poniedziałek, 30 grudnia 2013

Apophrades

Pewnie nigdy bym nie napisał o Andrzeju Stasiuku, gdyby nie trzy rzeczy.

Po pierwsze - i najprostsze: wyżej wymieniony po latach kiepskiej formy, znaczonej tytułami tak smutno nieudanymi jak choćby Dojczland (bezwzględnie uczciwy w odsłanianiu źródeł własnego resentymentu, ale brzmiący jak karykatura samego siebie), Grochów (trudno dyskutowalny ze względu na nieznośnie intensywny osobisty ton, ale - wstyd przyznać - pozostawiający mnie kompletnie obojętnym), a zwłaszcza Taksim (po prostu marny - bez żadnego "ale", bez czegokolwiek, co mogłoby go wybronić), no więc Andrzej Stasiuk wreszcie napisał książkę wybitną: Nie ma ekspresów przy żółtych drogach. Oczywiście - wielu jest takich pisarzy, którym raz idzie lepiej, raz gorzej - ale pisarstwo Stasiuka zbyt wiele dla mnie znaczy, mam z nim zbyt mocny, toksyczny związek (incydentalnie jako - za przeproszeniem - literaturoznawca, ale przede wszystkim jako czytelnik), bym wobec faktu napisania przezeń książki tak dobrej mógł przejść obojętnie.

Po wtóre - bo przeszły już święta Bożego Narodzenia, stary rok chyli się ku nowemu, a dookoła nas ciągle jesień, raz mroźna, opatulona w szron, kiedy indziej znów spowita cuchnącą krakowską mgłą, z rzadka deszczowa i depresyjna jak słuchanie na kacu Toma Waitsa ze starej, przeciągającej kasety, a teraz z kolei - irracjonalnie ciepła, doprowadzająca do przedwczesnego wiosennego szaleństwa pędy roślin, jeże, muchy i gołębie. Najważniejsze jednak, że ma te nieprawdopodobne momenty, kiedy całą swoją eteryczną (choć jednocześnie ciężką, dotykalną) przestrzeń oddaje w niepodzielne władztwo ptaków. Dzieje się tak najczęściej albo wczesnym rankiem, albo późnym popołudniem, kiedy to, co na ziemi i tuż nad nią spowite jest jeszcze (albo już) gęstym jak atrament mrokiem, podczas gdy tym jaśniejszy prawem kontrastu nieboskłon dziczeje w barwy, które wydają się ściekać wprost z malarskich szaleństw Jacksona Pollocka. I wtedy, w tej ciszy, nadciągają one: setki, może tysiące gawronów, kawek, wron zasnuwają powietrze, pękające od łopotu skrzydeł i krakania. Jest w tym widoku coś nie do ogarnięcia - myśl nie wyrabia, kapituluje i zastyga w pozbawionej rozumnego wsparcia percepcji. Emanujące jakąś nieprzeniknioną, niedocieczoną kolektywną inteligencją zasnuwanie, przelatywanie, krakanie, łopotanie. Nie jestem w stanie naciąć guza pulsującego uczuciami, jakie budzi we mnie ten widok... Jestem patrzeniem: w ziemię i niebo, które wydają mi się odepchnięte od siebie na jakąś kosmiczną odległość. Jestem słuchaniem: muszę się cały zmieścić w ściegu, jaki pozostaje między ptakiem a tąpnięciem jego skrzydeł i zduszoną sylabą zwieszoną z dzioba.

Po trzecie wreszcie: bo złożyliśmy z Kasią przedświąteczną wizytę H. (właśnie tak: mógłbym, parafrazując Dziennik 1954 Leopolda Tyrmanda, powiedzieć, że H. nie jest osobą, do której się "wpada" lub "zagląda"; jej się "składa wizyty"). No więc H., nieuleczalna humanistka w wydaniu konserwatywno-tradycjonalistycznym i o lwowskich korzeniach, ma dobrze ponad siedemdziesiątkę, zapierającą dech bibliotekę (tak na półkach, jak i w głowie), krewki temperament i niepowściągliwy język, a za sobą - życie, którego można jej równie dobrze pozazdrościć, jak i nie. Można - bo H. ma prawo patrzeć wstecz, na znaczące jej czas dramatyczne węzły polityki, historii i tego, co bardziej osobiste, bez cienia wstydu. Nie można - bo nikt nie powinien życzyć sobie, by jego siła woli, duchowy kręgosłup i władza sądzenia dojrzewały w tak bolesnych zderzeniach ze światem. Najprawdopodobniej nie zgadzam się z H. w jakichś - lekko licząc - osiemdziesięciu, dziewięćdziesięciu procentach: Ukraina i Rosja, patriotyzm i lewica, nauczanie języka polskiego i historii, literatura i teatr, martyrologia i kondycja współczesnego Polaka... o wszystkich tych tematach wołamy do siebie najczęściej z przeciwnych brzegów bezdennej jakiejś przepaści. I właśnie z tego powodu uwielbiamy z Kasią H. - bo zawsze się wzajem słuchamy, zawsze jesteśmy ciekawi swojego zdania; a ona - i za to jestem jej szczególnie wdzięczny - nigdy nie użyła wobec nas kontrargumentu z wieku, z życiowego doświadczenia, przeczuwając (choćby tylko instynktownie), że dzięki temu międzypokoleniowa dyskusja zawsze nigdy nie osunie się w jałową, jednostronną, pryncypialną i protekcjonalną gawędę weterana czasów słusznie minionych.
Tego wieczora H. opowiada - między innymi - o swojej ciotce (nazwijmy ją Waderą von Ungern-Sternberg), która w 1945 roku jako ostatnia z rodziny opuszczała Lwie Miasto, na dosłownie kilka chwil przed tym, jak Sowieci zamknęli granice, by mocą mocarstwowych dekretów oddać Związkowi Radzieckiemu to, co arbitralnie zdecydowano nazywać cesarskim. Ciotka Wadera szlocha, miota się w rozpaczy po pustoszejącym mieszkaniu, dopycha do walizki to, co najpotrzebniejsze. Na sam koniec trafiają tam rodzinne zdjęcia, które mają zaświadczać przyszłym pokoleniom rozproszonej przez historię familii o istnieniu arkadyjskiego czasu lwowskiego mitu. Nie wiem, być może to kwestia sugestywności sposobu opowiadania H., ale ten obraz przejął mnie do głębi - Wadera w chaosie ubywającej rodzimości Lwowa staje do nierównej walki o sens swojego świata przeciwko czasowi. Widzę w tym gest pełen najczystszego tragicznego patosu, daremną próbę wyrwania zębów jadowych nostalgii w desperackim wyprzedzającym ataku; przypominam sobie, co opowiadał Filip Springer o swoich wizytach w Miedziance, mieście skazanym na nieistnienie, kiedy kilka dekad po owym znicestwieniu jeden z dawnych mieszkańców Kupferberga chodzi po łąkach i błocie tak, jakby przemierzał ulice i place miejsca swej młodości, jakby brał się za bary z nostalgicznym upiorem - Springer mówił, że dotknęło go to daleko mocniej niż historie retorycznie znacznie wyraziściej obliczone na wzruszenie. Po tej opowieści H. rozumiem go tym pełniej.

No dobra - ale skoro już wiem czemu, to teraz pytanie brzmi: czemu miałbym nie pisać o Stasiuku. Odpowiedź - jak wiele innych - można znaleźć u Harolda Blooma.
Od dawna pociągała mnie myśl autora Lęku przed wpływem, jego wizja konstytuowania się piszącej tożsamości jako czegoś, co powstaje w ciągłej konfrontacji z cieniami wielkich mistrzów. Twórcza suwerenność - powiada Bloom - przechodzi przez kolejne konfrontacyjne kręgi wtajemniczenia, a w każdym z nich na inny sposób udaje, że jest niezależna od słów mistrza; każe sobie podawać (by sięgnąć po tak ważną dla samego Harolda Blooma metaforykę psychoanalityczną) wciąż nowe dania na totemicznej uczcie, gdzie pożera się ciało własnego ojca. A ostatnim z tych kanibalistycznych aktów ma być apophrades - czyli moment przyznania się (choć oczywiście już na własnych prawach) do zadłużenia w dziele tego wielkiego innego.
Lektura Nie ma ekspresów przy żółtych drogach była dla mnie takim właśnie "powrotem zmarłych", apophrades - czas dojrzał do tego, by stanąć w prawdzie przed sobą i przyznać, że mój sposób doświadczania świata (zwłaszcza jako czegoś istniejącego o tyle tylko, o ile jest wydane przemocy czasu), frazowania zdań, przywiązanie do konstrukcji retorycznych wysilonych ku temu, by znieść granicę między tym, co konceptualne a tym, co sensualne... że to wszystko mam ze Stasiuka. Trudno, nic nie poradzę; starałem się jak mogłem, żeby ustrzec się jego uwodzicielskiej siły (tak jak wtedy, gdy pisałem dość dużą rozprawę, która weszła później do tomu Ćwiczenia z rozpaczy, a w której to starałem się jak najjaskrawiej obnażyć w pisarstwie You-Know-Who wszystko to, co w nim najbardziej niebezpieczne, podziemne, negujące), ale widzę, że nic z tego nie wyjdzie. Z całą siłą uświadomiłem to sobie właśnie czytając ostatnią jego książkę, gdzie w niewiarygodnie hipnotycznej formie rozblasków wydobywanych z otaczającego nas zewsząd mroku zawarł wszystko, co w nim najlepsze.

Czyli co? Oczywiście ptaki zasnuwające jesienne niebo. Oczywiście grafinię Waderę von Ungern-Sternberg usiłującą wcisnąć ujadający czas w przestrzeń jedynej pozostałej przy życiu walizki.   

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz