piątek, 9 sierpnia 2013

Muzyka pszczół

pamięci Metysa

Nad Kraków z wolna nadciąga upragniona zmiana pogody... Na niebie dzieją się niezwykłe rzeczy: odczucie tytanicznego zmagania atmosferycznych gigantów przenika w dominium fizjologii. Rozprażony błękit ostatkiem sił powstrzymuje napór cisnących się zza zachodniego horyzontu chmur; po jego kapitulacji nad głowami robi się coraz bardziej biało, ziemia zdaje się płaszczyć jak pies, który nie wie, czego oczekiwać - smagnięcia kijem czy potarmoszenia za uszami. Wreszcie biel tężeje w coraz ciemniejsze, rtęciowe i ołowiane odcienie - tak jakby Bóg gruntował sobie płótno pod efektowne smagnięcia pędzlami błyskawic.

Taki czas, rozpęknięty między dwiema melancholiami: acedią najwyższego południa i spleenem deszczu, jest czasem bluesa.

Kiedy powietrze wypełniło się szmerem nieśmiałych jeszcze kropel, w tle pluskał fortepian, z którego Memphis Slim wyłuskiwał rozkojarzone akordy Late Afternoon Blues; pierwsze grzmoty nadciągnęły w doskonałym porozumieniu z niskim, zjeżonym początkiem Help Me Sonny Boy Williamsona. Zgrabnie omijając klekoczący złowieszczo ogon z krzepnącą w skwarze kroplą jadu na kolcu, nad zapylonym grzbietem skorpiona śmignęła pszczoła, by zniknąć w jego doskonale czarnym cieniu. Przez moment wesoło zalśniła w słońcu, wleciała do miasta, zastygła w powietrzu kołysana nutami rozwibrowanymi między smutkiem a histerią. Zastygła wśród nich jak w jeszcze głębszym cieniu, jak w bursztynie, na zawsze - bo blues to muzyka pszczół. Nie wiem czemu, ale tak właśnie jest.
Dryfuję wśród metafor i przybliżeń, bo jestem w zasadzie bezradny, gdy chcę napisać o tym, dlaczego blues jest dla mnie jakimś najintymniejszym muzycznym sacrum. Nie chce się powtarzać banałów o tym, że jest to tęskny niczym wilcze wycie zew wolności, że słychać w nim wytchnienie każdej komórki ciała po całodziennym udręczeniu pracą, że jego rytm to nie tylko uderzenia niewolnego serca, ale też stukot kół towarowych pociągów, którymi bezrobotni trampowie przemierzali Stany Zjednoczone w latach wielkiego kryzysu. Ale jeśli powiem, że blues to również zapach przypalonego obiadu i znikliwa wstęga światła, jaką pozostawia po sobie czmychający kot, to sam nic z tego nie zrozumiem.
Ale jedno wiem na pewno: do fascynacji bluesem nie potrzebowałem muzyki, wystarczało mi samo brzmienie słów, pod którymi skrywali się niektórzy spośród tych największych - Bukka White, Lightin' Hopkins, Blind Lemon Jefferson, Memphis Slim, Howlin' Wolf, Muddy Waters, Elmore James... Mógłbym tak wymieniać bez końca, to - jak każde - niedorzecznie melancholijne ennumeratio to w istocie najbardziej sekretna poezja bluesa. Może dlatego, że przywodzi na myśl wypominki za wyparte w kolektywną amerykańską nieświadomość dusze wielkich indiańskich wojowników: Szalonego Konia, Czerwonej Chmury, Deszczu w Twarzy, Siedzącego Byka?... Ale to niezwykłe napięcie owych słynnych dwunastu taktów, napięcie między niemożnością oderwania się od ziemi a ekstatycznym wzlotem w zaświat (czymkolwiek ów zaświat tu i teraz by nie był) skrywa się właśnie w tym.

Bluesa staram się słuchać niezbyt często - bo to coś znacznie więcej niż tylko słuchanie, to uczestnictwo w jakimś najtajniejszym rytuale, które wymaga ode mnie zbyt wiele. Ale za każdym razem jest to obrzęd pozwalający dotknąć jakichś rudymentów świata.

A Metys nie chciał do nieba. Zamienił się w pszczołę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz