niedziela, 5 października 2014

Książki zbójeckie

Jakiś czas temu na Facebooku objawiła się - o czym pewnie więcej niż wielu i wiele już wie - kolejna z takich łańcuszkowych zabaw: coś trzeba zrobić, a potem rzucić komuś wyzwanie do zrobienia tego samego (w żargonie fejsbukowym nazywa się to - średnio sensownie z gramatycznego, a więc i semantyczno-logicznego punktu widzenia; nie bądźmy jednak drobiazgowi - "nominowaniem" kogoś do czegoś). Tym razem poszło o wymienianie dziesięciu swoich ulubionych, najważniejszych czy jakich tam kto chce książek.
Z początku chciałem całą zabawę olać - bo raz, że jakoś w takich rozrywkach średnio mam czas i ochotę brać udział, a dwa, że wydało mi się groteskowo beznadziejnym typowanie akurat dziesięciu najistotniejszych dla mnie książek. Nie żebym sądził, że przeczytałem jakoś strasznie dużo - choć owszem, uważam nieskromnie, że nie było tego też mało, ale bez trudu jestem w stanie od strzała wymienić osoby, które w różnym stopniu mam za znajome, a w porównaniu z którymi moja kompetencja czytelnicza nie prezentuje się zanadto imponująco... Niemniej jednak literatura zajmuje tak istotną część mego życia (z niej przecież czerpię - w różnych bardzo znaczeniach - radość, sens i środki do życia), że pomysł wytypowania dziesięciu "najmojszych" książek wydał mi się absurdalny.
Potem jednak - oczywiście właśnie z powodu owych niemożności i absurdalności - zabawa zaczęła mnie kusić... Żeby jednak spróbować dokonać takiej drastycznej redukcji, żeby ze stert rozczytanego papieru wyłonić właśnie to, co absolutnie fundamentalne.
Spróbuję zatem. Trochę będę oszukiwał - bo książek będzie nieco więcej niż dziesięć (z powodów ważnych i przemyślanych), a poza tym, zamiast poprzestać na wymienieniu, trochę o nich poopowiadam; i to właśnie głównie z chęci wysnucia nieco dłuższej opowieści odpowiadam - absolutnie poniewczasie - na fejsbukowy czelendż właśnie tu, nie na wzmiankowanym portalu. A się-wytłumaczenie (ważne i kuszące również dla mnie samego) będzie o tyle zasadne, że chciałbym być uczciwy i nie wymieniać tego, czego się może ktoś po mnie spodziewać (także te trzy osoby, które - każdą na inny sposób - bardzo sobie poważam, a które mnie do tej gry "nominowały"), lecz zmierzyć się z tym, co mnie naprawdę czytelniczo naznaczyło... Siłą rzeczy więc będzie to po części przynajmniej wyprawa w czasy, gdy czytanie było dla mnie radością nie zmąconą nadmiernym rozrostem teoretycznego rozumku. No dobra - to jedziemy, w kolejności absolutnie arbitralnej, której logikę pozostawiam do rozstrzygnięcia ewentualnym psychoanalitykom...

1. Hugh Lofting, Doktor Dolittle i jego zwierzęta. Sprawa bardzo prosta - właśnie tę książkę przeczytałem jako pierwszą samodzielnie (na głos, bo uchodziło to z jakichś powodów za zdrowsze i lepsze dla nauki czytania). Owszem, wcześniej była mi czytana przez mamę i babcię - ale potem już sam, i jeszcze raz, i jeszcze raz... Kiedy to mogło być? Na pewno zanim poszedłem do szkoły, więc już ponad trzydzieści lat temu - a przecież do dziś pamiętam imiona większości zwierząt doktora (prosię Geb-Geb, kaczka Dab-Dab, pies Jip, małpka Czi-Czi... trochę złośliwa i zgryźliwa, pewnie z powodu zacnego wieku, ale nade wszystko mądra i życzliwa papuga nazywała się bodaj Polinezja, co o tyle mnie nie dziwiło, że nie wiedziałem, co jeszcze ta nazwa oznacza). Wiem nawet - a zapisu celowo nie sprawdzam, by pozostać wiernym temu, co dziś mi się pamięta - że Dolittle mieszkał w Pudlebby nad rzeką Marsh. Pozostałe książki o przygodach doktora - a przeczytałem chyba jeszcze ze cztery - też bardzo mi się podobały, chyba nawet przewyższały poziomem tę pierwszą, ale to właśnie jej należy się miejsce szczególne.

2. Henryk Sienkiewicz, W pustyni i w puszczy. Piękne wydanie, sporego formatu, w twardej kremowej okładce (jeśli była jakaś obwoluta, to zniszczyła się zanim zdążyłem ją zapamiętać), ze znakomitymi całostronicowymi ilustracjami, dalekimi od dzisiejszej, chłamowatej i brutalnej dosadności. Nic nie poradzę - nawet dziś, gdy jestem w pełni świadom wszystkich odpychających swą rasistowską wymową stereotypów, od których aż gęsto w tej powieści, pozostaje ona jedną z najukochańszych przygód dzieciństwa. Owiana jakimś mitem, też poznana w lekturze mamy i babci jeszcze przed czasem, gdy samodzielnie mogłem brnąć przez literaturę, później przeżywana samodzielnie po wielekroć, zawsze z tym samym rozpalającym policzki zachwyceniem.

3. Edward Stachura, Cała jaskrawość i Siekierezada. Wymieniam obie naraz, bo to przecież dwie odsłony - jesienna (choć przecież nienaturalnie letnią była ta późna jesień, gdy Edmund i Witek kopali w mule tej epoki i wszystkich innych epok) i zimowa - tego samego mistycznego traktatu, wielkiej księgi wtajemniczenia w największą ekstazę bycia... Przeczytana w momencie, gdy najbardziej fundamentalne pytania egzystencjalne nabrzmiewały we mnie do rozmiarów wrzodu, który naprawdę mógł się rozlać w sposób nieobliczalnie autodestrukcyjny - a Stachura przeciął go w sposób, który przyniósł mi ulgę, z jakiej pewnie do dziś korzystam. Zawsze, zawsze składam niski pokłon jego cieniowi - tak jak składałem wtedy, choćby przez to, że moje niezdarne pisarskie próbowania (od wierszydeł po wypracowania szkolne) długo nie mogły się od stylistycznych manier autora Fabula rasa uwolnić. Podobnież chylę czoła przed tym, co zostało z M., któremu zawdzięczam pierwsze wprowadzenie w Stachurę, w magnetyzujący snobizm czytania jego nielicznym objawionych ksiąg. I myślę o tym, co kiedyś powiedział mi o Stachurze jeden z towarzyszy pierwszej mojej wyprawy w góry Ukrainy - że gdy się jest tak nieznośnie blisko życia jak Sted, to musi się to skończyć samobójstwem... M. - jak najbardziej praktyczny fascynat wojska, jazdy konnej, sztuk walki, chłop na schwał, który uczył mnie pływania, szachów, Eurobiznesu, który prowadzał mnie do kina na pierwsze filmy dozwolone od lat dwunastu - także nie uniósł ciężaru swego poharatanego wnętrza i chciał wybrać sznur, na którym zawisło jego wysportowane ciało... Przeżył - jako zdziecinniałe, zaślinione i bełkotające wspomnienie po sobie samym. Ale ilekroć kartkuję swoje zaczytane egzemplarze Stachury, tylekroć wiem, że gdzieś tam za tą mgłą tą mgłą zasnuwającą ścieśniony do rozmiarów jego obłąkanego mózgu świat M., rozciągają się niedostępne mi (i nikomu) cudne manowce.

4. John R. R. Tolkien, Władca pierścieni. To też zawdzięczam M. - i pewnie dlatego Tolkien to dla mnie najpierw magia reprodukowanych w "Fantastyce" rysunków Franka Frazetty, którym (nawet jeśli z Tolkienem nie miały nic wspólnego) M. dorabiał tolkienowskie fabuły, i tchnąca jakąś tajemniczością niezwykłość wyrównanego do prawej, chyba bez dzielenia wyrazów, druku pierwszych polskich wydań. Mój egzemplarz - trzeci wypuszczony przez Czytelnika, we współpracy z CiA-Books/SVARO w Poznaniu w 1990, oczywiście w tłumaczeniu Marii Skibiniewskiej - na szczęście jeszcze hołduje temu edytorskiemu dziwactwu, a ja chyba nie byłbym w stanie czytać Tolkiena inaczej; straciłby dla mnie cały czar pisma natchnionego, by nie rzec bluźnierczo, że nie-ręką-ludzką-uczynionego. Jeśli mierzyć to choćby ilością niespokojnych snów, w których rozgrywałem niedoczytane jeszcze przygody Froda, nostalgicznym poczuciem miałkości rzeczywistego świata konfrontowanego z sugestywnością Tolkienowskich fikcji - to nie ma przebacz, właśnie Władca pierścieni jest książką mego życia. Co kilka lat muszę go - oflankowanego przez Hobbita i Silmarillion - czytać na nowo; i za każdym razem zajmuje mi to mniej czasu niż poprzednio, choć do rekordu dziecięcego (Dwie wieże w ciągu jednego, przechorowanego na coś zakaźnego dnia) jednak się nie zbliżyłem...

5. Bolesław Leśmian, Poezje. Pierwsza wielka inicjacja w mowę wiązaną - i do dziś najbardziej w Leśmianie, którego uważam (z pełną literaturoznawczą odpowiedzialnością, kładąc na szali moje niegdyś wypowiedziane w przytomności Magnificencji Uniwersytetu Jagiellońskiego spondeo ac polliceor, do dziś traktowane, mimo rozbratu z akademią, z należną powagą) za najwybitniejszego polskiego i jednego z najwybitniejszych w ogóle poetów, fascynuje mnie właśnie to: że stawia pytania po przekroczeniu każdego kolejnego progu czytelniczego wtajemniczenia, jednocześnie pozostając pisarzem uwodzącym czytelnika, który ledwo co wkroczył (albo i nie) w nastoletniość. Oczywiście - chodzi o bardzo konkretne wydanie poezji Wielkiego Alchemika: seria Klasyki Polskiej i Obcej, PIW 1975. Skądinąd - przedziwne to były edycje: w eleganckich i mocnych, najczęściej bordowych okładkach, z tłoczonymi na złoto literami, wewnątrz których niespodziewanie kryły się stronice zadrukowane prostacko, jakby na biurowej maszynie do pisania, której czcionki niemal przebijały (zwłaszcza przy znakach przestankowych) specyficzny, niby cienki i śliskawy, ale chyba nienajlepszy papier... W moim rodzinnym domu kryło się ich trochę: wspomniany Leśmian, Gałczyński, Lechoń, antologia Poezja Młodej Polski, Palę Paryż Jasieńskiego - redakcyjna bida z nędzą najpełniej ujawniała się jednak w Broniewskim, który (skądinąd jak na rewolucjonistę przystało) wszyty został do góry nogami. Ale Leśmian: ilekroć po niego sięgam, do dziś mam taki powidok: leżę w łóżku (które podówczas, z uwagi na niejakie trudności lokalowe tamtego zabełeckiego pomieszkiwania, dość długo dzieliłem z mamą), na zewnątrz jest jeszcze jasno - więc musi to być wczesne lato albo późna wiosna. Pokój wypełnia  rozpraszana i uruchamiana przez gałęzie bzu i leszczyny, waniliowa poświata, zza okna słychać wieczorne wiejskie życie: naszczekiwania psów, koncertowania świerszczy - a ja powoli schodzę w sen kołysany niesamowitymi falami Nieznanej podróży Sindbada Żeglarza lub Zielonej Godziny, które wówczas odczuwałem tym intensywniej, im mniej je rozumiałem; na styku słów poety i wtedy jeszcze po dziecięcemu pęczniejącej od tajemnic i równie dziecięco nieogarnionej przestrzeni zaokiennej, rodzi się we mnie nieuświadamiane zrazu przeczucie, jak daleko może doprowadzić literatura.

6. George Orwell, Rok 1984. Siła tej strasznej książki, fascynującej doskonałą bezwzględnością i rozmachem swej literackiej wizji - siła, wobec której blakło wówczas wszystko, co wcześniej zdążyłem przeczytać - kryła się w dwóch rzeczach. Po pierwsze, w przeświadczeniu, że schodzę - wraz z O'Brianem torturującym Winstona - do jakichś rudymentów tego, co decyduje o byciu człowiekiem, że sięgam miejsca tak elementarnego i prymitywnego, że dalej nie ma już nic. Po wtóre - w pesymizmie (czającym się zwłaszcza w zakończeniu) absolutnym i doskonałym; nie, żebym był wtedy przyzwyczajony wyłącznie do tego, co kończy się dobrze, ale nigdy nie myślałem, że czytelnika można potraktować aż tak okrutnie, że na jedną wielką ranę, w którą po przejściu przez mrok Roku 1984 przemielił mi się mózg, można jeszcze sypnąć szuflę soli. Nie wiem, czy do dziś przeczytałem cokolwiek, co równie mocno by mnie zdołowało - jednocześnie budząc zachwyt nad precyzją i nieprzewidywalnością (dwie cechy, apollińska forma i dionizyjska treść, których połączenia, zwłaszcza tak udatnego, wcale nie spotyka się często) wyobraźni pisarza.

7. Fiodor Dostojewski, Zbrodnia i kara. Spośród wszystkich licealnych lektur - chyba najważniejsza, zachwyt nad którą przebił nawet ten towarzyszący czytaniu Mistrza i Małgorzaty. Czytana - tak się jakoś złożyło - głównie nocami, korespondowała swym ponurym patosem z czarnym niebem (możliwość jego oglądania aż po świt to najważniejszy może znak młodości, której wszystko wolno, nawet nicować porządek czuwania i snu; skądinąd dopiero niedawno pojąłem, że skoro akcja powieści rozgrywa się w Petersburgu na początku lata, to przez cały czas jej trwania ani razu nie robi się naprawdę ciemno). No i jeszcze to wrażenie, że ma się do czynienia z czymś niewiarygodnie dobrze zrobionym, z niedościgłym mistrzostwem prozatorskiego warsztatu - wówczas niemożliwe do wyrażenia w sensownej formie, ale już zwiastujące czas studenckich drążeń i epifanii; pamiętam jakąś zażartą dyskusję o tej powieści w którejś knajpie, gdzie B., poruszona właśnie moim retorycznie chyba fortunnym entuzjazmem dla formy Zbrodni i kary, wyprorokowała mi literaturoznawczy los. Pamiętam też, że zawsze - na długo przed otwarciem pierwszej strony - fascynowała mnie jakaś majestatyczna i groźna nuta w niepokojąco polsko-rosyjskim brzmieniu nazwisku pisarza... Z czasem doszły pozostałe wielkie dzieła Mistrza z Pitra, z których za najwybitniejsze uważam jednak Idiotę - ale to Zbrodni i karze muszę przyznać miejsce nie do zastąpienia.

8. Adam Mickiewicz, Dziady. Wtedy, w liceum - to była przede wszystkim buntownicza legenda III części (tym bardziej żywa, że mój egzemplarz wydany został przez Czytelnika akurat w 1967 roku), zachwyt rozmiarami i giętkością wiersza Improwizacji, fascynacja tajemnicą czterdzieści i cztery. Późniejsze moje przygody z Dziadami (bo prędko zrozumiałem, że mam do czynienia z niemożliwą do rozerwania całością) to wchodzenie na kolejne stopnie rozumienia tego, z jak niebywałym tekstem (a raczej Tekstem) mam do czynienia. Stopień pierwszy to inscenizacja Konrada Swinarskiego (oczywiście wersja nakręcona - świetnie - przez Laco Adamika na potrzeby Teatru Telewizji), która całkowicie zniweczyła wysiłki mojej polonistki, skądinąd zresztą osoby zacnej, sumiennej i skrupulatnej, by Dziady jakoś okiełznać przez sprowadzenie ich do bezpiecznych klisz: ludowość, miłość romantyczna, patriotyzm. Dzika, szaleńcza wizja Swinarskiego, podporządkowana wyłącznie wyrwaniu Dziadów z przestrzeni teatru i powrócenia ich do godności misterium, rytuału - czyniła tekst sprzed bez mała półtora wieku nieznośnie aktualnym, dotykającym do żywego (choć oczywiście nie wiedziałem jeszcze, dlaczego). Do dziś zresztą nie mogę spokojnie słuchać ani kwestii - nie pamiętam już, czy wygłasza ją Tadeusz Malak, czy Zygmunt Józefczak - zaczynającej się od "Człowieku! gdybyś wiedział, jaka twoja władza!..." i kończącej na "Ludzie! każdy z was mógłby, samotny, więziony,/ Myślą i wiarą dźwigać i obalać trony", ani Jerzego Treli w finalnym Do przyjaciół Moskali wieszczącego "Klątwa ludom, co własne mordują proroki". Zresztą mam wrażenie, że dziś siła tamtej inscenizacji udziela się też moim uczniom - ilekroć siedzę z nimi po lekcjach te trzy godziny (a zawsze jest to dla nich dobrowolne), tylekroć zostają przynajmniej dwie, trzy osoby, które siedzą w milczeniu jeszcze dobrą chwilę po tym, jak na Trelę/Konrada spadnie ostatni płatek śniegu. Stopień drugi to studia - zajęcia i wykłady z romantyzmu u profesora Bogusława Doparta. Dla jednych charyzmatyczny i porywający, dla innych bufonowaty i nudny; wedle jednej opinii znakomity znawca Mickiewicza, wedle innej historyk literatury dysponujący dość archaicznym aparatem badawczym prowadzącym do nieciekawych wniosków. Z całą pewnością - fanatyczny wielbciel wieszcza, a do tego osobowość na tyle sugestywna, że zarażająca swą pasją. Jego specyficzna, dość irytująca maniera wydzielania nam wiedzy z jednoczesnym sugerowaniem, że to zaledwie wycinek jakiejś niedostępnej profanom, objawionej całości, nie pozwalała ze spokojem odłożyć Dziadów na półkę, stawiała nas w rzędzie tych, którzy wobec Arcypoematu będą zawsze głupi. No i wreszcie stopień trzeci: książka Leszka Kolankiewicza Dziady. Teatr święta zmarłych - oszałamiająca swą erudycją próba udowodnienia, że dramat Mickiewicza to arcydzielna realizacja najważniejszego doświadczenia naszego gatunku: rytualnego teatru ekstazy odsyłającej nas poza wyznaczaną przez śmierć granicę naszej egzystencji. I na tym trzecim stopniu mam już niemal pewność: Dziady to najważniejszy tekst (Tekst) kiedykolwiek przez kogokolwiek napisany. Może kiedyś się to zmieni, ale teraz nic nie poradzę, tak myślę i już.

9. Stanisław Ignacy Witkiewicz, Pożegnanie jesieni; James Joyce, Ulisses. Wymieniam obie naraz - bo odegrały one w moim życiu identyczną, niesłychanie ważną rolę, a do żadnej z nich nie żywię dziś szczególnej sympatii. I jedną, i drugą przeczytałem stanowczo za wcześnie - Witkacego w wieku bodaj czternastu lat (zasługa mojej polonistki z podstawówki, pani Elżbiety Jurkowlaniec - niedościgłego wzoru pedagoda, która w sensie czytelniczym i nauczycielskim uczyniła mnie tym, kim jestem do dziś), Ulissesa jako siedemnastolatek pragnący zmierzyć się z legendarną książką-nie-do-przeczytania. Obie - pozwolę sobie nieskromnie stwierdzić - w najogólniejszym zarysie zrozumiałem wtedy nie całkiem od rzeczy. I obie stanowiły wielkie wyprawy poza granice czegokolwiek, co wówczas wydawało mi się literaturą, pokazywały, że dla pisania nie istnieje nic prócz absolutnej wolności pisania.

10. Marcin Świetlicki - wiersze wydrukowane w okładce do O.grodu k.oncentracyjnego, pierwszej kasety Świetlików. W ten sposób zaczynała się moja znajomość z naprawdę nową poezją. Potem nic już nie było takie samo - i dlatego tutaj kończę. Poza tym, co napisałem, rozciąga się ocean książek i pisarzy, których cenię, poważam albo wielbię - Aleksandra Wata i Andrzeja Stasiuka, Karola Maya i Juliusza Verne'a, Jáchyma Topola i Jurija Andruchowycza, Franza Kafkę i Rolanda Barthesa, Virginię Woolf i Hertę Müller, Philipa K. Dicka i Jacka Dukaja, i Ursulę K. Le Guin, Paula Celana i Dylana Thomasa, Hansa Christiana Andersena i Edmunda Niziurskiego, Jeana Arthura Rimbauda i Johna Ashbery'ego, Andrzeja Sosnowskiego i Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego, Bruno Schulza i Witolda Gombrowicza, i Cormaca McCarthy'ego, i Krystynę Miłobędzką, Michała Pawła Markowskiego i Marka Bieńczyka, i Stanisława Brzozowskiego, i Agatę Bielik-Robson, Czesława Miłosza i Osipa Mandelsztama...

I jeszcze paru by się znalazło. Tak przynajmniej sądzę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz