czwartek, 22 sierpnia 2013

Too old to rock'n'roll, too young to die (II)

Słucham Franka Zappy.
Czasem mnie tak nachodzi, że czerpię snobistyczną, hipsterską radość z dźwięków cokolwiek bardziej skomplikowanych, w sposób nieoczywisty przekraczających granice między fajną melodią, żywiołem improwizacji a czymś wyraźnie zmierzającym ku granicy słuchalności: Sun Ra, Laurie Anderson, Tom Waits, The Plastic People of the Universe, Karlheinz Stockhausen, Ash Ra Tempel, Can, Tangerine Dream... No i oczywiście Zappa. Niby to muzyk znany i uznany, a przecież często stanowiący wstydliwy ciemny punkt w kompetencjach nawet tych, którzy mienią się koneserami muzyki popularnej. Wymienia się go w annałach i różnych mniej lub bardziej bezsensownych zestawieniach najwybitniejszych-coś-tam-wszech-czasów, ale ucho jakoś nie słucha i sympatii nie żywi, choć jego muzyczny projekt (skądinąd radykalny) nie stanowi jakiegoś tam punktu granicznego. Są gorsze rzeczy - jak na przykład rówieśny Zappie Captain Beefheart, którego eksperymenty nużą mnie swoją przewidywalnością już po dwóch, trzech utworach, albo ten tak modny ostatnio Sigur Rós (przy słuchaniu ich nie mogę się oprzeć wrażeniu, że uczestniczę w średnio rozwojowym happeningu polegającym na niekończących się próbach dostrojenia instrumentów do przeciągających nad Islandią zimowych wichrów).
No to co z tym Zappą?

Jeśli miałbym wymienić jakąś główną dynamikę zmian, którym podlegała muzyka rockowa w ekstatycznych latach sześćdziesiątych ubiegłego stulecia, to powiedziałbym - w ślad za pewnym krytykiem, który skwitował w ten celny sposób pierwszą płytę The Velvet Underground - że wektor owej zmiany wyznacza stopniowa utrata niewinności. Jasne, samo pojawienie się rock and rolla w drugiej połowie piątej dekady było czymś skandalicznym, ale umówmy się, że był to skandal niejako kontekstowy: republikańska Ameryka czasów segregacji rasowej i religijnej schedy po purytanizmie nie była gotowa na przekaz tak szczeniacko bezpruderyjny i tak mocno zamocowany w czarnoskórej wyobraźni muzycznej. Ale już chwilę później grzeczne garnitury, grzywki i uśmiechy Beatlesów oraz Elvis rozpuszczany przez pułkownika Parkera w wodnistym drinku pozłocistego amerykańskiego showbiznesu na moment przytępiły nowej muzyce zęby jadowe. Na moment - bo już w połowie lat sześćdziesiątych rock znowu stał się niewygodny. Stonesi byli antyspołeczni i hedonistyczni; Bob Dylan - poetycko nazbyt niebanalny i bezkompromisowo zaangażowany w opisywanie bolączek tego świata; cała folkowo-psychodeliczna fala kontrkultury hipisowskiej - muzycznie nieznośna, politycznie niepoprawna i nazbyt ochoczo penetrująca odmienne stany świadomości; The Stooges, The Doors i The Velvet Underground rozsnuwali mrok; Black Sabbath i Led Zeppelin cokolwiek za bardzo hałasowali; brytyjski rock progresywny wirtuozersko flirtował z muzyką poważną i z jazzem, co sprawiało, że nie dało się go opatrzyć znieczulającą nalepką czegoś tymczasowego, zabawowego i uroczo infantylnego.

A w tym wielokształtnym rozdziewiczaniu Frank Zappa zajmuje miejsce szczególne. Jego najważniejsze dokonania: prześmiewcze muzyczne pastisze (Freak Out!, Absolutely Free, We're in It Only for Money), hybrydyczne wielkie formy z pogranicza awangardy, musicalu i muzyki filmowej (Lumpy Gravy, 200 Motels), a wreszcie olśniewający jazzrockowy trip wypełniający każdą sekundę trzech kwadransów Hot Rats - są dziełem w jakimś sensie absolutnym. Przede wszystkim dlatego, że nie ma chyba takiego muzycznego nurtu, którego Zappa nie zatrudniłby w kompozycjach wysnuwanych ze swej niewiarygodnej wyobraźni - obciachowe country i rockabilly, ale w efektownej psychodelicznej oprawie w stylu The Jefferson Airplane i The Grateful Dead; banały rhytm and bluesowe i musicalowe kretynizmy wplatane w przedziwne impresje rodem z najbardziej eksperymentalnych nurtów dwudziestowiecznej muzyki poważnej albo w wielominutowe jazzowe improwizacje. A do tego - już to chamowato zaangażowane w kwestie natury społeczno-politycznej, już to irytująco surrealistyczne teksty, często przeradzające się w bełkotliwe dialogi rozsadzające i tak nie nazbyt spójne (delikatnie mówiąc) kompozycje. I wisienka na torcie: wkurzająca maniera wypełniania kolejnych albumów zapisami kompozytorskiej neurozy, która na stronie pierwszej nie pozwala stworzyć utworu dłuższego niż półtorej minuty po to, by strona druga wypełniona była jednym tylko muzycznym cudactwem, wystawiającym cierpliwość i uwagę słuchacza na doprawdy wielką próbę.

Bo jeśli przyjąć - a wielu by tak chciało - że kwintesencją rockowego etosu jest bunt, to duch ten najpełniej wyraża się właśnie w projekcie, jakim była muzyka założyciela The Mothers of Invention. I jest to bunt radykalny - nie tylko przeciwko obyczajowej hipokryzji drobnomieszczaństwa, umasowionym gustom muzycznym, społecznej niesprawiedliwości, wojnie, zinstytucjonalizowanej religii, konsumpcjonizmowi, ale nawet przeciwko samej muzyce rockowej. A dzieje się tak dlatego - i to wyróżnia Zappę bodaj najbardziej - że muzyka ta żywi się bezpardonowym teatralnym komizmem. Teatr odkrywało dla siebie wielu muzyków rockowych - najpełniej chyba Jim Morrison i Ian Anderson - ale był to teatr jednak na poważnie. Morrison chciał zamienić muzykę (zwłaszcza koncerty) The Doors w coś w rodzaju jungowskich dionizjów, gdzie połączona we wspólnym transowym rytuale publiczność docierałaby do jakichś najmroczniejszych głębin jaźni. Anderson i jego Jethro Tull bliżsi już byli Zappie z jego przeczuciem oczyszczającej siły, jaką niesie ze sobą karnawałowa komiczność, ale muzycznie nie zdołali jednak uwolnić się od brzemienia tradycyjnej kompozycji. Tymczasem anarchistyczny cyrk Franka Zappy - jak każdy karnawał - nie pozostawia żadnej świętości bez podsunięcia jej krzywego zwierciadła, nie daje nikomu do ręki argumentów za czymkolwiek, nie chowając jednocześnie za plecami najbardziej szyderczego kontrargumentu klasy reductio ad absurdum

Prawdziwym testem uczciwości każdego buntu jest bowiem to, czy potrafimy zbuntować się przeciw sobie samym. Podobnie jak próbą poczucia humoru jest - niczym w Rewizorze Nikołaja Gogola - umiejętność śmiania się z siebie. A jedyna autentyczność to - być może - ta, którą się tu i teraz odgrywa.
A miarą szacunku względem Franka Zappy jest wykrzesanie z siebie sił do wysłuchania którejkolwiek z jego płyt do końca - przy jednoczesnym zaniechaniu udawania, jak bardzo nas ta muzyka męczy, drażni i nudzi.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz