piątek, 16 sierpnia 2013

Maksymalny udźwig 50 kg

"System zaczynał się rozpadać". Tyle John Ashbery. Pierwsze zdanie poematu System. Kiedy rok temu na festiwalu Europejski Port Literacki Wrocław (czy jakoś tak: trochę się już gubię w nazwach tej naprawdę bliskiej mojemu sercu imprezy) Andrzej Sosnowski miał czytać tłumaczonych przez siebie Johna Cage'a i Ashbery'ego właśnie, temu drugiemu poświęcił dokładnie tyle, jedno, pierwsze zdanie. Cała reszta to była ekstaza 45' dla prelegenta pierwszego z Johnów.

System zaczynał się rozpadać. Rozpada się co wakacje - co najmniej dwojako. Po pierwsze - każdego lata czuję się wyjątkowo antysystemowo, bo oto w pełni legalnie i płatnie mogę nic nie robić. Oczywiście nieprawdą jest, że nauczyciele pracują tylko osiemnaście godzin w tygodniu, ple-ple-ple - przez większość z dziesięciu miesięcy roku szkolnego zasuwają zdrowo także poza szkołą (pewnie, że nie wszyscy, ale przeca nawet wśród górników dołowych też element bumelancki się znajdzie, nie oszukujmy się), a i w wolnym czasie świąteczno-noworocznym i feryjnym wcale często toną w papierach; ale prawdą jest, że te dwa miesiące laby to jednak dużo jest. Bardzo dużo. Na tyle dużo, że zaczynam czuć się jakoś nieswojo i cokolwiek neurastenicznie szukam sobie zajęcia - i naprawdę wymaga niejakiego wysiłku, by nauczyć się korzystać z wolnego czasu, dochodząc do wniosku, że skoro system pozwala, to nieładnie jest nie pomagać mu w dziele ekonomicznej autodestrukcji (którą co poniektórzy straumatyzowani własnymi wspomnieniami szkolnymi samorządowcy wieszczą za każdym razem, gdy przyjdzie im powiedzieć coś o zatrważającym nauczycielskim nieróbstwie).
Po wtóre - i ważniejsze - system rozpada mi się również dlatego, że wakacje są dla mnie czasem bezwstydnego nurzania się w literaturze popularnej. Odkładam na bok dzieła ważne i poważne - której to powagi i wagi pieczęcią jest zarówno ich opasłość (ospałość?), jak i znikoma społeczna poczytność (poczytalność?). Rezygnuję z przekraczania kolejnych kręgów snobistycznego wtajemniczenia, z rytuału dowiadywania się, jak też będzie wyglądać odnajdywanie czasu przez Marcela w ostatnich tomach wiadomo czego. Przestaję szperać w kufrze z notatkami, z których nie powstało wielkie dzieło o pasażach handlowych w dziewiętnastowiecznej Francji. Nie dla mnie tajemna wiedza o malarskich reprezentacjach melancholii, theatrum polskości i teorii aktora-sieci. Na ekran wyobraźni rzucam losy rodu Starków, Kurta Wallandera i Vuko Drakkainena.

I jakoś nie potrafię się tego wstydzić. Już pal sześć, że rozróżnienie między kulturą popularną a wysoką coraz mniej mi leży (czy muzyczne eksperymenty Franka Zappy albo Toma Waitsa, komiksy Jaroslava Rudiša i Jaromira 99, filmy anime Hayao Miyazakiego, opowieści Ursuli K. Le Guin o ziemiomorskich czarnoksiężnikach, gry flashowe Mateusza Skutnika to wyłącznie popkultura? Śmiem wątpić, a raczej śmiem nie wątpić, że nie) - chodzi o rzeczy znacznie bardziej fundamentalne. Bo to właśnie literatura masowa - fantasy, kryminał, horror - najpełniej przywraca nas źródłowemu doświadczeniu literatury. Co robi aojda albo trubadur, kiedy staje przed słuchaczami na książęcym dworze bądź w odpustowy czas na jarmarku, jakie zadanie ma przed sobą arabski mistrz opowieści, hakawati? Czy chodzi o komplikowanie doświadczenia świata, o rozpraszanie tożsamości, o penetrowanie możliwości języka? Nie - tu gra się toczy wyłącznie o dwie rzeczy, na pozór najprostsze w świecie: o wciągającą, pełną, spójną i domkniętą, wielką opowieść, w której ucieleśniać się będzie marzenie o przygodzie, o spotkaniu z niebywałym. Opowieść i przygoda - dwa filary, na których wznosi się gmach literackiej cywilizacji... próżno tego szukać u Schulza i Nabokova, u Faulknera i Parnickiego, u Pereca, Woolf i Tulli. Owszem, ci wielcy destruktorzy tradycyjnej opowieści otwierają przed czytelnikiem alternatywny wszechświat najbardziej dywersyjnych (perwersyjnych) literackich potencji, ale jeśli gdzieś mamy szukać ech tego, czym literatura była u swego zarania, w swoim złotym wieku niewinnej wiary w łączliwość świata i czytelnika przez słowo, to nie tam. U Chandlera, Asimova i Kinga - ale nie tam.
I dlatego zawsze z początkiem wakacji przestępuję próg osiedlowej biblioteki... Ach, to ciemne, brzydkie i ciche wnętrze, tak przytulne zimą, tak przyjemnie chłodne w upał! Ach, te cztery ledwo zipiące komputery z darmowym dostępem do sieci! Ach, te stosy czasopism, ach, te plakaty informujące o lokalnych inicjatywach kulturalnych, z których i tak nikt nie skorzysta! Ach, te wystawy miejscowych artystów, pokłosia kolejnych konkursów plastycznych i fotograficznych! Ach, te rzędy najtańszych (choć solidnych) metalowych półek, opisanych na bokach skrytymi pod taśmą samoprzylepną informacjami "horror", "dramat", "sensacja", "fantastyka", "romans", "poezja", "lektury", gdzieniegdzie z resztką fabrycznego ostrzeżenia "maksymalny udźwig 50 kg"... zawsze zastanawia mnie, ileż nieogarnialnego ciężaru przeżyć, emocji, radości i rozpaczy, złości i śmiechu mieści się w każdym z tych pięćdziesięciu kilo. Ach, te opatulone w folię grzbiety książek, spomiędzy których wystają kawałki kartonu z kolejnymi literami alfabetu! Ach, te tak niepodrabialnie zażółcone krawędzie stron powieści Dicka i Miłoszewskiego. Grzędowicza i MacLeana. Mastertona i Kossakowskiej. Strugackich i Białołęckiej. Barkera i Larssona.

Ot, takie na przykład 20 000 mil podmorskiej żeglugi Juliusza Verne'a. Przeczytane - wstyd przyznać - po raz pierwszy, choć wiele innych powieści wynalazcy XX wieku zostało w dzieciństwie zaczytanych aż po kompletną fizyczną dezintegrację woluminu pomyślanego przez wydawcę jako niepodzielna i względnie trwała całość. Obraz ginącego żeglarza, miotanego w wielometrowych mackach mątwy oczywiście niezamierzenie śmieszy - ale już nieprzenikniona tajemniczość kapitana Nemo (trzeba będzie wszak czekać aż do ostatnich stron drugiego tomu Tajemniczej wyspy, żeby choć trochę zasłonę tej tajemnicy unieść), tego wielkiego romantycznego buntownika o lepszy świat, który w imię swojego tragicznego i zbrodniczego romantyzmu obmyśla machinerię będącą kwintesencją pozytywistycznego marzenia o władzy nad materią, do dziś urzeka. Albo Stephen King - też jeszcze nigdy nieczytany. Sklepik z marzeniami - przejmujący swą trafnością obraz depresji jako ciemnego głosu, który podpowiada, jak każde poczucie sensu zamienić w obezwładniający bezsens. I boleśnie dotkliwa analiza fenomenu konsumpcji, która sama stwarza wartość swojego przedmiotu - i która obraca się zawsze przeciwko konsumującemu. Analiza mechanizmów prowadzącego do alienacji fetyszyzmu towarowego precyzyjna jak u Marksa, tylko przebrnąć przez to jakby łatwiej... Ręka mistrza - mistrzostwo konstrukcji: w horrorze filmowym efekt zagrożenia często powstaje przez zagęszczenie akcji, u Kinga na odwrót, fabuła toczy się miarowo i niespiesznie przez ponad sześćset stron drobnego druku, napinając nerwy czytelnika z ponurą wprawą kata rozciągającego delikwenta na madejowym łożu. Albo Maja Lidia Kossakowska i jej Grillbar Galaktyka - frenetyczny pastisz science-fiction z punktu widzenia wziętego kucharza; wszechświat zaludniony gęściej i bardziej nieprawdopodobnie niż w Gwiezdnych wojnach albo w Dziennikach gwiazdowych Lema, feeria oczyszczającej synapsy wyobraźni, która po równo nie oszczędza mistrza Yody, obcego z pokładu Nostromo i Unii Europejskiej. Albo Dmitry Glukhovsky i jego Metro 2034 - fabularnie jakby uproszczone względem części pierwszej, niby to bardziej komercyjne i rozrywkowe, ale w gruncie rzeczy po prostu mniej pretensjonalne, przez co jeszcze bardziej rośnie jego siła jako brutalnie bezpośredniego manifestu uniwersalnego humanizmu. A pytanie, jakim sposobem tak udana może być fantastyka tak archaiczna, strasząca atomową apokalipsą i mutantami z wdziękiem rodem sprzed półwiecza - pozostaje otwarte...

I co, i to wszystko ma się niby zamknąć w wadze maksimum pięćdziesięciu kilo?..

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz