poniedziałek, 28 lipca 2014

Ojcofizmy

Ojcofizmy, taki mi się wymyślił neologizm; czyli mniej lub bardziej rozbudowane aforyzmy, gnomy, sentencje, epifanie ojcowskie. Po prostu - co tu dużo gadać - terapia tekstem. Terapia czego? Oczywiście ojcostwa. A czemu aż tak, czemu ojcostwo terapeutyzować? Bo to doświadczenie traumatyczne - takie, na które nie można się przygotować, które jest niebywałą sztuką improwizacji, obserwacji, działania w trybie natychmiastowym. Sens nadaje się temu po fakcie, w tym, co zapisywane.

***

Najbardziej intensywnym - negatywnym - doświadczeniem medytacyjnym jest dla mnie konieczność stawania wobec wszystkiego, co rozprasza. Im bardziej chcę się skupić (a wiadomo, że już tam, gdzie zaczyna się jakiekolwiek chcenie, kończy się medytacja), tym bardziej wyłazi ze mnie wszystko to, co chciałoby się, żeby mną nie było, nad czym moje dążące do pełni bycia sobą ja nie sprawuje władzy: natrętne myśli, oczekiwania, zachcenia, irytacje, uroszczenia... Już praktykujący medytację pierwsi chrześcijańscy anachoreci znali pojęcie logismoi, naruszających monolit modlitewnego skupienia konceptualizacji, niechcianych i nie wiadomo skąd przychodzących sensów.
Pod tym względem medytacja jest bezlitosna: stawia cię w prawdzie wobec tego, jak bardzo jesteś rozchwierutany i nieobecny. Czasem udaje się to wyosobnić i uczynić z tego coś zewnętrznego, jakiegoś pana Hyde'a swojej tożsamości - jak w jodze, w śavasanie, kiedy miewa się czasem doświadczenie unoszenia się nad matą i spoglądania na siebie z zewnątrz. Czasem nie i wychodzi się z doświadczenia medytacji bogatszym o lekcję pokory, o wyższą świadomość własnych ograniczeń. A lekcja to bolesna.
Podobnie bezlitosne jest obcowanie z dzieckiem - przed którym nie ukryjesz się z niczym. Możesz sobie wyobrażać i wmawiać, że jesteś spokojny, cierpliwy, wyzbyty agresji, uważny, pozbawiony niepotrzebnych przedsądów co do tego, jakie twoje dziecko ma być: ostatecznym miernikiem zasadności tego wszystkiego będzie pierwsza nieprzespana noc z maluchem najedzonym, przebranym - a i tak rozpłakanym. Tu się dopiero okaże, ile jest w tobie tego dobrego, a ile złego. Staną przed tobą wszystkie słabości twojego charakteru, łącznie z tymi, których wstydzisz się tak bardzo, że aż nie dopuszczałeś do świadomości faktu ich istnienia. I nie uciekniesz przed nimi - bo dokąd? Oto prawdziwy czas prawdy o sobie, bywa, że bardziej niż niewygodnej.

***

Za oknem deszcz i burza, leżę na kanapie kangurując Księcia. Słuchamy concerti grossi Corellego. Mierzę czas obserwując pająka (potem, z bliska, okaże się, że to mól) przemierzającego niespiesznie sufit. Usiłuję odgadnąć, jaką marszrutę obierze.

***

Po raz pierwszy od dwudziestu ośmiu lat nie obejrzałem finału mistrzostw świata w piłkę kopaną. Jakieś tam koło się zamknęło: i wtedy, i teraz było to spotkanie Niemiec - podówczas RFN - z Argentyną (swoją drogą nie wiem, czy większe emocje budził we mnie wówczas sam mecz, czy waga uczestnictwa w jakiejś wielkiej celebracji; że pozwolono mnie, ośmioletniemu szczeniakowi, oglądać cokolwiek późnym wieczorem na naszym czarno-białym telewizorze - tak czy inaczej, do dziś pamiętam, że spotkanie rozgrywano na Stadionie Azteca w Mexico City, że grał Maradona i że Argentyna wygrała 3:2, co Polaków, w różnym stopniu skażonych tyleż historyczną i genetyczną, co oficjalną i propagandową antyniemieckością, stadnie uradowało).
Nie obejrzałem nie dlatego, że nie miałem czasu, ten jakoś bym pewnie wygospodarował, nie bacząc na pokusę łapania każdej chwili snu w te pierwsze ojcowskie noce - po prostu kompletnie nie byłem w stanie wykrzesać z siebie choćby minimum zainteresowania. Poważnie. I do dziś nie wiem - choć dotarło do mnie, że wygrali Niemcy - jaki był wynik.
Z wieloma rzeczami tak teraz mam - zdają mi się one śmiesznie nieistotne. I nawet towarzysząc żonie podczas karmienia o pierwszej straży nocnej, kiedy niczym mnich sięgam po pisma Jana od Krzyża albo po wybór z Filokalii - nie jestem w stanie, wstyd i strach przyznać, wywołać z siebie tych sprzecznych emocji, które przeżywałem jeszcze miesiąc temu. Nie, żebym każdą jedną nieprzespaną minutę dnia i nocy spędzał na kontemplowaniu Fistaszka (oczywiście w tych chwilach, kiedy daje się kontemplować) - ale i tak wszystko, co nie jest nim, traci na wyrazistości i intensywności. Nawet to, co teraz piszę - kiedy tylko zamknę komputer, wyda mi się to czymś w najlepszym razie pozorowanym.
A co do mistrzostw... Jeśli przejdą one z jakichś powodów do historii, to pewnie przede wszystkim z powodu tego, co się powyrabiało z jedenastką Brazylii. Niesiona siłą własnej legendy i niezrównanej publiczności (złośliwi chyba mówią, że trochę też życzliwością sędziów), pod koniec mundialu objawiła, jak bardzo łatwo legendy bez pokrycia kruszą się przy pierwszym mocnym puknięciu - najpierw to straszne 1:7 z Niemcami w półfinale, później 0:3 z Holandią w małym finale... Najcelniej - w kontekście półfinału - skomentował to R.: "logika 7, religia 1". Nic dodać, nic ująć - wszystko zawiera się w tym efektownym równaniu.

***

Okrutna nauka nierelatywnej moralności.
Kiedy pozwalasz sobie na gwałtowność i agresję w stosunku do osoby dorosłej, zawsze znajdzie się jakiś sposób, by skutek tej przyczyny zmediatyzować. Możesz przeprosić, przegadać, uzasadnić, obrócić w żart, pójść w zaparte. To oczywiście dobrze - ale też źle: bo gra na osłabienie bezwzględności etycznej relacji między przyczyną a skutkiem może prowadzić do relatywizmu; zrobiłem źle, ale ponieważ ostatecznie nie do końca na złe to wyszło, to może złe aż takie znowu złe nie było...
A z dzieckiem się nie da. Wszystko: gwałtowniejszy ton głosu, którym starasz się przebić przez rozjuszony płacz; odrobinę za mocne uchwycenie rączki bądź nóżki (bo jeszcze chwila, a to rozszalałe życie fiknie ci z ramion na podłogę); nie dość delikatne, wyrosłe ze zniecierpliwienia lub zmęczenia ułożenie w wózku lub na przewijaku - wszystko to będzie ci odpłacone. I to natychmiast, bez zawiasów, odroczenia, okoliczności łagodzących, z bezwzględną zerojedynkowością godną Hammurabiego i Drakona. Dziecko zapłaci za to niedospaną nocą, desperackim miotaniem się na posłaniu, wiercącym krzykiem wybuchającym absolutnie znienacka; ty - niemożliwą do rozgrzeszenia konwulsją sumienia, płytkim snem rozsadzanym przez koszmary.

***

Wśród wszystkich ubranek Kapitana-małe-be (najczęściej otrzymanych w spadku od znajomych i przyjaciół, a więc reprezentatywnych dla dziecięcego rynku tekstylnego od Bugu po Odrę i od Bałtyku po Tatry) próżno by szukać jednego choćby, na którym nie byłoby jakiegoś niedorosłego zwierzątka: pieska, kotka, misia... Najbardziej oczywiste wyjaśnienie: twoje dziecko ma się kojarzyć z czymś rozkosznym, słodkim, przytulnym. Eksplikacja o wyższym stopniu komplikacji, taka jakby jungowska z ducha: bycie z dzieckiem cofa nas z nadświadomego poziomu ludzkiej egzystencji do bardziej pierwotnego, zwierzęcego świata instynktów, odruchów, działań, których sens uzależniony jest od wyłączenia nadmiaru tego, co rozumowe. A zresztą - przecież w komunikacji z trzytygodniowym człowiekiem jakiekolwiek rozumowe narzędzia są warte mniej niż pierwsze obcięte mu paznokietki... W niektórych nurtach związanych z alternatywnymi podejściami do rodzicielstwa bliskości pojawiło się ostatnio takie hasło, by już nie rodzić "po ludzku", ale właśnie "po zwięrzęcemu", by w swym rodzeniu i rodzicielstwie mniej być człowiekiem, bardziej ssakiem.
A tak poza tym, skoro już o ubrankach dziecięcych mowa: gdybym ja był Unią Europejską, tak rozkochaną w normatywizowaniu wszystkiego, zacząłbym od wydania zakazu produkowania i sprzedaży czegokolwiek, co dzieciakowi trzeba ubierać przez głowę.

***

Jakkolwiek cenię sobie psychoanalizę jako wielką - być może ostatnią tak wielką, kompletną, dogłębną i dojrzałą - filozofię kultury i społeczeństwa, to głęboką odrazą napawa mnie groteskowo zadęty (i w tym swoim zadęciu śmieszny), deterministyczny w najbardziej obleśnym, pozytywistycznym sensie tego słowa sposób mówienia freudystów o wczesnym dzieciństwie: wszystkie te kompleksy Edypa i Elektry, dobre i złe piersi, fazy analne i oralne... Dziecko w tym ujęciu zmienia się dla mnie w leżący na kozetce preparat badawczy, w kulącą się pod dotknięciem elektrody odciętą żabią kończynę.
Ale - paradoksalnie - odkrywam dla siebie inną wielką psychoanalityczną prawdę, która do tej pory jakoś mi umykała: że człowiek jest istotą w dużej części lękową, że w ogromnym stopniu rządzi nim ekonomia tego, czego się boi, dialektyka strachu (najczęściej imaginowanego) i jego przewalczania (pozorowanego).
Oczywiście - nie dotyczy to Księcia, on ma to wszystko (że sobie pozwolę na taki psychoanalityczny żarcik) w najgłębszym stadium analnym.
Istota doszczętnie i bezbrzeżnie lękowa to ja, ojciec.

***

Leżę na kanapie kangurując Fistaszka. Słuchamy symfonii Z nowego świata Dvořáka. Policzyłem (bez okularów, żeby było trudniej), że na wiszącej na ścianie naprzeciw kopii japońskiego plakatu Mojego sąsiada Totoro jest pięćdziesiąt osiem kompletnie niezrozumiałych dla mnie znaków. Teraz zabawiam się odnajdywaniem tych, które się powtarzają. Zastanawiam się, czy przy odpowiednim treningu siły woli dałoby się zrobić tak, żeby te powtarzające się znikały - jak w mahjongu albo choćby w pairs.
Takie oto niezbyt poważne ojcowskie wariacje na temat Imperium znaków Rolanda Barthesa.

***

Najpewniejszymi sposobami ukojenia Kapitana-małe-be (sposobami - dodajmy - nieposiłkującymi się żadnymi pomocami technicznymi; ani lewackimi, takimi jak chusta, ani konserwatywno-liberalnymi, jak smoczek) są mleczne piersi mamy i służący za najlepsze łóżko brzuch taty.
Jedzenie i sen, kobiece piersi i męski brzuch, Kybele, Wielka Macierz i Dagda, Wielki Ojciec.
Witamy w świecie archetypów.

***

O dziwacznym indyjskim instrumencie zwanym z angielska shruti box (obstawiam więc, że można to też zapisać śruti - w kulturze indyjskiej istnieje takie pojęcie zarówno w muzyce, jak i w doktrynie hinduizmu, a w jednym i w drugim pochodzi od "śru", czyli "słuchać") dowiedziałem się nie od kogo innego, jak od niestrudzonego penetratora granic muzyki i literatury, Filipa Zawady. To ważne o tyle, że to, co najciekawsze o śruti box, wiem wyłącznie od niego - niewykluczone więc (wobec braku oparcia w innych źródłach), że konfabuluję i Filip nic takiego mi nie powiedział. Bo ten instrument - dość jajcarny wariant akordeonu, mówić możliwie najprościej - może służyć ku temu, by przez docisk do brzucha dźwięk kierować do wewnątrz ciała, co pomaga w medytacji.
Teraz też mam taki śruti box - pamiętający drugi etap reformy gospodarczej, elektryczny młynek do kawy. Zawsze, jak go uruchamiam, zawijam go - żeby nie obudzić Księcia - w ręcznik i wciskam właśnie jak najgłębiej do brzucha. Bardzo pomaga w tym to, co joga nazywa uddijana bandha.
Aha, jeszcze jedno. Na liście fistaszkowych przebojów do zasypiania - przebojów zawodzonych i mruczanych przez tatę - na razie króluje niepodzielnie W południe Silnej Grupy Pod Wezwaniem; dalej, już bez rozróżniania na miejsca na podium, plasują się Hej żeglujże Maryli Rodowicz, Ballada o Cześku Piekarzu Wolnej Grupy Bukowina i Ballada o świętym Mikołaju Andrzeja Wierzbickiego. Cóż... kiedy lata temu uczyłem się grać i śpiewać wszystkie te kawałki, na uwadze miałem doraźny efekt towarzyski, w życiu bym nie pomyślał, że będzie to robić za kołysanki. Ale w porządku, wreszcie się to do czegoś przydało. 

***

Niewiarygodne stężenie landrynkowo-różowego kiczu w dyskursie rodzicielskim - zwłaszcza matczynym (a raczej mamusiowym: w tym języku podstawową formą każdego rzeczownika jest deminutyw).
Byłbym w stanie zrozumieć, gdyby takie rzeczy wyrabiały się w jakiejkolwiek retoryce oficjalnej, poddanej tej czy innej zewnętrznej opresji, podporządkowanej określonym ideologicznym interesom. Na przykład - w szeroko pojmowanej opcji prolajfersko-konserwatywno-kościelnej; tu sprawa jest jasna, o byciu ojcem i matką trzeba mówić radośnie, dziękczynnie, pozytywnie, posłanniczo, mityzująco, stępiając kanty i grzęznąc w wyobrażeniowo-figuratywnych kliszach. Ale takie choćby przestrzenie komunikacji jak fora internetowe dla matek powinny być przecież wolne od pokusy autocenzurowania własnych myśli i odczuć - a tymczasem to tutaj można stracić zęby i wątrobę od stężenia słodyczy... Dziecko może być wyłącznie Misiem, Kluseczką, Kuleczką, Aniołkiem, Fasolką; dobrze jest się pochwalić, ile ma ząbków (zdrabniamy, zdrabniamy: broń Boże nie zębów!) i w jakim czasie od ślubu rodziców (zdrabniamy, zdrabniamy: mamusi i tatusia) się urodziło; można sobie dobrać  do wyświetlania pod każdym postem stosowny baner - a estetyka tych ostatnich woła o pomstę do nieba nie gorzej niż Kapitan-małe-be przy przewijaniu.
Czemu tak? Czy rzeczywiście bycie matką to wyłącznie permanentna orgazmiczna ekstaza? Czy nieprzespane noce, zaparcia i kolki, trwanie półtorej godziny z piersią w dziobie malucha ssącego raz na dwie minuty, świdrujące wrzaski niedające się w żaden sposób udobruchać, tak doskonale roztapiają się w mistycznej świetlistości wzniosłego macierzyństwa? Nie wydaje mi się - i nie chciałbym zabrzmieć jak cynik, ale czytam to wszystko również jako terapię tekstem, jako próbę wywarcia na własne lęki, frustracje i bezradności magicznej przemocy słowem, w którym każda dynia zmienia się w karocę.
Przypomina mi się, że dokładnie o tym samym - w kontekście dramatu poronienia - pisała kiedyś Justyna Bargielska. Ją również - podobnie doświadczoną - zdejmował grozą doszczętnie spetryfikowany, niezdolny dogłębnie zmierzyć się z traumą sposób mówienia o stracie nienarodzonego dziecka. I próbowała mu przeciwstawić własny, uciekający od fingującej pogodzenie banalności.
Więc kiedy zerkam - rzadko i ze względów wyłącznie poznawczych - na fora dla mam, to dostrzegam pod tą obowiązującą słodyczą mamusiowatego socrealizmu dokładnie te same przygniatające czasem trudy, które towarzyszą teraz mnie. I - podobnież - mam nadzieję, że na odwrót: z tego, co piszę tu teraz, nie znika głębinowa radość i duma liczącego sobie miesiąc nowego bytu zwanego ojcem. No dobra, niech będzie: tatusiem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz