poniedziałek, 16 lipca 2018

Kibicowa(nie)

1.

No i przerżnęli. Jak niemal zawsze za mojej pamięci (wyjąwszy Meksyk, gdzie z bidą wypełzli z grupy - tylko po to, by zebrać haniebne bęcki cztery do ucha z Kanarkami), czyli nie dochodząc do fazy pucharowej. Jak w Korei Południowej i Japonii w 2002 (na otwarcie - 0:2 z gospodarzami, o wszystko - 0:4 z Portugalią, o honor - 3:1 ze Stanami Zjednoczonymi), jak w Niemczech w 2006 (na otwarcie - 0:2 z Ekwadorem, o wszystko - 0:1 z Niemcami, o honor - 2:1 z Kostaryką). Tym razem, czyli w Rosji w 2018, było - co odnotowuję z reporterskiego obowiązku - na otwarcie 1:2 z Senegalem, o wszystko 0:3 z Kolumbią, o honor (acz w stylu, który był kwintesencją właśnie braku futbolowego poczucia honoru) 1:0 z Japonią. W międzyczasie nie zakwalifikowali się do Włoch (1990), Stanów Zjednoczonych (1994), Francji (1998), do Republiki Południowej Afryki (2010) ani do Brazylii (2014).

Co się w tym czasie zmieniło? Niby nic (przegrywają jak przegrywali), a jednak - dla mnie - mnóstwo. A właściwie tylko jedna rzecz - za to fundamentalna: kiedyś ich fiaska cholernie mnie dołowały, teraz nie obchodzą mnie nic a nic. Ale tak zupełnie nic: w tym roku nie obejrzałem ani jednego ich meczu, nie zerkałem na powtórki, skróty, ujęcia poszczególnych akcji i bramek. Na dwa tygodnie przed Mistrzostwami dowiadywałem się u znajomych, kogo mają w grupie (każda grupa, w której grają Polacy, jest - jak mawiają złośliwi - grupą śmierci).

2.

No i w ogóle piłka mi obojętnieje - a przecież kiedyś się nią żyło, każde Mistrzostwa Świata (by pozostać tylko na gruncie tej imprezy) przestawiały mi pierwsze tygodnie lata na jakiś inny, świąteczny czas. Oczywiście nie pamiętam tych z 1978, bądźmy poważni; gdy 25 czerwca Argentyna tryumfowała w finale nad Holandią, miałem za sobą niewiele ponad trzy miesiące życia... Z 1982, z Hiszpanii, utkwiła mi w pamięci krążąca między dorosłymi przyśpiewka zaczynająca się od słów "Entliczek-pentliczek, co zrobi Piechniczek - tego nie wie nikt".

Tak na poważnie zaczęło się od Meksyku, dopiero co spustoszonego przez potworne trzęsienie ziemi, od fali meksykańskiej, od Stadionu Azteca, od kultu Diega Maradony (po raz pierwszy usłyszałem o nim nie po "boskiej ręce", którą zatrzymał Anglię, ale chwilę wcześniej, gdy w jakimś innym meczu, zagrywając piętą, wyharatał kawał murawy), od rozpaczy meksykańskiego bramkarza po przegranym ćwierćfinale z RFN. No i finał: oglądany (wyjątkowy przywilej dla ośmiolatka) na żywo w telewizorze (oczywiście biało-czarnym), przeżywany w duchu hodowanej przez politykę historyczną PRL-u nienawiści do Niemców, wygrany 3:2 przez Argentynę, zwieńczony morzem konfetti sypiącym się na zwycięzców obcałowujących zdobyczny puchar.

Ale najlepiej pamiętam rok 1990, Mundial w Italii (telewizor wciąż był czarno-biały). Ogólnopolski (jak sądzę) szał na punkcie Kamerunu, już od nieoczekiwanego zwycięstwa 1:0 nad Argentyną w spotkaniu otwarcia  w Mediolanie, przez obłąkany mecz 1/8 z Kolumbią (fryzura Diego Valderramy, plemienne pląsy leciwego Rogera Milli w narożniku boiska po dwukrotnym pokonaniu Renégo Higuity, chyba najdalej od własnej bramki interweniującego bramkarza w historii futbolu, nieodłączne długie spodnie bramkarza Kameruńczyków, Thomasa N'Kono), aż po żałobę po ich przegranej w morderczym ćwierćfinale z Anglikami... Zawód związany ze słabym występem Holendrów (futbolowi bogowie dzieciństwa, Ruud Gullit i Marco van Basten), którzy dwa lata wcześniej tak ładnie wpisali się w nadchodzący czas polskich przemian, wygrywając 2:0 ze Związkiem Radzieckim w finale Mistrzostw Europy. Wygraną Włochów nad Albionem w meczu o trzecie miejsce (do dziś nie wiem czemu, ale byłem jedyną znaną mi osobą, która kibicowała Anglii z emerytem Peterem Shiltonem w bramce; to zresztą od tamtego czasu niezmiennie nie jestem w stanie sympatyzować - z nielicznymi wyjątkami - z jedenastką Italii). Fuksiarski awans Argentyny do finału (teraz chyba wszyscy życzyli sobie - odwrotnie niż w Meksyku - zwycięstwa Niemców), no i właśnie sam finał, śmiertelnie nudny, z pamiętną dla nas interwencją sędziego liniowego Michała Listkiewicza, powstrzymującego furię Maradony (ależ się z niego wtedy zrobił arogancki buc!) po podyktowaniu zwycięskiego karnego dla RFN.

Potem było coraz słabiej, wspomnienia mam coraz bardziej mgliste - finałowy mecz na Mundialu w USA, jeszcze bardziej (choć wydawało się to niemożliwe) zamulający niż ten z Italii, pierwszy w historii mistrzostw rozstrzygnięty w loterii karniaków; smutek po haniebnej porażce Brazylii (miałem wówczas jakieś kultyczne postrzeganie brazylijskiego futbolu) we Francji, odrobinę radości po odwecie, jaki na futbolowym światku wzięli Brazylijczycy w Korei i Japonii (choć tu akurat najlepiej zapamiętałem płomienną relację radiową z meczu o trzecie miejsce, wysłuchaną w autobusie jadącym gdzieś ku Beskidom); skandaliczne zachowanie Francuzów po przegranej z Włochami w Niemczech (jeden z nielicznych momentów, kiedy trzymałem za Italią). No, stosunkowo mocno zapadł mi w pamięć Mundial w RPA, ten z wuwuzelami, ale to bardziej z uwagi na okoliczności oglądania decydującej fazy, którą śledziłem podróżując z żoną przez kraje nadbałtyckie, gdzie zainteresowanie piłką nożną jest porównywalne z tym, jak Polacy pasjonują się, bo ja wiem, rugby. No więc półfinały w pensjonacie w Druskiennikach (telewizyjne studio mundialowe prowadzone chyba w jakiejś szatni przez dwóch dżentelmenów w dresach siedzących przy składanym działkowym stoliku) i w pubie w Wilnie, mecz o trzecie miejsce na telewizorze na całą ścianę, ze skórzanej kanapy w klimatyzowanym foyer hotelu przy stacji kolejowej w roztopionym upałem Daugavpils (mecz znakomity, choć smutny z powodu przegranej Urugwaju; i ten prześmieszny "Diegas Forlanas" łotewskich komentatorów), no i wreszcie nudny jak listopad finał gdzieś na estońskiej wsi nad jeziorem Pejpus, z ekranu komputera (w oficjalnym streamingu z internetowego kanału telewizji polskiej byłoby to niemożliwe z powodu obciążenia serwerów; na analogicznym kanale telewizji estońskiej widać było na pasku, że finał śledzi wszystkiego coś koło ośmiu tysięcy Estończyków).

Z poprzednich mistrzostw nie pamiętam już nic zgoła - może oprócz niewiarygodnej rzeźni, jaką w półfinale gospodarzom, czyli Brazylijczykom, urządzili Niemcy. Ale poważnie - tuż przed tegorocznym Mundialem dotarło do mnie, że nie wiem, kto jest aktualnym mistrzem świata.

3.

No jasne, były jeszcze inne momenty uniesienia. Na przykład przebojowa szarża efemerycznej (z której tyle miało wyjść, a nie wyszło nic) jedenastki trenera Janusza Wójcika z Igrzysk Olimpijskich w Barcelonie w 1992, zakończona srebrnym medalem po przegranym 2:3 finale z Hiszpanią. Albo pierwszy w historii występ na Euro (fuksiarski, bo jako współgospodarze dostaliśmy się bez eliminacji), kiedy zamiast tradycyjnych grupowych meczy otwarcia, o wszystko i o honor, nasi piłkarze podtrzymywali nas przy trudnej nadziei poprzez dwa remisy (1:1 z Grecją i Rosją), by w końcu wtrącić nas w doskonale znane piekiełko rozczarowania po przegranej z Czechami. Ale przede wszystkim - Mistrzostwa Europy z 2016 roku. Chyba po prostu zacytuję to, co wtedy - na gorąco, tuż po przegranym ćwierćfinale z Portugalią, napisałem na Facebooku, bo najlepiej oddaje to temperaturę moich ówczesnych (potężnych!) wzruszeń:

"No i po Euro... ale po kolei.
Po pierwsze: zagraliśmy naprawdę dobry turniej - po raz pierwszy od równych trzydziestu lat weszliśmy do fazy pucharowej imprezy tej rangi. Z dużą satysfakcją patrzyłem na te trzy mecze, które widziałem: z Niemcami, Szwajcarią i Portugalią. I o ile Szwajcarów można było potraktować - mimo wszystko i z całym dla nich szacunkiem - jako efemerydę, o tyle Niemcy i Portugalczycy to jednak światowa czołówka. I cieszyło to, że nie było tu przypadków, ułaństwa, spektakli jednego aktora - jest drużyna, jest koncepcja, jest konsekwentny pomysł na futbol i dobra tego pomysłu realizacja. Zniknęło to, co było naszą słabością: kulawa defensywa, słomiany zapał, chaos, atak pozycyjny rozumiany jako stanie nieruchomo na swoich pozycjach, zadyszka po pierwszej połowie, wampiryczna słowiańska melancholia po pierwszej straconej bramce, granie husarskimi zrywami... Brawo, chłopaki - ale i brawo dla trenera Nawałki, który w tak krótkim czasie zrobił z nas drużynę klasy europejskiej.
Po drugie: mecz z Portugalią na pewno można było zagrać lepiej - odważyć się na jakąś bardziej zdecydowaną szarżę, spróbować skończyć to w normalnym czasie (w dogrywce jednak - z obu stron - widać było dzikie zmęczenie), wykorzystać te zmarnowane szanse. Miałem wrażenie, że zbyt wcześnie zaczęliśmy grać pod karne - a to już jednak byłby trochę fuks: dwa mecze z rzędu rozstrzygać w ten sam sposób. Kto wie, może też trochę zdemoralizowała nas ta pierwsza bramka - takie gole zawsze są darowane, to nigdy nie jest efekt słabości przeciwnika (no, chyba że to San Marino czy Gibraltar). Ale ostatecznie zagraliśmy jak równy z równym, konsekwentnie i spokojnie. Mam nadzieję, że to będzie kontynuowane i dopieszczane.
Po trzecie: dobrze się stało, że ten fatalny karny (powiedzmy otwarcie: wykonany tak źle, jak tylko można) był autorstwa Błaszczykowskiego. To on był głównym architektem naszego niewątpliwego sukcesu - i jeśli Lewy to oficjalny kapitan, to Kuba był nieoficjalnym majorem. I w jakimś sensie wyłącznie on miał prawo nas z tego Euro wyautować. Może to zabrzmi patetycznie, ale gdzieś tam w głowie kołatały mi się słowa kończące Redutę Ordona Mickiewicza: 'Bóg wyrzekł słowo stań się - Bóg i zgiń wyrzecze'... Ale inna sprawa, że miałem jakieś przeczucie, że nie strzeli - zbyt szybko podszedł do tej piłki, zbyt łatwo oddał beznadziejny strzał - jakby chciał mieć to już za sobą, jakby właśnie jemu puściły nerwy. Cóż - miał do tego prawo. Właśnie tak, miał prawo - on i nikt inny.
Po czwarte: zawsze irytowało mnie nazbyt łatwe machanie hasłem 'nic się nie stało, Polacy, nic się nie stało' - bo z turnieju na turniej działo się coraz więcej i coraz gorzej: bo jak ktoś za taką kasę rozpala takie wielkie zbiorowe emocje, to sorry, ale odpowiedzialność też jest wielka. Dziś mogę to powiedzieć pierwszy: nic się nie stało. A jeśli już - to stało się dużo i dobrze."

4.

No więc wypadałoby grepsiarsko zapytać: co poszło nie tak, gdzie popełniłem błąd? Co się stało, że piłka nożna - nawet w tym odświętnym turniejowym wydaniu (futbol inny niż ten grany przez reprezentację narodową nigdy mnie zresztą na poważnie nie obchodził) - niemal całkowicie przestała mnie ruszać?

Mógłbym na odczepnego odpowiedzieć, że jak się rodzi w okolicach dwóch kolejnych Mundiali dwóch synów, to właśnie to jest najlepszym sposobem na zmianę hierarchii, na wykorzenienie pewnych nawyków (trochę tak jak brak psa i porannych z nim spacerów bywa - jak sądzę - doskonałą okazją do rzucenia palenia), ale - no właśnie - byłoby to na odczepnego, nie do końca prawdziwie i uczciwie: w końcu tym wyżej wspomnianym Euro ekscytowałem się jako tata dwulatka. Ale owszem: do pewnego stopnia ojcowskie zakorzenienie w bycie innym niż ekranowe wspólnoty pozwoliło mi chyba zbudować dystans i lepiej wyostrzyć sobie to, co mi w futbolu nie gra.

5.

Po pierwsze: piłka jednoczy nas wokół pewnych intensywnych emocji, a jeśli emocje te wiążą się z czymś pozytywnym, to dodatkowo i leczymy swoje kompleksy wobec świata (a jesteśmy nacją ufundowaną na kompleksach właśnie), i dopieszczamy swoją kolektywną nieświadomość porytą rycerskimi sentymentami. Marek Bieńczyk - który o futbolu i w ogóle o sporcie potrafi pisać jak nikt w Polsce - w jednym z esejów z Księgi twarzy pozwolił sobie na zestawienie zgoła heretyckie: że w czasach PRL-u doszło do dwóch tylko momentów, kiedy Polacy poczuli się Wspólnotą, a stało się to podczas pierwszej papieskiej wizyty Jana Pawła II w roku 1979 i pięć lat wcześniej, kiedy legendarna drużyna Kazimierza Górskiego nie tylko po raz pierwszy od Mundialu z 1938 roku awansowała do finałów Mistrzostw Świata, ale też powróciła z nich z brązowym medalem. I w sumie nie ma w tym zrównaniu nic szokującego: nie chodzi tu o postponowanie historycznie niewątpliwie doniosłej roli, jaką odegrała pielgrzymka Wojtyły, ale o ukazanie, jak ogromną moc wiążącą ma dla Polaków futbolowy sukces.

W tym ostatecznie - bądźmy uczciwi - nie ma nic zdrożnego, a może nawet takie terapeutyczne momenty są dla naszego frustrackiego charakteru zbiorowego konieczne. Jeśli przez chwilę nie skaczemy sobie do gardeł, jeśli na ten jeden moment strzelenia gola zgromadzeni w jednej knajpie zwolennik PiS-u i Platformy rzucają się sobie na szyje i jeszcze śmieją się z tego, że jeden drugiego oblał piwem - to jest dobrze. Od średniowiecza wiadomo, że potrzebny jest czas karnawału, mięsopustnego święta głupców, kiedy żebrak może poudawać, że jest królem, a najgorsza ladacznica we wsi doświadczy hołdów, jakie należne są Najświętszej Panience.

No ale wszystko jest sprawą pewnego umiaru. Gdy Jorge z Burgos, demoniczny ślepy bibliotekarz z Imienia róży, wyjawia Wilhelmowi z Baskerville przyczyny swej nienawiści do Poetyki Arystotelesa, również powołuje się na przykład milczącego kościelnego przyzwolenia na karnawałowe rozpasanie - by zaraz dodać, że rozbawione ogłupienie nie jest niczym złym, dopóki nie stanie się zasadą (sankcjonowaną choćby właśnie autorytetem Filozofa). A zatem - powracając na grunt futbolu - szał radości (na przykład po awansie Polaków do ćwierćfinału ostatniego Euro) musi znać swoje granice; wspólnota rozentuzjazmowanych kibiców obowiązana jest do pamięci o swej iluzoryczności i krótkotrwałości, o tym, że najpiękniej strzelona bramka nie doda ani grama do istotnego gatunkowego ciężaru tego, kto bramkę tę oklaskuje.

Kilka lat temu w Krakowie powstał bardzo prężny ruch obywatelski Kraków Przeciwko Igrzyskom, który dokonał rzeczy niebywałej: zmusił uprzywilejowaną kastę urzędniczo-biznesową do przeprowadzenia referendum, w którym faktyczni właściciele miasta (czyli suwerenni mieszkańcy) odrzucili szkodliwy, forsowany przez wspomnianą kastę, pomysł zorganizowania w Krakowie zimowych igrzysk olimpijskich. Ruch przetrwał (obecnie funkcjonuje niestety w coraz bardziej znikliwej i wątpliwej formie jako Miasto Wspólne) i przez jakiś czas działał pod swoją pierwotną nazwą - słusznie argumentując, że chodzi o szerzej zakrojone przeciwstawianie się polityce miejskiej pojmowanej właśnie przez pryzmat igrzysk, doraźnych i nieprzemyślanych decyzji dyktowanych logiką debordiańskiej zgoła spektakularności. Ciesząc się ewentualnymi sukcesami polskich piłkarzy, powinniśmy pamiętać właśnie o tym: że to tylko igrzysko, które nie powinno nadmiernie odwodzić nas od twardej faktyczności życia społecznego.

Czy jednak nie przesadzam? Bądźmy poważni: tak jak od zwycięstwa Polski nad Szwajcarią podczas Euro 2016 nie zmądrzeli nasi parlamentarzyści, tak też zapewne tegoroczna przegrana z Kolumbią na Mundialu nie pogorszy na przykład i tak już fatalnej kultury jazdy samochodem przeciętnego polskiego Seby... Niemniej jednak wydaje mi się, że problem istnieje - w absolutnie niewspółmiernym do niczego terrorze medialnym, który narzuca wszystkim konieczność zainteresowania jakimiś tam zawodami z jakiejś tam dyscypliny sportowej.

Naprawdę, gdyby Karol Marks żył dzisiaj w Polsce, swój słynny bon-mot o religii przekułby na sąd o tym, że to sport jest opium dla ludu. Już pal sześć reklamowy obłęd związany z Polską reprezentacją w piłkę kopaną (choć cały czas czekam, aż Robert Lewandowski zagra w reklamie Roberta Lewandowskiego jako najskuteczniejszej agencji reklamowej); pal sześć nawet obłęd sprzed paru lat, kiedy to po pierwszym w historii wygranym meczu reprezentacji naszego kraju z Niemcami na warszawskim Stadionie Narodowym, do sprzedaży trafiły doniczki z certyfikowaną murawą, na której to dokonał się ten dziejowy wyczyn (choć gdyby o tym wiedział Robert Coover, z pewnością musiałby inaczej napisać swój porywający esej Piłka nożna jako sakrament egzystencjalny). Bardziej chodzi mi o to, że ilekroć w czasie tych pierwszych mundialowych dni, kiedy nasza jedenastka jeszcze udawała, że gra o cokolwiek, włączałem rano radiową Trójkę, miałem nieodmienne wrażenie, że trafiłem na audycję sportową, że cała reszta świata po prostu przestała istnieć, że jest tylko Mundial, a wcześniej do granic absurdu rozentuzjazmowane wieści o banalnych w gruncie rzeczy kolejach losu naszych orłów-nielotów na zgrupowaniu w Arłamowie.

Profesor Michał Paweł Markowski na swoich zajęciach z teorii literatury, na które miałem niebywałą przyjemność chodzić, na przykładzie piłki nożnej objaśniał działanie synekdochy, a konkretnie tego jej wariantu, który po łacinie nazywa się totum pro parte, czyli użycia nazwy całościowej na określenie pewnego zjawiska jednostkowego. Mówimy "Polska wygrała mecz", podczas gdy mecz wygrała (no dobra, częściej przegrała) nie żadna abstrakcyjna Polska, ale jedenastu facetów ganiających za nadmuchanym skórzanym balonem. Kiedyś łyknąłbym takie wciągnięcie mnie w pewną wspólnotę jak bocian żabę, dziś jednak dostrzegam przemocowość tego metonimicznego terroru... No bo ja też jestem jakąś tam częścią (konkretnie - według danych z roku 2015 - 1/38446000 częścią) Polski i bardzo przepraszam, ale nic nie wygrałem, nic nie przegrałem, a w piłkę nożna grywam (nie bez dzikiej przyjemności) skrajnie amatorsko, raz w tygodniu przez mniej więcej dwadzieścia minut, tylko na sali gimnastycznej, w ramach rozgrzewki przed treningami capoeira. A jeśli coś tam wygram (albo i przegram), to nie mam poczucia, że to sukces/porażka Polski. I nie wiem, w czym to moje poczucie miałoby być mniej lub bardziej uprawnione niż wszystkich tych Szczęsnych i Glików: w końcu jestem taką samą Polską jak oni. 

No bo jest jeszcze tak, że chwilowe uniesienia - zwłaszcza te skończone rozczarowaniem - odkładają się frustracją, postkoitalną żałobą. W czasie, gdy graliśmy tegoroczne mecze z Senegalem i Kolumbią, przestrzenie miejskie (okna, balkony, samochody) były bardziej biało-czerwone niż przed niejednym świętem narodowym - tuż po tym, jak pożegnaliśmy się z rosyjskimi mistrzostwami, M. ustrzelił w jednym z marketów taką nader wymowną fotkę: wielki kosz wypełniony poupychanymi bez ładu i składu wszystkimi tymi gadżetami w bieli i czerwieni, z wielką kartką "przecena - 0,99 zł". Tyle jest wart patriotyzm przeszacowanego święta głupców.

5.

Druga moją futbolowa wątpliwość jest grubszej natury i wiąże się z przeświadczeniem, że cały piłkarski świat jest przestrzenią kosmicznej zgoła korupcji - nie tylko tej finansowej, ale też (co znacznie, wbrew pozorom, ważniejsze) politycznej.

Jak już wspomniałem - nigdy nie byłem w stanie wykrzesać w sobie najmniejszego nawet zainteresowania piłką nożną w wymiarze klubowym. Z racji miejsca urodzenia powinienem w odruchu lokalnego patriotyzmu kibicować KKS Sandecji, ale wtedy, w dzieciństwie, było to podwójnie trudne - po pierwsze dlatego, że Kolejowy Klub Sportowy dziadował wówczas straszliwie, w każdym sezonie balansując na krawędzi spadku z trzeciej ligi, a po drugie dlatego, że chowałem się na wiejskim przedmieściu i nieodległy przecież Nowy Sącz (zwany po prostu "Miastem") to był jakiś radykalnie inny, wielki świat, którego jakoś nie traktowało się jako małej ojczyzny... No i tak mi zostało; raz jeszcze odwołując się do kapitalnych rozpoznań Marka Bieńczyka - wybierałem raczej modernistyczną wzniosłość kibicowania reprezentacji ucieleśniającej pewną tyleż abstrakcyjną, co nieusuwalną plemienną jakość zwaną narodem, niż przelotny postmodernistyczny związek z marką handlową zwaną klubem.

A do tej wrodzonej obojętności stopniowo dołączała się konkretna awersja związana z kolejnymi ujawnianymi aferami korupcyjnymi toczącymi polską piłkę... kiedy końcem lat osiemdziesiątych zaśmiewaliśmy się z brawurowej komedii Piłkarski poker Janusza Zaorskiego (ach, ta fenomenalna rola Janusza Gajosa jako sędziego Jana Laguny, mającego w sobie tyle ze zgorzkniałego patosu szeryfa - ostatniego sprawiedliwego z jakiegoś klasycznego westernu!), nikt jakoś nie brał na poważnie zarzekań reżysera, że to film oparty na rzetelnej wiedzy o zakulisowych machinacjach w PZPN-ie; dziś coraz bardziej skłonni jesteśmy uznać, że to rzeczywiście był bez mała fabularyzowany dokument... Jeśli dodać do tego fakt tyleż niewątpliwego, co zatrważająco odpornego na represje prawne przenikania się struktur kibolskich ze zorganizowaną przestępczością (zwłaszcza narkotykową), rysuje się obraz niesłychanie ponury: młodych ludzi, którzy (często szachowani retoryką związku wierności klubowi z pielęgnowaniem wartości patriotycznych - bywa, że w ich najbardziej radykalnym, ksenofobicznym i rasistowskim wydaniu) gotowi są szlachtować się maczetami w imię mimowiednego legitymizowania monstrualnej łapówkarskiej fikcji, stwarzając (pozostaje wierzyć, że i tym razem w większości bezwiednie) zasłonę dla machinacji narkobiznesu.

Przez długi czas żyłem jednakowoż w naiwnym przeświadczeniu, że ta patologia nie dotyczy piłki nożnej w jej wymiarze międzynarodowym. Zrazu była to naiwność idealistyczna (że na tym poziomie nie kupczy się wynikami, bo... no, bo po prostu nie wypada, bo jest jakiś rodzaj sportowego szlachectwa, który na to nie pozwala), potem - naiwność cyniczna: że po prostu nie ma nikogo, kto byłby w stanie wyłożyć kabonę konieczną do wydrukowania wyniku na Euro, na Mundialu czy w Lidze Mistrzów. Ostatnio ujawnione rewelacje na temat skandali korupcyjnych na szczytach władz FIFA i UEFA czy szczegółów powierzenia organizacji Mistrzostw Świata 2022 Katarowi, gdzie być może mamy do czynienia z przekrętami na szczeblu już nie międzyludzkim, a międzypaństwowym, każą mi wyzbyć się resztek złudzeń (o rzeczach tak pornograficznie oczywistych jak irracjonalne zarobki futbolowych megagwiazd, wysokość kwot przy transferach najbardziej wziętych piłkarzy, kupowanie prestiżowych klubów przez wątpliwej konduity finansowych oligarchów nawet nie chce mi się wspominać).

Ale to przecież nie koniec zgorszenia - bo na finał trzeba rozważyć wątpliwość, czy rzeczywiście etycznie niewinne jest namaszczenie na gospodarza Mundialu Rosji, czyli kraju, który (najdelikatniej rzecz ujmując) nie spełnia uznawanych przez kulturę i cywilizację świata zachodniego standardów praw człowieka i ładu demokratycznego; kraju, gdzie aparat represji prześladuje przeciwników politycznych, niezależnych dziennikarzy i niewygodnych aktywistów, gdzie wynaturza się procedury elekcyjne, kraju, który dopuszcza się aktów niedopuszczalnej w prawie międzynarodowym agresji militarnej wobec państw ościennych.

Najbardziej oczywisty argument na rzecz tego, że nie ma w tym nic gorszącego - czyli stwierdzenie, że trzeba odseparować politykę od sportu, zupełnie mnie nie przekonuje, i to z dwóch co najmniej powodów. Raz dlatego, że już to, o czym wspomniałem powyżej, czyli mocne podstawy do podejrzenia, że za wyborem gospodarza mistrzostw (sprawa dotyczy przede wszystkim następnego Mundialu, tego w Katarze, ale czy aby na pewno tylko tego?) stoi realny interes ekonomiczny liczony w ciężkich milionach (a może i miliardach) euro, każe odesłać wiarę w prymat idei sportowej nad kasą w sferę krańcowej naiwności. Dwa - bo przecież nie jest tak, że idea olimpijska (a przecież leży ona nie tylko u podstaw pewnej filozofii organizowania kolejnych olimpiad, ale też wszelkich międzynarodowych zawodów o charakterze mistrzowskim) nie jest czymś uniwersalnym; skrajnie szlachetny koncept zawieszenia polityki (również pojmowanej jako rozstrzyganie sporów między zbiorowościami w drodze wysiłku zbrojnego, jako dyscyplinowanie wspólnoty przy użyciu aparatu legalnej przemocy) na święty czas igrzysk zrodził się tu, u greckich korzeni ducha europejskiego i chyba powinien być przywilejem należnym tym, którzy respektują również inne z ducha tego wynikłe zobowiązania - równość obywateli wobec prawa, wolność słowa, niezależność wyboru reprezentacji politycznej, pluralizm poglądów... Jasne: można i trzeba mieć wątpliwości, czy z wszystkich tych wzniosłych zobowiązań wywiązują się rządy Waszyngtonu, Paryża, Londynu czy Berlina, ale jednak sytuacja jest tutaj radykalnie odmienna niż w autorytarnej Rosji czy totalitarnych Chinach (organizatora Letnich Igrzysk Olimpijskich w 2008 roku), prowadzących dodatkowo budzące poważne wątpliwości działania wojenne na Ukrainie czy w Tybecie. Być może rzeczywiście jest tak, że organizacja życia społeczno-politycznego Rosji i Chin po prostu jest, jaka jest, i nie może być inna - może rzeczywiście szeroko pojmowany ład demokratyczny nie pasuje do wielowiekowej tradycji i zbiorowej psychologii tych dwóch gigantów; ale jeśli tak, to może po prostu nie powinniśmy udawać, że da się tu bezkonfliktowo zaaplikować ideę olimpijską? Może właśnie powinna być ona nie ściemą (udajemy, że w czasie igrzysk nie leje się krew w Donbasie i że tysiące chińskich więźniów politycznych nie cierpią prześladowania), ale rodzajem potwierdzenia faktycznej - lepszej lub gorszej - przynależności do świata regulowanego przez pewne wartości?

6.

Oczywiście - jestem hipokrytą, nie zdobyłem się na całkowity kibicowski bojkot: obejrzałem trochę ponad połowę ćwierćfinałowego meczu Chorwacji z Rosją, mniej więcej w całości oba półfinały, ostatnie półgodziny meczu o trzecie miejsce, no i oczywiście finał. I myślałem podczas ćwierćfinału, że przecież nikt z tych tak pięknie walczących na boisku Rosjan nie jest odpowiedzialny za Putina i jego samodzierżawny terror... Ale wątpliwości są i pozostaną - i zapewne już na zawsze oglądanie wielkich piłkarskich mistrzostw będzie dla mnie przyjemnością cokolwiek występną i nieczystą.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz