piątek, 31 października 2014

Wiersze (IV)

Zanim wiersz - to taka sobie autorefleksja.
Otóż - choruję. Zdarza mi się to niezmiernie rzadko (mówię tu oczywiście o niedyspozycjach cokolwiek poważniejszych, takich, które nie przechodzą po wieczornej herbacie z sokiem malinowym, cytryną, miodem i wódką, i po solidnym wypoceniu się nocą), a jeśli już, to w czasie wolnym od pracy, w związku z czym kończę sobie teraz powoli pierwsze od września 2003 roku el-cztery. No i Kasia śmieje się też, że skoro w ogóle zachciewa mi się chorować, to nigdy nie jest to nic banalnego - grypa, angina... Zawsze coś, co zmusza lekarzy do aktywnego wysiłku intelektualnego. Tym razem padło na różę (łacińska nazwa erysipelas, efekt niechcianej wizyty paciorkowca Streptococcus pyogenes, kod A46 wedle międzynarodowej klasyfikacji chorób zakaźnych - te sprawy). Rzuciło się na lewy piszczel, ale to nieważne.
A skoro róża - to i gorączka. Niezbijalne zrazu trzydzieści osiem, trzydzieści dziewięć; czyli - jak na mnie - bardzo wysoko, na granicy halucynacji. I kiedy tak trząsłem się pod kocem, nie będąc w stanie podjąć się najbardziej nawet banalnej czynności i błąkając się po krawędziach półsnu, zauważyłem, że mogę myśleć wyłącznie całymi słowami, a nawet pojedynczymi ich literami. Każda myśl przechodziła przez uporczywy filtr jakiejś kosmicznej klawiatury, na której powoli wystukiwałem absolutnie wszystko, najmniejsze nawet spięcie na synapsach. To znaczy: myślałem normalnie, odrobinę tylko wolniej, ale w jakiś niewytłumaczalny sposób wszystko to odbijało się na kartce mojego mózgu powoli, wyraźnie - klawisz za klawiszem, litera za literą...
No dobra, teraz już wiersz. Trochę nawet smutny, więc akurat pod te jutrzejsze i pojutrzejsze obcowania świętych Dziadów - i trochę też (uczciwszy uszy) metatekstowo-autotematyczny, więc poniekąd korespondujący z tym, co tuż powyżej. Tytułu nie stwierdzono.

Gdy śmiertelnie znużony bezwładnie padł na tapczan,
pisnęły sprężyny wyrwane z rdzawego snu,
rozdarcie w płótnie uprzejmie przesunęło się o centymetr.
Był wieczór, jedna z tych niechętnych pór roku –
koniec listopada, początek grudnia, a być może pierwsza połowa marca.
Zmęczonymi palcami przeczesał popielatą, wieczorną twarz.
Podobnym ruchem, tyle że w odwrotnym kierunku
przygładził włosy od lat tak samo mącące nieliczne obrazy w zapadłych oczach.
Jedno, dwa bezsensowne westchnienia.
Kolejny wielki wysiłek: zapalił papierosa,
z porozrzucanych książek gapiły się na niego już tylko
zakończenia, epilogi,
milczące posłowia

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz