środa, 23 października 2013

Uspokojenie


To jest mój czas. Jesień.
Kilka dni temu zstąpił na nią po raz pierwszy w tym roku ten magiczny moment, kiedy pozłocistość ustąpiła miejsca temu, co szare. Barokowa ekstaza kolorów, wrześniowe i październikowe puszenie się czasu - wszystko to jakby dochodziło do wniosku, że dość, że koniec. Z dnia na dzień mgły coraz mniej służyć będą stępianiu nazbyt ostrych konturów barw, coraz bardziej walić się będą na kark i dławić w gardle. Deszcz przestanie zwiastować ożywienie, zacznie przymuszać do tego, by poważnie podchodzić do każdej próby wyjścia na zewnątrz. W zniżkujących temperaturach ruch w krwiobiegach tego świata stężeje, nabierze ciężaru i rozmysłu. Drzewa z rajskich ptaków zmienią się w plątaninę linii tak bezbrzeżnie szarych, że gołębie na gałęziach będzie można omyłkowo wziąć za gargulce. Ech... po co zresztą strzępić język, skoro już wiek temu wszystko to tak nieporównywalnie zobaczył i opisem przyszpilił Władysław Reymont?

Ten opis z pierwszego tomu Chłopów, rozciągnięty na dwa długie, molowe akordy - wpierw kawałek z obrazami, które nijak nie chcą wyleźć z pamiętliwej wyobraźni: coraz bledsze słońce przyrównane do hostii, ludzie i bydło tknięci jak paraliżem melancholią wśród zrywających się z nagich pól stad wszystkiego kraczącego. Potem - duszący, półmroczny fragment o Zaduszkach: nic w nim z wymuszonej i skostniałej powagi kościelno-społecznego obrzędu, nic ze skomplikowanej teologii, ani jednego pogłosu rozpasanej semantyki obrzędu dziadów przepoczwarzonych pod piórem Mickiewicza w figurę o uniwersalności trudnej do ogarnięcia; po prostu czysta pogańska zgroza obcowania z tym, co obracając się coraz bardziej w bezkształt zepsucia, w nieludzką harmonię minerałów i najprostszych związków chemicznych, jednocześnie bytuje w świecie przedzimowego półżycia. Ale znów: nijak temu wampirycznemu półżyciu choćby do tandety pewnego cepeliowskiego nurtu w polskim kinie, gdzie na sielskiej-anielskiej naszej prowincji, we wsi spokojnej i wesołej (gdzie ani śladu po pegieerowskich zawaliskach, ani jednej nuty lepkiego zapachu wina Arizona) pijaczkowie wesoło i od niechcenia pogwarzają z dupowatymi duchami swoich bliskich. U Reymonta to, co zmarłe, objawia się pod postacią niepochwytnej ohydy jedynie po to, żeby przypomnieć o tym, jak bardzo śmierć jest niewesoła i nieoswajalna.
Dużo tych słów u pisarza, dużo młodopolskiej rozlewności... Ale też panuje on nad nią jak nikt. To, co dla Żeromskiego było ciamkającym bagienkiem, dla autora Pielgrzymki do Jasnej Góry jest lazurowym jeziorem, po którym pływa się z lekkością i wdziękiem - co najmniej - foki. Ilekroć biorę do ręki cokolwiek Reymonta, tylekroć ogarnia mnie podziw dla jego umiejętności panowania nad narracją, fabułą, ekspozycją bohaterów. Nigdy nie rozumiem, jak można zachwycać się ekranizacją Ziemi obiecanej, mając jednocześnie w pogardzie literacki pierwowzór - na mnie ten akurat film Wajdy, mimo kilkukrotnych obejrzeń (włącznie z tą nie wiem po co wypichconą, kompletnie nieudaną wersją reżyserską) aż takiego wielkiego wrażenia nie wywarł; owszem, ma on momenty wielkie, ale gdzie mu tam do Wesela, Człowieka z marmuru czy Popiołu i diamentu. A przy czytaniu dosłownie czuję ten rozdygotany jazgot maszyn włókienniczych, wbijający się hipnotycznym rytmem w codzienność fabrycznego miasta i w interwały powieści. Jest taki moment na Amadeuszu Formana, rzadko zauważany, a dla mnie absolutnie najpiękniejszy: Mozart kreśli nuty na partyturze rozłożonej na stole bilardowym, bawiąc się jednocześnie bilą, odbijając ją nonszalanckim gestem od band; dopiero po chwili (a najpewniej wtedy, kiedy te kadry ustąpią już miejsca feerii następnych) można sobie zdać sprawę, że ten osobliwy, rozgrywający się po trójkącie ruch to nic innego jak odmierzanie taktów... Tak widzę piszącego Reymonta: jako kogoś z niezawodnym, niesłyszalnym dla nikogo oprócz niego metronomem w piórze.

No, ale jesień: dziś (zadziwiający upał przywodzi na myśl inny jesienny czas, ten sprzed prawie półwiecza, kiedy Sted i Witek kopali w mule tej epoki) znów wypełniona pięknym skupieniem na samej sobie, na czasie, który staje się jakoś dotykalny, pod dłonią przyjemnie szorstki jak łamiąca się z nieśmiałym szelestem trawa zwarzona pierwszym przymrozkiem. I myślę o tym, że są w niej rzeczy, których nie zobaczył nawet Reymont. Bo nie ma w Chłopach nic o tym, jak zmokłe, otrząsane przez szary wiatr liście znoszą granicę między trawnikami, chodnikiem i brzegiem ulicy, jak pod ich butwiejącym kocem rozcierają się kontury i barwy masek parkujących samochodów, wyglądających tak, jakby zaryły nosami w stertach tego, czego pozbyły się akacje, kasztanowce i lipy. Nie ma też ani słowa o tym, że resztki tego samego listowia jeszcze chwilę temu, kiedy rozpraszany widmowymi latarnianymi świetlikami zmierzch dopiero przechodził w coraz bardziej niecierpliwą o tej porze roku noc, łudząco przypominały wiosenne, dopiero co rozwite i radośnie dziwiące się słońcu pąki. No i nie znalazłem też nic o absolutnej doskonałości wiewiórczych skoków (zawsze, kiedy widzę wiewiórkę, mam to samo wrażanie pełni, przeświadczenie, że z tego ruchu nie da się wyłączyć ani jednego drgnienia mięśni i ścięgien).

Jesień, czas uspokojenia. Czas czasu, czas sam w sobie.

Ileś tam lat temu wybrałem się w okolicach 11 listopada w góry. Spać mi przyszło w jednym z podszytych wiatrem gorczańskich szałasów. Rankiem miałem rzadką możność doświadczenia takiego właśnie czasu: ani kołowego, ani wahadłowego, ani - tym bardziej - jako linearnej abstrakcji. To był czas powstrzymany, stojący - udało mi się zastać go wtedy, gdy zwalnia aż do poziomu widzialności, przyłapać na niepłynięciu. Powietrze wypełniała supłająca się gdzieś na progu tego, co można zobaczyć, perłowa mgła; z gęstej ciszy kompletnie bez przekonania wysączały się niespieszne dźwięki budzącej się do leniwego sobotniego życia wsi w dolinie; powoli i jak najciszej wchodziłem w dostojną starość roku, który wiedział już, że wszystko było i że jedyne, co nadejdzie, to wielkie uspokojenie.

Słońce podnosiło się coraz wyżej, blade jak ta święta hostia w dogasającym blasku gromnic. Bezczasowa przestrzeń świata była pod dłonią przyjemnie szorstka, jak łamiący się z nieśmiałym szelestem, platynowy odcień traw zwarzonych pierwszym przymrozkiem, a czasem gładka jak sierść śpiącej wiewiórki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz