wtorek, 6 sierpnia 2013

Too old to rock'n'roll, too young to die (I)

No więc będzie o rock and rollu.
Właściwie to pomysł jest taki, żeby jakoś się spróbować uporać tu z tym, co mnie muzycznie naznaczało; najczęściej będą to opowieści o pojedynczych płytach, ale pewnie nie tylko. Teraz - na początek - będzie na przykład o tym, jak to się wszystko kiedyś tam rozpaliło... A także o The Smashing Pumpkins - bo jako że jestem przywiązany do momentów symbolicznych, to pomyślałem sobie, że wreszcie zobaczony (kilka dni - lub nocy - temu, po parunastu latach czekania) koncert Billy'ego Corgana i spółki będzie dobrym momentem, by zacząć.

No to najpierw o tym rozpaleniu. Musiał być początek lat osiemdziesiątych poprzedniego już wieku - na ferie zimowe do babci, do naszego rodzinnego domu przyjechał z wielkiego miasta mój starszy kuzyn. I przywiózł ze sobą dwie rzeczy - świnkę (nie zwierzę oczywiście, ale chorobę, którą w naszej wsi nie wiedzieć czemu nazywano też z angielska mumpsem) i Lady Pank; na to drugie składały się rzecz jasna kasety, ale też całkiem sporo jakichś fajansiarskich gadżetów, z których najlepiej pamiętam breloczki do pasa ze zdjęciem i nazwą kapeli. Obie te rzeczy okazały się nad wyraz zaraźliwe - z obu się też wyleczyłem: świnka podreptała sobie w niebyt po paru tygodniach (które wtedy dłużyły się jak wieki - do dziś pamiętam szok pierwszego spaceru po chorobie; szła już wiosna, cała droga przy domu płynęła fantazyjnymi zakosami błotnistej wody mieniącej się w pierwszym mocniejszym słońcu), a Lady Panku już nie słucham, choć jeśli przyjąć, że to od niego zaczęła się moja toksyczna miłość do rockowego jazgotu, to trzeba powiedzieć, że ta dziecięca choroba skończyła się wcale poważnymi powikłaniami...
Potem bywało rozmaicie: pojawiła się faza dyskotekowa. C.C. Catch, Modern Talking... cóż, nie ma się czego wypierać: osobiście sądzę, że idąca za taką muzyką fascynacja zachodnim światem walnie przyczyniła się do rosnącej w narodzie niewiary w komunę. A owszem, tak właśnie uważam: kreskówki Disneya, przemycane z Reichu numery "Bravo" i piwo w puszkach miały swój udział w demontażu PRL-u wcale nie aż taki mniejszy niż Ronald Reagan i Solidarność.
Później przyszedł heavy metal: pierwsza kaseta Iron Maiden (oczywiście The Number of the Beast), nagrana z Trójki (były wtedy takie audycje, że można było skopiować sobie całą płytę) Highway to Hell AC/DC. Na ręcznie przysposobionej okładce do tej ostatniej był tytuł zapisany zgodnie z moją ówczesną, przyzerową intuicją angielszczyzny, stąd wyszło Hey Wey to Hey - uważam, że i tak nieźle; gorzej, że usiłowałem też zanotować tytuły wszystkich utworów, podobnież intuicyjnie, za podstawę biorąc najgłośniej wyskrzekiwane przez Bona Scotta w danym kawałku słowa. Boże, dużo bym dał, żeby móc dziś rzucić okiem na tamten pracowicie wycięty z zeszytu skrawek kartki... No tak, ta Trójka to też trochę namieszała we łbie: U2, Duran Duran...
Następny ważny przełom to musiał być początek kolejnej dekady, jakiś koniec podstawówki - i znów odpowiedzialność za to ponosi wrocławski mój kuzyn. Nie zapomnę tego wieczoru, gdy słuchaliśmy wspólnie Meddle Pink Floyd - potem doszło The Doors, Led Zeppelin, Dylan, Hendrix, Joplin, Dire Straits... Zbaraniałem - z zamierzchłych lat sześćdziesiątych, które mnie podówczas kojarzyły się z wapniackim obciachem, za jaki miałem wczesnych Beatlesów, Presleya czy inne Czerwone Gitary, dobiegły mnie dźwięki absolutnie kosmiczne. I tak już zostało: następne lata, liceum i studia, to była powódź dźwięków bardziej niż najrozmaitszych, ale odkąd już wszystko nowe musiało zmierzyć się z nadświadomością istnienia rockowych gigantów, zachłystywanie się czymś do tej pory niesłyszanym szło jakby powściągliwiej. Generalnie muzycznie byłem już z grubsza ustawiony.
I tak już pewnie zostanie: czas przyznać się przed samym sobą, że niezależnie od uwielbienia, jakie żywię dziś do Keitha Jarreta i Charlesa Mingusa, do motetów Monteverdiego i Te Deum Arvo Pärta, niezależnie od transów, w jakie wprawia mnie Ravi Shankar albo Aphex Twin - pozostanę w pierwszej linii dzieckiem rockowego jazgotu, któremu krew będzie krążyć żywiej i buzować jakimiś ciemnymi, rytualnymi fluktuacjami zawsze wtedy, gdy Hammond Douga Ingle'a na spółkę z basem Lee Dormana zwiastować będą pierwszą z osiemnastu minut In-A-Gadda-Da-Vida.

A co z Dyniami?... Dynie przyturlały się do Polski w dziwnej połowie lat dziewięćdziesiątych, przyturlały się w ślad na Nirvaną, Pearl Jamem, Alice in Chains, Faith No More, Red Hot Chili Peppers, Rage Against the Machine, Soundgarden, Rollins Band i Biohazardem... Z całą tą fantastyczną ekipą z Seattle, Los Angeles i Bronksu łączyło ich chyba tylko to, że była to nasza muzyka. No dobra, niech będzie: pokoleniowa - ale bez jakiegoś zadęcia; po prostu to były nowe dźwięki, które trafiły na nową publikę. Ale tak na poważnie, to do dziś uważam, że tamten ferment, który huraganowym pierdnięciem rozkręconych gitar i poharatanych wokali wymiótł cokolwiek otłuszczone towarzystwo przejadające ostatnie resztki z blichtru lat osiemdziesiątych, był ostatnim - przynajmniej jak do dziś - tak ważnym zakrętem w muzyce rockowej. Przełom piątej i szóstej dekady miał swojego rock and rolla, końcówka szóstej - hippisowskie folki i psychodelie, początek siódmej - hard rocka, jej koniec - punka, połowa ósmej - wszelkie odmiany heavy metalu. No i później oni: trochę gniewni, trochę nadwrażliwi, trochę niechlujni, trochę zagubieni, ale za to obłędnie utalentowani - wszystko, co potrzeba dzieciakom w najgłupszym możliwym wieku piętnastu, siedemnastu, dziewiętnastu lat. A potem? Jakoś nie zauważyłem czegoś, co by tak mocno i jednoznacznie odcisnęło się na wszystkim niemal, co się gra i czego się słucha... Ale niewykluczone, że słuch już podówczas miałem cokolwiek przytępiony.
No i stało się. Billy Corgan (jak zawsze łysy, z szaleńczym nieładem w spojrzeniu, z krzywymi zębami i z nienaprostowaną przegrodą nosową, za to nieogolony i - co tu dużo gadać - z wcale pokaźnym brzuchem) i jego ekipa wyszli na główną scenę Off Festivalu parę minut po północy... Najgorsze, czego można się było spodziewać, to oczywiście efektownie podanego dania spod znaku zimnego mielonego i ciepłej wódki (tę wstrząsającą gastronomiczną metaforę zawdzięczam mojemu drogiemu przyjacielowi K.)... jak w zeszłym roku w Rybniku, na koncercie Guns N'Roses: niby wszystko ślicznie, zabawa naprawdę przednia, ale przecież widać od razu - chłopaki z castingu, cyrk i teatr, tak najuczciwiej to powinno się to nazywać Axl Rose & His Fuckin' Big Las Vegas G N'R Show! Tymczasem The Smashing Pumpkins zagrali właśnie tak, jak powinni grać idole lat szczenięcych - z ogniem, z pasją (i to w każdym z możliwych znaczeń słowa "pasja"), z jakąś dziką wewnętrzną prawdą, której niewywrzeszczenie grozi uduszeniem. Ich muzyka to zawsze była najpierw dławiąca ściana przesterowanych gitar, potem nosowe skrzeczenie wokalisty (są takie połączenia gitary i głosu, których nie da się zastąpić żadnym innym deblem - czego archetypem są Ozzy i Iommi w Black Sabbath), a gdzieś w tle jakieś zachwycające swoją prostotą, zapadające w ucho melodie. Na koncercie było to samo, ale wszystkiego jakby więcej... I chyba tej czarownej nocy zrozumiałem, dlaczego wtedy, dwadzieścia prawie lat temu, to właśnie tacy jak oni zawładnęli sercami polskich gówniarzy: bo w nich po raz kolejny objawił się najpełniej Król-Duch rock and rolla - maskowanie introwertyzmu furią, puszczanie instynktów w pląs jakiegoś voodoo, wywrzaskiwanie tego, czego inaczej nikt by nie usłyszał... Być może zresztą trzeba powtórzyć coś tak strasznie banalnego, że aż wstyd: w takim graniu jest jakaś pierdolona prawda. Lepiej tego nazwać nie potrafię, trudno.

Aha, i jeszcze jedno na koniec: pomyślało mi się, żeby te moje rock and rollowe wynurzenia oznaczać tytułem wziętym z jednej z pieśni Jethro Tull - że tytuł to bardziej niż znaczący, to się rozumie samo przez się... A jakby ktoś nie znał, to wklejam; właśnie tę wersję, bo w niej autoironia Iana Andersona sięga najcudniejszych szczytów kiczu, a hiszpańskie napisy jeszcze tę kiczowatość - przynajmniej dla mnie - nieco windują:




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz