wtorek, 12 sierpnia 2014

Upał

Miałem pisać o sumieniu - w związku ze sprawą Chazana, ale nie tylko o tym; bo to, co się naokoło jego ponurej historii ostatnio namnożyło, wykracza dalece poza ten incydentalny przypadek, rosnąc do rangi jednej z najważniejszych od lat dyskusji w polskiej przestrzeni publicznej (dyskusji prowadzonej niestety alla polacca, czyli w oparach absurdu i hańby, co też jest kwestią do przemyślenia, bodaj najważniejszą). I miałem - tymczasem przynajmniej - nie pisać o Fistaszku (który skądinąd ostatnio, czyli od mojego ostatniego i przedostatniego tu pisania, dorobił się dwóch nowych ksywek: Błażej-la i Łezka; oba od tego, że Książę doprowadza ostatnio do perfekcji umiejętność zwracania na siebie uwagi dzikim płaczem). Nie zrobię jednak ani jednego, ani drugiego.

Bo jak tu pisać o sumieniu, gdy taki upał, który jeszcze kilka dni temu, kiedy był on sprawą chwili, a nie skutkiem pracy pamięci, mogłem - za sprawą Łezki - oglądać z zupełnie innego kąta? No więc napiszę o tym innym kącie - o widoku z szeroko otwartego, przysłoniętego wyłącznie moskitierą okna sypialni, w którym półsiedzę, półleżę na wiklinowym fotelu z śpiącym Błażejem-la na kolanach i nieruchomiejąc kontempluję widoki i dźwięki, starając się wyłowić to, co będzie najpełniejszym ekwiwalentem skórnego doznania upału.

Tak zatem z mojego kąta (kąta pokoju i kąta widzenia) najpierw zwracają na siebie uwagę markizy na balkonach bloku naprzeciwko. Krótsze bądź dłuższe, niebiesko-szare albo biało-żółte - jednako łopoczą na wietrze, który nie niesie ulgi, który ma konsystencję (jak mawiała moja babcia) niczym z pieca. I właśnie ten - bezgłośny z mojego oddalenia - łopot jest pierwszą, najważniejszą figurą upału. Kiedy skupiam wzrok wyłącznie na tych daremnie zrywających się do lotu markizach, tracę z brzegów spojrzenia całą resztę - ścianę bloku, z której jęzor słońca zlizał liszaje obłażących i wypłowiałych, choć niegdyś pastelowo wielobarwnych tynków - i przenoszę się z mojego osiedla do jakiegoś fetyszowego miasteczka gdzieś na południu Europy, gdzie nigdy nie byłem: Hiszpania, Grecja, Sycylia, Korsyka... nienaturalnie wysokie wobec śmiechu wartej wąskości uliczek, białe mury domów zwisają nad udręczonymi schodkami i brukami aż do miejsca powyżej, gdzie zderzą się siłą niewyobrażalnego kontrastu z najgłębiej błekitnym niebem; przysłonięte drewnianymi roletami okna, z których wysnuwają się kity roślin doniczkowych; babiny w szczelnych czarnych przyodziewkach wysiadują na ławeczkach przed nieskończenie ciemnymi otchłaniami szeroko otwartych drzwi, skąd jedynie smugi intensywnie egzotycznych zapachów potraw są śladem jakiegokolwiek życia. Aha, i jeszcze wszędobylskie koty - no, jakoś tak to sobie wyobrażam.  Choć i tak wszystko to redukuje się do dekoracji wzniesionych na okoliczność kręcenia przez Wojciecha Jerzego Hasa madryckich scen Rękopisu znalezionego w Saragossie. Podobno działo się to we Wrocławiu, choć ja zawsze mam przed oczami pałac Woroncowa w Ałupce na Krymie, zwłaszcza tamto zatłoczone zwiedzającymi i zawalone straganami przejście wijące się między wysokie, szare mury - niewzruszony, znużony kamień (po lewej nasączony blaskiem, po prawej ściekający cieniem), a środkiem sączy się struga kolorowych głów, czapek, parasolek omywająca, a jakże, markizy osłaniające stoiska z wszelkim niewyobrażalnym szmelcem. Tak już zostanie, nic na to nie poradzę.

A zatem markizy - ruch, którego bezszelestność tylko podkreśla nieruchome, wygaszające wszelkie życie, skracające cienie dostojeństwo popołudniowego upału. Dla kontrastu z tym - statyczność balkonowych poręczy, szkielety mebli: leżaków, stolików, krzeseł. Niczym wystające z piasków pustyni, odsłonięte przez samum kości monstrów pamiętających jeszcze czasy, gdy władzę nad tą jałową ziemią sprawowało mroczne imperium Stygii... Samum, Stygia - mój rozmiękczony mózg bawi się nazwami, słowami, w których zamknięta jest prawda wielkich temperatur; a czy będzie to arabskie określenie "trucicielskiego" wiatru niosącego ze sobą tumany morderczego piachu, czy wymyślona przez Roberta E. Howarda nazwa czarnoksięskiego państwa z aż po nieistnienie zamierzchłej ery hyboryjskiej - nie ma większego znaczenia. Cała prawda zamyka się w nagim jak idea pustynności brzmieniu słowa, które - i poza jego sensem, i w samym jego środku jednocześnie - jest absolutną prawdą bezsłownej pieśni najwyższego południa. A raczej Południa.
Ta pieśń najwyższego południa (Południa) - tak na marginesie - to coś, co ubrdało mi się kiedyś na styku czytania To rzekł Zaratustra Nietzschego i czytającej Nietzschego Hanny Buczyńskiej-Garewicz w jej pięknych Metafizycznych rozważaniach o czasie. Nie ma czegoś takiego - o ile mi wiadomo - ani u filozofki, ani u jej filozofa. A u mnie jest - czemu nie? Przecież także i to rzekł Zaratustra.

Ruch. Bezruch. I raz jeszcze ruch: dziecinny wiatraczek na poręczy jednego z balkonów. Wykonane z jakiejś pozłotki ramiona chwacko wirują w rytm rozprażonych oddechów lata, łapiąc blask słońca i śląc z bezmyślną, rozrzutną radością bliki aż w moje źrenice. Ilekroć widzę wiatraki takie jak ten, przypomina mi się - nie wiedzieć czemu - scena z W pustyni i w puszczy, kiedy to Staś ogląda miraż Medinet (chyba Medinet - sprawdzać nie będę, celowo, bo to kręta opowieść mojej pamięci, nie sprawdzian wierności Sienkiewiczowi), miraż tak doskonały, że daje się dostrzec nawet wiatraki na studniach. Może nawet te studnie opatrzone zostały przymiotnikiem "angielskie".
Nie wiem, czemu akurat ten obraz (obok wielu innych oczywiście) został we mnie ze szczeniackiej lektury W pustyni i w puszczy, lektury wpierw zapośredniczonej w czytaniu babci i mamy, potem wielekroć ponawianej z bezgraniczną, beznadziejną miłością. Ale został. I trwa. Jest i teraz - jak dla Tarkowskiego wiatraki w Medinet miały być dowodem na to, że miraż nie jest mirażem, tak dla mnie różnofarbne migoty wiatraczka naprzeciwko są poświadczeniem, że dzieje się naprawdę. Czyli jako fatamorgana, baudrillardowska ułuda prawdziwsza niż rzeczywistość.

Jeszcze ruch, na zakończenie. Akacja tuż za oknem, której trzepot odrealnia wszystko to, co zobaczyłem w uprzednio pisanym. Falowanie akacjowych liści, odwracających się srebrnymi brzuchami ku górze przy każdym powiewie, jest samą istotą upału - tak myślał już Bruno Schulz w pierwszych zdaniach Sierpnia: "te drzewa afektują wicher, wzburzając teatralnie swe korony, ażeby w patetycznych przegięciach ukazać wytworność wachlarzy listnych o srebrzystym podbrzuszu, jak futra szlachetnych lisic". Czy to te słowa - nieświadomie - zainfekowały upałem moje myślenie akacji? A może mieliśmy po prostu - Bruno i ja - te same intuicje, wpatrując się jak zahipnotyzowani w rozwichrzoną, wybebeszoną szarość spodów akacjowych liści i nie mogąc pojąć, jak ten sam pląs może znaczyć coś zupełnie innego wtedy, gdy zwiastuje jeszcze większy żar, jak i wtedy, gdy tchnie paniką tuż przed nadciągającą znad ołowianego horyzontu burzą? A może wszystko to wryło mi się w myśl całkiem niedawno, w połowie maja, kiedy to jeszcze raz i jeszcze raz na nowo czytałem te słowa Schulza w kolejnych poprawianych przeze mnie, splamionych atramentowym potem arkuszach maturalnych - a za każdym przeczytaniem, zamiast nudy, rosła we mnie fascynacja niewiędnącymi (mimo upału) zaklęciami drohobyckiego czarnoksiężnika?

Tak czy inaczej, zza zakrętów uliczek przecinających pałac Woroncowa w Medinet wyłaniają się odsłonięte przez samum szkielety stygijskich smoków, w piachu klekoczą skorpiony, między żebrami uwijają się pszczoły. Przyklejone gumą do żucia na pożółkłych rogach i żuchwach wiatraczki rzucają nielogicznie długie, akacjowo posrebrzane cienie, osłaniam dłonią skronie Błażeja-la - nie chcąc wydawać ich na pastwę białych od żaru i oszołamiających dni letnich. To rzekł Zaratustra.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz