej natury); rozwikłanie tego to oczywiście przeklęty przywilej czytelnika/widza. Ale jeśli przyjmiemy za dobrą monetę sedno filozofii retoryki - czyli założenie, że mówca to vir bonus, który nas nie zwodzi - to w momencie oratorskiego popisu Brutusa i Antoniusza musimy obu im wierzyć, inaczej wykluczymy się z komunii tych, do których się przemawia. I tu dzieje się coś dziwnego - Brutus, który do tej pory jawił się jako jednak zbrodniarz, zyskuje na wielkości, potrafi swej zbrodni nadać przekonującą sankcję wyższej konieczności; takim pozostanie już do końca sztuki. Marek - w dotychczasowym przebiegu dramatu postać dość miałka, może nawet nieco groteskowa, ale bez wątpienia ślepo zapatrzona w Cezara - na fali swej niekłamanej rozpaczy wybija się na autentyczną wzniosłość. To jednak dla Szekspira za łatwe - bo pierwszy moment chwały Antoniusza jest jednocześnie momentem ostatnim: od tej pory obserwować będziemy go jako podporządkowującego swą krętacką politykę obsesji zemsty, chęci nadania niepowstrzymanego pędu owej kotłowaninie "psów wojny", którą wieścił zanurzając  swe ręce w krwi Gajusza po raz pierwszy. W ten sposób krew działa jako ciemny afrodyzjak, zmieniający ludzką duszę w odmęt czystej negatywności - jak w tylu innych miejscach u Szekspira, jak u Ryszarda, Jagona, Lady Makbet...
Cała tragiczność tego dramatu zapętla się zatem właśnie w momencie oratorskiego wzlotu Antoniusza i Brutusa. A Juliusz Cezar zaczyna przypominać figurę zwaną w retoryce chiazmem albo antymetabolą - niemożliwe, ironiczne skrzyżowanie, nierozstrzygalny pojedynek wektorów wiodących od wielkości do podłości i z powrotem, i jeszcze raz, i jeszcze...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz