To jest kawałek moich utyskiwań na nową maturę z języka polskiego, którego (kawałka, nie języka polskiego) nie planowałem. Ale jakoś tak się złożyło, że w ramach rozwijania nieoczekiwanej kariery medialnego antymaturalnego krzyżowca przyszło mi udzielić wywiadu redaktor Magdalenie Radusze z Interii, czego skutkiem był ten oto artykuł. Cóż - artykuł jak artykuł, przejrzysty, kompetentny i merytoryczny (przy okazji bardzo dziękuję pani Magdalenie za profesjonalną dziennikarską robotę). Poczytałem sobie jednak przy okazji komentarze, które pod tekstem pozostawił ludek internetowy. Wiadomo - bywa to doświadczeniem granicznym, ale wszak to vox populi (choć niekoniecznie vox Dei), więc wysłuchać trzeba... I tak się trochę zadumałem. Bo kto jest z nami, protestującymi siostrami polonistkami i braćmi polonistami, doskonale wiem: rzesza sfrustrowanych, wymęczonych, rozjuszonych nauczycielek i nauczycieli, zdołowane uczennice i zrozpaczeni uczniowie, przerażeni i bezradni rodzice. Kto jest przeciw nam - też wiem: zachłyśnięci przekonaniem o własnej genialności, sztukujący rozpaczliwe braki w kompetencji agresywnym zideologizowaniem, groteskowo pozorujący społeczny dialog funkcjonariusze MEiN i CKE. Ale z tego, co wyczytałem w dyskusji pod linkowanym wyżej tekstem, wyłoniła mi się jeszcze jedna grupa osób już to niechętnych naszemu sprzeciwowi, już to nie rozumiejących jego istoty. Jest to grupa o tyle spójna, że na różne sposoby powtarzająca pewne sądy i opinie, które postanowiłem tu sobie z grubsza zebrać i na nie odpowiedzieć. Czy kogoś przekonam? Zapewne nie - przynajmniej spośród tych, do komentarzy których się tu bezpośrednio odnoszę (powód jest prosty: nie sądzę, bo zaliczali się oni do czytelników mojego bloga), ale jest w ich myśleniu coś, co być może w jakiejś części podziela ktoś inny. I może faktycznie trzeba sobie to i owo wyjaśnić.
No to do roboty. Poniżej wielkimi wołami będzie parafrazowany konkretny sąd, któremu chciałbym dać rzeczowy odpór, a sam odpór pojawi się poniżej, skromniutko, normalną czcionką.
MATURA Z POLSKIEGO MUSI BYĆ TRUDNIEJSZA, TERAZ MŁODZI NICZEGO JUŻ NIE POTRAFIĄ
Abstrahując na wstępie od samej materii języka polskiego - obiegowa opinia o tym, że dziś młodzież niczego się nie uczy, niczego nie umie, po prostu nie znajduje potwierdzenia w faktach: poziom akademickiego niemal wyśrubowania treści upakowanych w podstawach programowych z matematyki, fizyki, chemii czy biologii, dawno już wywalił skalę zdrowego rozsądku oraz rozeznania możliwości psychorozwojowych i poznawczych nastolatka. Czy są to treści potrzebne do czegokolwiek prócz podniesienia wyniku egzaminu maturalnego i czy to dobrze, że absolwent biolchema wie wszystko o genetyce, a w lesie nie jest w stanie rozróżnić jodły od świerka - to już zupełnie inna sprawa...
Wracając jednak do polskiego: tak, matura powinna być może nie tyle trudniejsza, co bardziej wymagająca. Ale powinna być wymagająca mądrze. Co to znaczy w praktyce? To oczywiście zależy od tego, czego chcemy nauczyć. Jeśli o mnie chodzi, to widziałbym to następująco - absolwent szkoły ponadpodstawowej powinien: a. w sposób co najmniej komunikatywny posługiwać się polszczyzną w piśmie i mowie (im bardziej komunikatywność ta jest urodziwa językowo i stylistycznie, w im ciekawszych ramach kompozycyjnych się objawia, im lepiej służy precyzji argumentowania - tym oczywiście lepiej); b. znać podstawowe zasady funkcjonowania i praktycznego stosowania różnych modeli opisu języka jako systemu gramatycznego; c. posiadać całościową wiedzę o kulturze polskiej wobec innych kultur - w stopniu umożliwiającym formułowanie samodzielnych, krytycznych sądów na temat relacji międzykulturowych; d. dysponować narzędziami interpretacyjnymi służącymi samodzielnemu, pogłębionemu i otwartemu odczytywaniu tekstów literackich o wysokim poziomie złożoności (w kontekście innych tekstów kultury); e. być wyposażonym w umiejętność podstawowego deszyfrowania struktur retorycznych, dekodowania intencji jak największej ilości różnych możliwych tekstów; f. postrzegać literaturę jako ważną część dyskursu społecznego (również w jej uwikłaniu w filozofię, teologię, ekonomię, płeć, ideologię, władzę etc.).
Nowa matura z języka polskiego, wyrastająca z anachronicznej, przeładowanej niepotrzebnymi treściami podstawy programowej, obwarowana kretyńskimi, niemożliwymi do uczciwego zastosowania, uznaniowymi i krzywdzącymi wymaganiami egzaminacyjnymi - nie uczy niczego z tych rzeczy, które powyżej wymieniłem jako jedyne warte uczenia i nauczenia się. Dosłownie - niczego. Narzuca (jako jedyny możliwy - co wprost zapisane jest w materiałach CKE i MEiN) pseudoobiektywny reżim uczenia literatury wyłącznie w kluczu historycznym, co w praktyce szkolnej oznacza konieczność odtworzenia przez ucznia bezkrytycznie przyswojonych ogólników poznawczych. Skutecznie ogranicza (skutkiem wspomnianego już, absurdalnego przeładowania) ilość czasu, który należałoby dać uczniom na samodzielny namysł nad tym, co przeczytane. Zmusza do pisania wypracowań z odwołaniem do lektur, których uczeń nie lubi - a czasem nawet nie do końca rozumie. Utrwala w najwyższym stopniu szkodliwe traktowanie literatury jako wyłącznie zasobnika drętwych argumentów na poparcie wydumanych, narzuconych tez rozprawek. Ruguje możliwość dokonywania syntez, kontekstualizacji i szerokich uogólnień.
No i ja się grzecznie pytam - po co to wszystko? Jaki będzie dalekosiężny skutek tak rozumianego podwyższania poziomu trudności egzaminu maturalnego? Czy rzeczywiście - jak lubią katarynkowo powtarzać edukacyjni oficjele - wykształcimy w ten sposób w pełni świadomego uczestnika pewnej wspólnoty kulturowej? Oczywiście - nie. Ci nieliczni absolwenci szkół ponadpodstawowych, którzy wybiorą studia polonistyczne, już za chwilę będę się uczyć jeszcze raz tego samego, tylko z większą ilością szczegółów, z odwołaniem do następnych i jeszcze następnych tekstów. Reszcie cała ta z mozołem przyswajana przez lata liceum bądź technikum wiedza ulotni się szybciej niż kac po hucznym oblewaniu zakończonej sesji maturalnej.
O CO CAŁE TO LARUM Z ILOŚCIĄ LEKTUR? MYŚMY CZYTALI WIĘCEJ
Owszem, zmuszano nas - jako uczniów szkół ponadpodstawowych nie będących zawodówkami ani przyzakładówkami - do czytania zdecydowanie większej niż dziś ilości lektur (kiedy chodziłem do klasy humanistycznej w swoim liceum, w latach 1993-1997, rynek opracowań dopiero się rozpędzał i faktycznie czytać trzeba było - inna rzecz, że w praktyce naprawdę różnie to bywało, bądźmy uczciwi; niektórzy moi koledzy, którzy przez większość tygodnia docierali na lekcje wprost z ostrych melanży, zionąc nieprzetrawioną gorzałą i niedopalonym zielskiem, naprawdę mieli na głowie co innego niż kolejną powieściową cegłę do przyswojenia). Czasem próbuję sobie przypomnieć, ile tych książek - a byłem uczniem uczciwym, z konkretną polonistyczną zajawką i po prostu lubiącym czytać - przeczytałem, i wychodzi mi, że faktycznie sporo... Ogniem i mieczem, Potop, Nad Niemnem, Chłopi - bez żadnej taryfy ulgowej, wszystkie tomy; w czwartej klasie zwłaszcza - wiele rzeczy nawet dziś traktowanych jako nieoczywiste, wyśrubowanie ponadprogramowe: Przed nieznanym trybunałem, Zniewolony umysł, Dolina Issy, Rozmowy z katem, Pamiętnik z powstania warszawskiego, Operetka, Kartoteka, Bohiń, Następny do raju... Sporo z tego należało sobie przyswoić we fragmentach, ale niektórzy z własnej woli sięgali po całość - i owszem, bywało i tak, że dyskutowało się potem nad ranem na imprezach o Małej apokalipsie i o Folwarku zwierzęcym, o Becketcie i Witkacym, o ówczesnych książkowych modach (Wharton, Vonnegut, Carroll), o zawsze powracających, wiecznie młodych buntownikach (Kerouac, Salinger, Stachura); serio, grało się w klasy z Cortázarem, można było sobie nabić dodatkowe punkty do towarzyskiej atrakcyjności, kiedy się wylegitymowało (jak niżej podpisany) przeczytaniem całego Ulissesa.
Tylko - co z tego? Co poszło nie tak, skoro dziś statystyczny Polak nie czyta praktycznie wcale (a w wyrabianiu tej smętnej średniej wcale duży udział ma właśnie moje pokolenie, plus-minus czterdziestolatków, co to jakoby wyrastali we wzniosłej kulturze intensywnego czytania)? Czy moi rówieśni rzeczywiście są uczestnikami jakiejś szlachetnej wspólnoty jednoczącego kulturowego kodu? Czy sens ich życiu nadaje oczekiwanie na kolejną książkę takiej choćby Tokarczuk? Czy przymus przyswajania sobie przemysłowej ilości lektur nauczył nas demaskowania postprawdziwościowych dyskursów polityki albo ekonomii?
Żadna - ani długa, ani krótka, ani taka w sam raz - lista lektur szkolnych nie zrobi z nikogo erudyty, nawet zwykłego amatora czytania nie zrobi. Ten cud zdziałać jest w stanie - choć nawet wtedy gwarancji sukcesu nie będzie - jedynie taki dobór tekstów (i chodzi tu zarówno o ich ilość, jak i całościową spójność tzw. kanonu), który młody człowiek będzie w stanie przemyśleć, przedyskutować, skonfrontować ze światem swoich doświadczeń, rozterek, dylematów i wyborów. I który - co najtrudniejsze - będzie dla niego po prostu atrakcyjny. I to jest w ogóle osobny problem - bo żyjemy w czasach tym się różniących choćby od ostatniej dekady poprzedniego stulecia, że dziś książka przestaje być podstawowym źródłem rozrywki; i wcale nie mam pewności, że gdybym dziś był w wieku moich uczniów, dałbym radę zadawać szyku na osiemnastkach erudycją, może z równym zaangażowaniem dyskutowałbym nie o książkach, a o youtuberach i o serialach Netfliksa. A skutek tego taki, że coraz więcej czasu i pomysłowości (też przecież w każdym tego słowa znaczeniu czasochłonnej) wymaga udowodnienie nastolatkowi, że czytanie Trenów albo Dziadów ma jakiś sens. A jak tenże nastolatek tego sensu nie zobaczy, to nie przeczyta (jednocześnie zdobywając wymaganą, drętwą i powierzchniową wiedzę o konkretnej książce, o co na rozbuchanym rynku ściąg, bryków i opracowań naprawdę nie będzie mu trudno). A jak przeczyta - z ulgą zapomni. I na nic się zdadzą z taką satysfakcją powtarzane przez Marcina Smolika, dyrektora CKE, argumenty, że wreszcie nie będzie można napisać matury w oparciu o literackie barachło (czy też o to, co pan dyrektor za barachło raczy akurat uważać). No dobra, nie da się - i znów to samo depresyjne pytanie: co z tego? Czy jeśli uczeń z musu odwoła się na maturze w funkcji argumentacyjnej nie do tekstu Zdechłego Osy, tylko do jakiegoś na pamięć wyuczonego banału związanego z Lalką - czy będzie to dowodem na to, że on powieść Prusa przeczytał, zrozumiał, przemyślał, jakoś tam przeżył i (buahahaha!) polubił? Odpowiedź jest oczywista, ale na wszelki wypadek jej udzielę: nie.
I jeszcze jedna sprawa: ci, którzy tak chętnie snują kombatanckie wspominki o czasach niegdysiejszego przymusu taśmowego czytania, chętnie też obśmiewają kanon lektur obowiązujący na egzaminie maturalnym po roku 2015 - że taki szczątkowy, że zakładający konieczność poznania tylko kilku tekstów ujętych w podstawie programowej jako obowiązkowe. Z jednej strony jest to po części prawdą: od ucznia na egzaminie maturalnym w ostatnich latach wymagana była znajomość całości zaledwie paru książek. Z drugiej jednakowoż - ta sama podstawa programowa sugerowała wcale pokaźną ilość innych tekstów, które nauczyciel mógł wybierać do omówienia kierując się wieloma czynnikami: preferencjami uczniów, możliwościami uczonego zespołu klasowego, realną ilością godzin przedmiotu, zawartością wybranego programu nauczania i podręcznika, wreszcie (w czym nic złego) własnymi sympatiami, fascynacjami i kompetencjami... Krótko mówiąc: dotychczasowy model kanonu (znikoma ilość lektur obowiązkowych i pokaźny zasób tekstów do indywidualnego wyboru) wyrastał z założenia, że nauczyciel jest człowiekiem wolnym, dawał temuż nauczycielowi możliwość wykazania się pomysłowością, tworzenia w zasadzie indywidualnego subkanonu - a z drugiej strony, nie zmuszał do postrzegania każdego ucznia jako bezwolnej bryły masy solnej, z której w akcie jakiegoś ponurego bladaczkizmu (chodzi mi o model uczenia preferowany przez Bladaczkę z Ferdydurke - wykluczający jakąkolwiek podmiotowość uczącego i uczonego, zamieniający ich wzajemną relację w terror formowania jedynej obowiązującej strategii odbiorczej, ufundowanej na absolutnym braku jakiejkolwiek krytycznej refleksji nad czytanym) trzeba urobić ściśle określony kształt, wypalany następnie w bezlitosnym ogniu egzaminu maturalnego. Cóż - to, że wielu nauczycieli z wolności tej korzystało źle albo nie korzystało wcale, to inna sprawa... Ale tego, co było do naprawienia, postanowiono nie naprawiać, tylko zniszczyć, zastępując wolność przymusem, a pomysłowość poddając pod srogi nadzór maksymalnie usztywnionej programowej reguły. Czyli zrobiono to, co w domenie edukacji jest prostą emanacją generalnej PiS-owskiej filozofii sprawowania władzy.
NASZE EGZAMINY MATURALNE BYŁY O WIELE TRUDNIEJSZE: TRZEBA BYŁO ZNAĆ WSZYSTKIE LEKTURY, PISAĆ DŁUGIE WYPRACOWANIA, A ZA KILKA BŁĘDÓW ORTOGRAFICZNYCH DOSTAWAŁO SIĘ NIEDOSTATECZNY
To bardzo często powracający zarzut - zarzut totalnie przestrzelony, oparty na pamięciowych przekłamaniach, na nostalgicznym samooszukiwaniu się, na jakiejś przedziwnej (choć zupełnie oczywistej z punktu widzenia kulturoznawstwa bądź psychologii społecznej) mitologii. Spróbuję się z nim rozprawić w punktach.
1. Zacząć wypada od rzeczy najoczywistszej, choć może okrutnej: egzaminy maturalne przed wielką reformą roku 2005 sprawdzane były w szkołach macierzystych, czasem przez nauczyciela konkretnego zdającego. To sprawiało - nie oszukujmy się - że kryteria oceniania były traktowane bardziej niż wybiórczo: żeby szkoła dobrze wypadła, żeby nie skrzywdzić ucznia, którego się uczyło, żeby nie wejść w sytuację konfliktową z koleżanką/kolegą z pracy, z którą/którym przez lata niejedną wódkę się wypiło i niejednym klubowym się w pokoju nauczycielskim (tak, były czasy, kiedy pokoje nauczycielskie były zadymione gorzej niż uczniowskie kible) wzajem częstowało. Do tego dołożyć wypada to, co wyrabiało się w salach egzaminacyjnych: nauczyciele już to bardzo starali się nie słyszeć chóru podpowiedzi (na egzaminie z historii - do dziś pamiętam - konsultowałem daty z kumplem siedzącym trzy ławki za mną), już to wręcz podpowiadali sami, proceder przemycania ściąg osiągał rozmiary w zasadzie gargantuiczne.
2. Nie, wcale nie trzeba było znać wszystkich lektur... Było nawet takie nauczycielsko-uczniowskie porzekadło: w czym Ludzie bezdomni podobni są do gumki w majtkach? Bo dadzą się naciągnąć na każdy temat. A te tematy - otwarte, bez konieczności odwoływania się do konkretnych książek, problemowo rozmyte; serio, ktoś w miarę ogarnięty bez problemu radził sobie z napisaniem w zasadzie czegokolwiek, jeśli tylko nie miał całkowitej czarnej dziury w miejscu, gdzie powinien mieć podstawową wiedzę z romantyzmu i pozytywizmu. Sam podjąłem się pisania czegoś, co brzmiało mniej więcej tak: jakie utwory z literatury powszechnej uważasz za szczególnie wybitne i dlaczego (albo jakoś podobnie). I z moim ówczesnym oczytaniem mogłem bez problemu temat ten zrealizować bez czegokolwiek z listy lektur licealnych - a jeśli odwoływałem się do Zbrodni i kary i do Mistrza i Małgorzaty, to wyłącznie dlatego, że obie te powieści autentycznie uwielbiałem. A co do tej legendarnej długości... Pisaliśmy, owszem, prace długie - ale czy długość faktycznie z automatu oznaczała lepszą jakość? Poza tym - nie przesadzajmy: moje wypracowanie (jeśli dobrze pamiętam) liczyło osiem stron, może dziesięć, a na pewno było jednym z najdłuższych w szkole. Podejrzewam, że większość zdających było takich, którzy pisali między cztery a sześć stron - czyli nie aż tak znowu wiele więcej niż dzisiejszy maturzysta (który - tadam! - na napisanie własnego tekstu ma wciąż skokowo mniej czasu niż ongiś bywało). A że dobrze było użyć w wypracowaniu jakiegoś cytatu? Oj, to wtedy - patrz punkt pierwszy: od czego stosowna kartka podłożona w bułeczce albo przekupiony woźny podrzucający co trzeba do odpowiedniej kabiny w toalecie?
3. Błędy ortograficzne... Zacznijmy od rzeczy najważniejszej: zasada, że kilka pierwszorzędnych naruszeń normy ortograficznej prowadzi z automatu do ocenienia dowolnej długości wypracowania (nawet bardzo rzetelnego) na niedostateczny, była jednym z największych kretynizmów tamtej mitycznej "starej" matury, totalną aberracją wyrastającą z jakiejś niemożliwie zwichniętej edukacyjnej ideologii. To, że się jej pozbyto - jest bezwzględnie pozytywnym postępem i nikt mnie za żadne skarby nie przekona, że nie. Ale - znów, patrz punkt pierwszy: stawiam diamenty przeciwko orzechom, że nauczyciele poprawiający bardzo, ale to bardzo starali się tych słynnych błędów nie widzieć. No bez jaj, nie wierzę w cuda (to znaczy - generalnie wierzę, ale akurat nie tutaj): jeden serdeczny mój przyjaciel jeszcze w ostatnich pisanych przed końcem czwartej klasy wypracowaniach był zdolny napisać, pardon my French, "menszczyzna", a maturę zdał na bardzo dobry. I co, nagle jakoś spłynęło na niego światło ortograficznego geniuszu? Naprawdę, wierzy ktoś w to? Sorry - ja nie.
4. Reasumując: czy te egzaminy rzeczywiście były tak trudne? Dałoby się to sprawdzić w dość prosty sposób - porównując ich zdawalność z tą z ostatnich kilkunastu lat. Nie będę teraz robił takiego dość żmudnego reaserchu, ale mam wcale mocne przeświadczenie, że odsetek oblanych matur z polskiego po roku 2005 wzrósł skokowo. Oczywiście - można to podpiąć pod sympatyczne dla wielu myślenie, że oto dzisiejsza młodzież tak głupia jest, ale z poglądami tak krzywdzącymi i tak fałszywymi jakoś nie bardzo chce mi się dyskutować. Gdybym chciał być okrutny, powiedziałbym, że z tych samych powodów, z których nie wdaję się w dyskusję z antyszczepami, płaskoziemcami i onucami; ale ponieważ okrutny nie jestem, więc przyjmijmy, że po prostu nie chcę niektórych pozbawiać ich nostalgicznych złudzeń...
Aha - i jeszcze jedno ważne zastrzeżenie: absolutnie nie twierdzę, że niegdysiejsze kryteria oceniania były zupełną fikcją, a nauczyciele co do jednego uczestniczyli w jakimś skandalicznym oszustwie. Nie: oszukiwali (bądź oszukiwać próbowali) przede wszystkim uczniowie i ich rodzice, a nauczyciele czasem po prostu, by tak rzec, przesadzali w życzliwości. Przede wszystkim jednak robili to samo, co robią dzisiaj ich następcy: starali się, by absurdy systemu niepotrzebnie nie krzywdziły zdającego. I dlatego chwała im za każdy niezauważony błąd ortograficzny w dobrej pracy, za każdą podciągniętą ocenę ponadprzeciętnego ucznia, który akurat tego jednego majowego dnia był w słabszej formie...
MATURA Z POLSKIEGO JEST W OGÓLE NIEPOTRZEBNA, DZIŚ LICZY SIĘ WYŁĄCZNIE MATEMATYKA, FIZYKA, INFORMATYKA I BIOLOGIA Z CHEMIĄ, A POZA TYM W WIELKIM BIZNESIE I TAK UŻYWA SIĘ WYŁĄCZNIE ANGIELSKIEGO
Cóż... tu w zasadzie można by rozkręcić osobny temat na sążnistą rozprawę, zaczynając od tego, jak niepowetowane szkody niesie ze sobą przymuszanie coraz młodszych uczniów do kształcenia coraz bardziej specjalistycznego (prowadzące w efekcie do hodowania skrajnie nieelastycznych, intelektualnie przeraźliwie okaleczonych, beznadziejnie biernych niewolników tzw. rynku pracy), a kończąc na tym, że w rozwiniętych społeczeństwach świata zachodniego od dawna już cenieni są właśnie zwłaszcza absolwenci humanistycznych kierunków studiów (bo łatwiej się uczą do nowych zadań, posiadają wyższą zdolność twórczej improwizacji i myślenia niestandardowego, lepiej zarządzają zespołami ludzkimi i rozwiązują sytuacje konfliktowe, posiadają ponadprzeciętnie rozwinięty system posługiwania się kompetencjami miękkimi i generalnie potrafią cokolwiek więcej niż tylko realizowanie wąskich zadań narzucanych przez zarządy korporacji). Ale nie czas i nie miejsce na takie dywagacje. Powiem więc krótko: tak, matura z języka polskiego w wariancie proponowanym na najbliższy maj przez CKE, jest faktycznie doskonale niepotrzebna. Ja jednak głęboko wierzę w taką edukację polonistyczną (której to edukacji egzamin maturalny powinien być logicznym zamknięciem), która uczy krytycznego myślenia i zdrowej nieufności w stosunku do otaczającego nas znakowego jazgotu (a tego krytycyzmu i tej nieufności nabywa się poprzez poznawczo otwarte, refleksyjne i niespieszne obcowanie z trudnymi i bardzo trudnymi tekstami literackimi), która wyzwala umiejętność formułowania fundamentalnych pytań dotyczących naszej kondycji - zarówno w jej wymiarze jednostkowym, etycznym i epistemologicznym, jak i społeczno-politycznym, wreszcie: metafizycznym. Nie będąc w najmniejszym stopniu idealistą, chyba jakoś tam głęboko wierzę w słynne zdanie Sokratesa - że życie bezmyślne nie jest warte życia. I dlatego chciałbym takiej matury z polskiego, która sprawdza nie to, co maturzysta WIE, ale to, co ROZUMIE.
Ale o tym, czemu najbliższa matura będzie czyniła gwałt rozumieniu w imię źle pojętej wiedzy - napiszę już następnym razem...
***
Coś się zadziało. Pojawiła się grupa kapitalnych polonistek i polonistów, które/którzy postanowiły/postanowili nadać temu narastającemu wzburzeniu środowiska nauczycielskiego cokolwiek bardziej konkretne ramy. Jednym z efektów ich działań - najbardziej widocznym, ale bynajmniej nie jedynym - jest ta oto petycja, do której podpisywania gorąco zachęcam wszystkich, którzy jakimś cudem i dzięki niezmierzonej swej cierpliwości dobrnęli aż do tego miejsca mojego przydługiego marudzenia. A Siostrom Polonistkom i Braciom Polonistom walczącym "o ludzki wymiar nowej matury z języka polskiego" dedykuję ten oto pasek z jednego z tomów Fistaszków zebranych Charlesa M. Schulza (niestety, nie jestem już w stanie podać bardziej konkretnej bibliograficznej lokalizacji). Jeśli ktoś chce - może sobie podstawić za bohaterów tej historyjki Aleksandrę Korczak, Marcina Dzierżawskiego, Pawła Lęckiego, Darka Martynowicza i Wojtka Rzehaka - ale przymusu nie ma... Lepiej by było, żebyśmy my sami uwierzyli w to, że nawet pewien dyrektor może czasem zblednąć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz