środa, 5 lutego 2014

Kieszonkowa antropologia słabości

Byliśmy z Kasią czas jakiś temu, niedawno, na warsztatach - czego one w całości dotyczyły, o tym zamilczę, ale ta akurat ich odsłona była o zdrowym odżywianiu. No i znów: nie czas ani miejsce tu na to, by zastanawiać się nad tym, co prowadzący - znakomici specjaliści od naturopatii, jogi, fizjo- i fitoterapii, wszelkich masaży, medycyny chińskiej, dietetyki i całego mnóstwa innych fascynujących rzeczy - mówili, co zrobili dobrze, co źle (jeśli idzie o jakość samego warsztatu), z czym bym się zgodził, z czym tak trochę, a z czym w ogóle. Bo najbardziej zafascynowało mnie to, co J. powiedział ot, tak sobie, mimochodem, gdy dyskusja zeszła na szeroko pojmowaną immunologię. A powiedział - ni mniej, ni więcej - że Europejczyk jest słaby. Tylko tyle i aż tyle.

Długo mi się o tych trzech prostych słowach myślało, bardzo długo, sporo się też z Kasią o nich pogadało. Bo o słabości kondycji Europejczyka słyszy się niby zewsząd - najczęściej w tonie nadciągającej apokalipsy, której grozie naprzeciw wychodzić mają pomruki wszelkiej maści szaleńców (głównie o fałszywie pojętych prawicowych, nacjonalistycznych i tradycjonalistycznych korzeniach; korzeniach oczywiście spotworniałych, zrakowaciałych, tkniętych wynikłym z przerostu niedowładem), wzywających do renesansu, rewolucji, zwarcia szeregów, dania odporu... Wedle takiej narracji najbliższa rzeczywistość będzie wyglądać następująco: zatracimy naszego helleńsko-chrześcijańskiego ducha, który zostanie pożarty przez lewackie: demoralizację, indyferentyzm, egoizm, takoż przez niekontrolowaną migrację, głównie z krajów arabskich i afrykańskich; na fali takiej degrengolady przestaniemy się rozmnażać, a to, co się jeszcze pocznie, będzie permanentnie zagrożone przez dwie przedwczesne śmierci: aborcję i eutanazję - przestaniemy też kontrolować otaczający nas świat, bo ekoterroryzm cofnie nas do etapu człowieka jaskiniowego (oczywiście zbieracza, Boże broń myśliwego!); cały nasz potencjał ekonomiczny zostanie trwale zmarnotrawiony przez Unię Europejską, biurokratycznego Molocha na żołdzie międzynarodowego spisku Żydów, gejów, komunistów i feministek; wreszcie na to wszystko nadciągnie fala islamskiego tsunami, po którym nie pozostanie kamień na kamieniu, który by nie był zwalonym - koniec będzie tak straszny, że finał Nie-Boskiej komedii to przy nim najbardziej ckliwa i przesłodzona sielanka. Ostatni zgasi światło (oczywiście lewacko energooszczędną żarówkę).

No dobra - ale przecież moim celem nie jest (nie tym razem) pisanie filipiki na prawacki bełkot; przecież zgadzam się z J., że Europejczyk to słabeusz i cherlak - tak na poziomie biologii, jak i ducha. W czym zatem różnica? Ano w tym, że widzi mi się, iż nadciągająca - być może - agonia żywiołu północno-zachodniego (czyli europejsko-północnoamerykańskiego) wcale nie musi być apokalipsą. To po pierwsze. Po wtóre - gdzie indziej niż zakamieniali tradycjonaliści upatrywałbym naszej słabości... Ale po kolei.

Sprawa pierwsza: globalna supremacja Europy i wyrosłych z najszczytniejszych tradycji europejskiego etosu Stanów Zjednoczonych nie jest bynajmniej czymś oczywistym. Jeśli wierzyć choćby temu, co pisze Jan Sowa w Fantomowym ciele króla (a z częścią rzeczy tam opisanych nie zgodzić się trudno), jeszcze w średniowieczu panowanie Europejczyka nad światem wcale nie było czymś w sposób oczywisty przesądzonym - to szczęśliwy zbieg okoliczności (konieczność rozwinięcia ekspansji morskiej, co spowodowało niebywały rozwój nauki i technologii; obsługujący takąż ekspansję, najefektywniejszy model handlu opartego nie na towarze czy kruszcu, a na papierach dłużnych) sprawił, że to właśnie my, zamiast takich na przykład Chińczyków, uczyniliśmy sobie ziemię poddaną. Ale to prawda, zawsze (na długo przed lekturą Sowy) wydawało mi się, że to raczej Maurowie z Grenady mieli pełne prawo patrzeć ze zgrozą na nadciągające hordy kastylijsko-aragońskie jak na cuchnących i brudnych, półzwierzęcych dzikusów, w żadnym razie nie odwrotnie... No dobra, może określanie tego jako wyłącznie zbiegu okoliczności jest jednak czymś w nadmiarze dezawuującym, ale w żadnym razie nie jest też chyba tak, że supremacja naszego fenomenu cywilizacyjno-kulturowego jest czymś przez jakąś metafizyczną instancję raz na zawsze zadekretowanym. Krótko mówiąc - ewentualny (bo przecież nie przesądzony) uwiąd żywiołu północno-zachodniego wpisywałby się w logikę cyklicznych bądź cyrkularnych tąpnięć wielkich formacji kulturowych, a to nie jest ideą szczególnie nową: od Giambattisty Vico i jego Nauki nowej, przez Heglowską Fenomenologię ducha, aż po (co najmniej) Zmierzch i upadek cesarstwa rzymskiego Edwarda Gibbona i Zmierzch Zachodu Oswalda Spenglera, kwestia logiki postępu dziejowego jako nieuchronnego i dogłębnego przeobrażania się jego ludzkich stanów skupienia fascynowała nienajwątlejsze przecież umysły. Skoro zatem idea nienajświeższa, to co jest w jej współczesnej masowej percepcji dziwacznego? Odpowiedź wydaje mi się prosta: resentyment.
Mniej u Vico i Hegla, bardziej u Gibbona i Spenglera (by pozostać przy czterech wyżej wymienionych wieszczycielach zmierzchu), ale w różnym natężeniu zawsze widoczna jest jasna zależność: schyłek każdej wielkiej formy kulturowo-cywilizacyjnej poprzedzony jest etapem jej dekadencji, która nie wytrzymuje próby z witalnością tych czy tamtych barbarzyńców (nader sugestywnie i subtelnie ambiwalencję owej grozy i pragnienia w wyczekiwaniu przerafinowanych przedstawicieli ducha śródziemnomorskiego na barbarzyńskie oczyszczenie przedstawił oczywiście w swym słynnym wierszu Konstantinos Kavafis). Bądźmy zatem uczciwi: skoro Europejczyk jest słaby, to nie biadajmy, że nadchodzący Azjata czy Afrykanin jest jeszcze słabszy - jakby był słabszy (nie tylko w sensie witalnej żywiołowości, ale też w znaczeniu pewnej głębokiej kulturo- i cywilizacyjnotwórczej potencji), to nie byłoby się czego lękać, słabsze silniejszemu rady nie da, a przekonanie o własnej bezwzględnej we wszystkim wyższości (choć wszystko zdaje się jej istnieniu zaprzeczać) to przecież nic innego jak paskudna ekonomia myślenia resentymentalnego w stanie czystym. Jak bardzo nieuzasadnione (i życzeniowe) jest takie myślenie, przekonał się jeden z niegdysiejszych guru amerykańskiej sceny intelektualnej, Francis Fukuyama, który w pamiętnym Końcu historii starał się wykazać nieusuwalną, organiczną wyższość demoliberalnego kapitalizmu jako najdoskonalszej formy organizacji i funkcjonowania społeczeństwa, linearną historię redukując do synchronicznego, poziomego rozprzestrzeniania się owego najlepszego z najlepszych modeli... Cóż - krytyka koncepcji Fukuyamy prędko opuściła akademickie wieże z kości słoniowej: po 9/11 i po plajcie Lehman Brothers niektórzy uznali za wskazane przypomnieć sobie o pokrywających się bibliotecznym kurzem egzemplarzach Zderzenia cywilizacji Samuela Huntingtona, a nie do końca jeszcze zaczadzeni neoliberalizmem ekonomiści lekturę Miltona Friedmana zaczęli uzupełniać mgliście pamiętanym ze studiów Johnem Maynardem Keynesem.
Czyli - jak sądzę - stopniowe słabnięcie żywiołu północno-zachodniego wcale nie musi oznaczać apokalipsy; to, co nadejdzie, będzie charakteryzowało się wyższym (bądź po prostu hic et nunc lepszym) stopniem organizacji, choć Bóg jeden raczy wiedzieć, jakie kształty owa wyższość/lepszość przyjmie... A, no właśnie - Bóg; ponurzy zwiastuni końca Europy i Stanów Zjednoczonych jako końca wszystkiego dobrego podnoszą argument o wadze niebagatelnej: że oznaczać to musi kres świata chrześcijańskiego, a zatem (z perspektywy wiary) najzwyklejszy koniec świata w ogóle i nadejście królestwa Złego. Dopowiedzmy: Złego, czyli muzułmanina, który w kreślącej owe ponure wizje kolektywnej świadomości spełnia ostatnio funkcję (po heretykach, żydach, niewiernych, czarownicach, innowiercach, komunistach, masonach) podstawowego ośrodka metafizycznych lęków, dla pozoru przybranych w pseudonaukowe szatki rzekomo racjonalnie sprawdzalnego zagrożenia ekonomicznego, demograficznego, kulturowego czy terrorystycznego. Ale czy pustoszejące kościoły Niemiec i Francji rzeczywiście muszą oznaczać kres chrześcijaństwa jako takiego? No chyba nie bardzo... Owszem, Europa zaczyna się - czy kto chce, czy nie chce - od chrześcijaństwa, na którym wzniósł się masywny niczym katedra w Chartres gmach średniowiecza (no pewnie, wcześniej były jakieś tam Grecje i Rzymy, ale dla nich nie istniało coś takiego jak świadomość europejska: była po prostu polis, potem - matka Roma i rubieże, a poza nimi już tylko ultima Thule i wszystkie inne miejsca ubi sunt leones); owszem, chrześcijaństwo miało w historii Europy swoją ciemną stronę mocy, ale umówmy się, że tak per saldo to wychodzi jednak na plus (o tym, że Boska Komedia, Caravaggio i Wielka Msza h-moll są pośrednimi dowodami istnienia Boga, szkoda się nawet w nadmiarze rozpisywać), a myśl o Europie wzniesionej na innych niż chrześcijańskie fundamentach bynajmniej nie widzi mi się alternatywą jednoznacznie kuszącą... Pytanie brzmi jednak, czy faktycznie kryzys chrześcijaństwa europejskiego musi oznaczać kryzys chrześcijaństwa w ogóle. Otóż - nie: zeszłoroczny wybór na papieża Jorge Mario Bergoglio był aż nadto mocnym wyrazem tendencji już od dawna wyraźnej: że duch, który (o czym wiadomo już od czasów Pawła z Tarsu) tchnie, kędy chce, najżywszym płomieniem gorzeje teraz w Afryce, Azji, Ameryce Południowej. Stajemy więc wobec sytuacji równie paradoksalnej jak ta opisana przez Jacka Dukaja w znakomitym, dywersyjnym opowiadaniu In partibus infidelium - co począć, gdy krzewienie chrześcijaństwa rozprzestrzeni się poza granice rasy człowieczej i natrafi na jakiś kosmiczny gatunek przewyższający nas inteligencją, który bardziej niż ochoczo zechce przyjąć łaskę chrztu? Czy będziemy w stanie znieść sytuację, w której to my zostaniemy zmuszeni do tego, by zmienić jakże łechcącą naszą kolonialną próżność rolę misjonarza na wymagającą nierównie większej pokory pozycję nawracanego? Już teraz widać, że nie przyjdzie nam to łatwo - że myśl o tym, by chrześcijaństwo oddać temu, co nieeuropejskie, budzi w nas instynktowny lęk, tak jakby Chrystus zawarł z Europą jakiś dziwny pakt prymatu i wyłączności (zresztą w ogóle ten prawacki Jezus, ograniczony do roli obrońcy tradycyjnego modelu rodziny, najlepiej wielodzietnej, strażnika własności prywatnej, propagatora konserwatywnych wartości, jakoś nie za bardzo skleja mi się z tym świętym burzycielem, którego znam z mojej lektury ksiąg Drugiego Przymierza). Najlepiej chyba ten resentymentalny, neokolonialny, europocentryczny lęk wyraża jeden z bohaterów wspomnianego opowiadania Dukaja, gdy z najwyższej próby wyczuciem groteski deliberuje: "Dziewięćdziesiąt osiem procent katolików nie należy do gatunku homo sapiens. [...] Cóż święty Paweł powiedziałby na widok Świerszcza? [...] Schizma jest nieunikniona. Pomimo wszystko większość ludzi nie zaakceptuje papieża, który oddycha chlorem, znosi jaja, żyje tysiąc lat, zjada własne odchody, nie ma twarzy ani rąk i nie potrafi mówić po angielsku".
Dukaj Dukajem, ale czasem mam wrażenie, że lęki wyżej opisane sięgają jeszcze dalej, ku rozmiarom dającym się opisać przez inne literackie porównanie - z tym przeczuciem zgrozy, które nawiedza świat wykreowany przez H. P. Lovecrafta; a zatem byłaby to zgroza (o czym żadnego miłośnika paranoicznej wyobraźni Samotnika z Providence przekonywać nawet bym nie śmiał) cyklopowa, bluźniercza, plugawa, obmierzła... Skończyłem właśnie czytać ponad osiemset stron nader gęstego druku Zgrozy w Dunwich i innych przerażających opowieści, wydanych przez poznański Vesper, ze zdejmującymi należytym (bo niewysłowionym) przerażeniem ilustracjami Johna Coultharta i w fenomenalnym tłumaczeniu Macieja Płazy (temu ostatniemu za złe mam tylko posłowie do książki, W przeddzień potwornego zmartwychwstania, bo odbiera mi ono szansę powiedzenia tu czegokolwiek mądrego, a już na pewno odkrywczego). Tym, co aż po szaleństwo mąci umysłowy spokój bohaterów tej prozy, jest dotknięcie prawdy, że historia naszego gatunku na planecie, którą zwykliśmy uważać za wyłączność swoją własność, jest czymś niekoniecznym, przypadkowym, znikliwym i - nade wszystko - śmiesznie krótkotrwałym. Czymże są nasze traktaty filozoficzne, symfonie, katedry, teleskopy, laboratoria, penicyliny, jedwabie, samochody, pociągi, marsjańskie łaziki i bomby wodorowe w porównaniu z tymi wszystkimi monstrualnymi, pozadyskursywnymi, blasfemicznymi miastami liczącymi sobie miliony lat, ukrytymi w oceanach, jak R'lyeh, albo na nietkniętych ludzką stopą antarktycznych płaskowyżach, jak Kadath? Jak wyglądamy z perspektywy mieszkańców planety Yuggoth, dla których einsteinowskie i wszelkie inne (nie)możliwe kontinua czasoprzestrzenne są dziecinną igraszką? Narratorzy Zewu Cthulu albo Cienia spoza czasu wszystkiego tego mogą dotknąć - a przecież myśl o tym, że trzeba będzie ustąpić miejsca temu, co nieskończenie (już nie ilościowo, ale jakościowo) nas przerasta, napełnia ich trwogą tak wielką, że możliwą do wyrażenia jedynie w języku somatycznym - rozciągniętym w niekończący się skowyt.
To znaczące, że pisarz doświadczający tak mocno zagrożenia tym, co inne, postrzegający naszą cywilizację i kulturę jako chwiejące się na wąskiej grani oddzielającej otchłań, z której przychodzimy, od tej, do której już, za niewiele znaczącą chwilę się osuniemy, był jednocześnie skrajnym konserwatystą - z wszystkimi możliwymi tamtego amerykańskiego konserwatyzmu obciążeniami: anglocentryzmem, ksenofobią, rasizmem, antysemityzmem... I coś jeszcze bardziej zdumiewającego: jak często scenami, na których rozgrywają się pierwsze akty owego "potwornego zmartwychwstania" tego, co inne, o którym pisze Płaza, stają się kościoły - opuszczone, sprofanowane, użytkowane przez jakieś zwyrodniałe sekty... Jak ten w Kingsoprt, na którego "upiornej wieżycy przysiadł przez chwilę Aldebaran"; albo te w Innsmouth, które "brutalnie zbezczeszczone przez zmianę nazw i wprowadzenie dziwacznych szat oraz obrzędów liturgicznych, stanowiły teraz siedlisko innowierczego, tajemniczego kultu"; czy wreszcie (najbardziej może) ten na Federal Hill w Providence, gdzie "pod okapami nie widać było nawet śladu ptaków, murów nie okrywał ani jeden listek bluszczu. Aura zgnilizny i ogólnej opustoszałości wisiała nad tym miejscem niby żałobny kir". A przecież Lovecraft to nie tylko żałobnik zawodzący tren nad zmierzchem białej, protestanckiej, anglojęzycznej kultury - to także nieodrodny syn wieków oświeconych i pozytywnych, zdeklarowany ateista! I nawet dla niego figurą nieuchronnego końca kultury staje się wizja wyczerpywania chrześcijańskiego paradygmatu religijnego - tak jakby sprawą oczywistą było, że wszystko inne musi być najpierw antychrześcijańskie... Nie mam wątpliwości, co Lovecraft miałby do powiedzenia na temat Świerszcza, papieża tak gargantuicznego jak ten opisany powyżej przez Dukaja - z pewnością miałby kłopot nawet z o wiele bardziej oczywistymi, czarno- bądź żółtoskórymi kardynałami, z którymi coraz słabszy Europejczyk dzieli się swym Kościołem (podobnoż apostolskim i powszechnym) z tak trudną czasem do zamaskowania niechęcią...

Dość jednak o tym - bo miało być jeszcze przecież o słabości, skąd ona i czym jest.
Sprawa wydaje mi się daleko głębsza i bardziej elementarna niż wspomniane wyżej indyferentyzmy, laicyzacje, spadki dzietności - bo chodzi przede wszystkim o fundamentalny, od pokoleń pielęgnowany z jakąś przedziwną, autodestrukcyjną i masochistyczną Schadenfreude kryzys zaufania. Nie, nie względem autorytetów, mediów, kościelnych hierarchów, instytucji szkolnych i państwowych, bo to bywa czasem (oczywiście utrzymywane w rozsądnych ryzach) oczyszczające; chodzi o brak zaufania do samego siebie, w tym również do czegoś tak źródłowego jak własne ciało. A uważam - jakkolwiek przesadnie by to nie zabrzmiało - że taki brak zaufania, jego stopniowe cedowanie na wszystko, co nie jest mną, to jedna z głównych osi rozwoju cywilizacji północno-zachodniej.
W swojej zupełnie podstawowej, wydanej ponad dwie dekady temu Nowoczesności i tożsamości Anthony Giddens opisywał socjologiczne zmienne, którymi scharakteryzować można późnonowoczesne społeczeństwa wyrosłe ze wspólnego europejsko-północnoamerykańskiego pnia. Jedną z owych zmiennych, szczególnie mnie intrygującą, była teza, iż współczesność charakteryzuje się nader intensywnym rozrostem czegoś, co kanadyjski socjolog nazwał kulturami eksperckimi. Sprawa jest dość oczywista - nasza rzeczywistość, nawet ta najbardziej codzienna, cechuje się tak niewiarygodnym stopniem komplikacji, że musimy pozbyć się istotnej części naszej suwerenności, by w ogóle móc w niej egzystować. Od opieki zdrowotnej, przez poruszanie się w rzeczywistości prawa, aż po instalację systemu operacyjnego lub naprawę iPoda - wszędzie potrzebujemy kogoś, kto podejmie działania za nas, często w sytuacji, które dotyczą najbardziej prywatnych stron naszej egzystencji. No i w porządku - absolutnie nie mam ani ambicji, ani kompetencji, by gmerać w domowej instalacji gazowej bądź samodzielnie przeprowadzać leczenie kanałowe zęba; pytanie jednak brzmi, czy powierzenie się tej lub tamtej kulturze eksperckiej jest aby zawsze konieczne i jakie są tego faktyczne koszta.
Wiedza to władza - ta sprawa nie ulega wątpliwości i wcale nie trzeba czytać Michela Foucaulta czy Petera Sloterdijka, żeby dojść do takich wniosków, ale sprawowanie władzy przy użyciu wiedzy to równocześnie proces wprzęgnięty w grę rynkową. Inaczej rzecz ujmując: dana kultura ekspercka, żeby przeżyć, musi mieć zbyt na to, co oferuje. Fundamentem tego zbytu są dwie taktyki: chronienie symbolicznego i realnego kapitału własnej wiedzy, dbanie o jej ekskluzywność (gdyby każdy potrafił naprawić sobie cieknący kran, profesja hydraulika przestałaby istnieć) i przedstawianie tego, co ma się do zaoferowania, jako niezbędnego - czyli, innymi słowy, pozbawianie ludzi zaufania w kwestii tej właśnie wiedzy praktycznej, którą ma się do zaoferowania.
Zbliżonym do doskonałości modelem takiej kultury eksperckiej, zwłaszcza w Polsce, byłby zawód lekarza wraz ze stanowiącym jego zbrojne ramię przemysłem farmaceutycznym. Tu muszę jasno podkreślić: spotkałem w swoim życiu wielu znakomitych luminarzy sztuki medycznej: pediatrów, laryngologów, stomatologów, dermatologów, a także pokornie oddanych swej służbie lekarzy pierwszego kontaktu i wszystkim im kłaniam się nisko z należnym szacunkiem - ale w niczym nie zmienia to mojej ogólnej wizji tak eksperckiej kultury środowisk lekarsko-farmaceutycznych, jak i zachodniej filozofii medycyny.
Lekarz w tradycji zachodniej - zwłaszcza w cechującej się przez całe wieki niezwykle niskim poziom skolaryzacji i samoświadomości polskiej kulturze intelektualnej - urósł do rangi mistrza wiedzy tajemnej, po gnostycku niepodstępnej profanom, obwarowanej wyjątkowo restrykcyjnymi regułami ekskluzywności i gwarantującej trudno z czymkolwiek porównywalny poziom społecznego uprzywilejowania. To pierwsze widać zarówno w osobliwej filozofii studiów medycznych (gdzie tak trudno się dostać, gdzie utrzymać się tak niełatwo, gdzie nauki tak dużo, które zawsze bytują na wzniosłym marginesie uniwersyteckich instytucji i hierarchii), ale tak po prawdzie już wcześniej, kiedy dzieci z rodzin lekarskich od absurdalnie małoletniego wieku formatowane są przez ich rodziców do wstępowania w ślady przodków na doktorstwie. To drugie... cóż, nie oszukujmy się: owego uprzywilejowania mistrzów medycznej gnozy doświadczył każdy, komu za dziesięć minut diagnozy (a raczej potwierdzenia tego, co się już i tak wiedziało) przyszło zapłacić - lekko licząc - połowę swojej dniówki. Tematem na osobne rozważanie jest zamocowanie owych ekskluzywności i elitarności choćby w społecznych mitologiach dostania się po znajomościach do wybitnego specjalisty, które jako żywo można opisać przy użyciu narzędzi, z jakich Władimir Propp korzystał przy swoich analizach bajki magicznej (z wszystkimi tymi pomocnikami, środkami magicznymi, przeciwnikami i temu podobnym ustrojstwem)...
Tymczasem owo szczególne społeczne funkcjonowanie wiedzy medycznej oparte jest na fundamentalnym pomyleniu pojęć - bo lekarz nie jest od tego, by dbać o moje zdrowie; on jest po to, by leczyć mnie z chorób, a tych wcale nie jest tak dużo, albo inaczej: znakomita ich większość nie wymaga nijakiej lekarskiej ingerencji, ale właśnie tego, o czym tu meandrycznie mówię, a mianowicie zaufania sobie.
Medycynie zachodniej mam za złe nade wszystko bezkontekstowe oraz inwazyjno-agresywne, mechanicystyczne podejście do zdrowia; czyli - jakkolwiek bluźnierczo by to nie zabrzmiało - zachodnia medycyna stała się w głównym swoim nurcie odstręczająco antyhumanistyczna. Przywoływanie tu dla kontrastu tradycji lecznictwa Dalekiego Wschodu jest narażaniem się na pobłażliwe uśmieszki i na oskarżenia o sekciarstwo, ale nic na to nie poradzę: holistyczne podejście choćby wspaniałej filozofii leczenia kształtującej się przez tysiąclecia w Chinach przemawia do mnie stokroć bardziej niż chemiczno-operacyjne spojrzenie aroganckiej europejskiej nauki, która wiekami kształtowaną sztukę masaży, akupresury i akupunktury, ziołolecznictwa traktuje z zazdrości godnym dobrym samopoczuciem jako mniej lub bardziej nieszkodliwe dziwactwo, chwilową modę. A przecież niewątpliwe sukcesy tradycji wschodnich na tym polu nie są bynajmniej kwestią stosowania tych czy innych egzotycznych technik - wyrastają one z dwóch fundamentalnych założeń: że człowiek jest jednością tak całego swojego organizmu, jak i ciała wraz z wolą, umysłem, duchem, oraz że nikt nie zna pacjenta lepiej niż on sam, czyli że najlepszą terapią jest słuchanie tego, co mówi moje własne ciało. Co tam zresztą Wschód: w Europie jeszcze żyjący na przełomie XI i XII wieku Mojżesz Majmonides pisał w Traktacie o astmie, że leczy się nie chorobę, lecz człowieka - w związku z tym próby leczenia ciała bez uwzględnienia łagodzenia cierpień duszy są podstawowym i kardynalnym błędem w sztuce. A dziś?... Lekarze pierwszego kontaktu nie mają problemu z tym, żeby na jednym oddechu postawić diagnozę choroby o podłożu wirusowym i przepisać dewastujące połowę innych niż schorzałe organy, antybakteryjne antybiotyki; utytułowani położnicy usiłują uczyć rodzącą kobietę, jak ma oddychać w czasie skurczów i parć; zasięgając opinii różnych specjalistów od na przykład zwyrodnień kręgosłupa, przynosi się zestaw absolutnie wykluczających się zaleceń chirurga, ortopedy, reumatologa, fizjoterapeuty...
I wcale nie chcę powiedzieć, że to są źli specjaliści - wydaje mi się jednak, że są oni wprzęgnięci w machinę kompletnie irracjonalnego systemu, który wykształca odruchy niebezpiecznie bliskie arogancji: tak wobec pacjenta, jak i w stosunku do wszystkiego, co nie jest tą i żadną inną jednostką chorobową. Podobnież nie uważam, że szczepionki, chemioterapie i antybiotyki są wcielonym złem (jakkolwiek znam sporo osób, które nie bez podstaw twierdzą, że są to jedne z najbardziej szkodliwych medycznych mitologii) - ale sądzę też, że sięganie po dalece nieobojętne środki chemiczne przy każdym jednym bólu głowy, gorączce, nieżycie gardła czy katarze siennym przynosi w ostatecznym rozrachunku dalece więcej szkód niż pożytków.

No tak, oddaliłem się na pozór (ale chyba jednak tylko na pozór) od głównej mojej kwestii - a mianowicie od refleksji o naczelnej słabości Europejczyka, którą jest utrata zaufania do samego siebie... A więc jeśli jesteśmy słabi, to - powtarzam - przede wszystkim dlatego, że zachodnie społeczeństwo przez wieki organizowało się wokół instytucjonalnych narzędzi przejmowania ufności, jaką każdy winien jest głównie sobie; najbardziej charakterystycznym rezerwuarem owej scedowanej ufności są dziś kultury eksperckie (opisane wyżej medyczne, ale też przecież polityczne, prawne, bankowe, informacyjne...), które - aby przeżyć - muszą mieć tej ufności jak najwięcej, choćby nawet jej pozyskiwanie odbywało się przy użyciu nie zawsze czystych reguł. I nikogo nie oskarżam - bo też śmiesznym i nawiedzeńczym absurdem byłoby wyruszać na krucjatę przeciw prawidłom społecznej i kulturowej ewolucji, który kształtowały się z niezliczonej ilości zmiennych przez całe wieki; ale też bardzo mocno stwierdzam, że jeśli nie odzyskamy najbardziej podstawowej, opartej na zaufaniu komunikacji z samymi sobą, z naszymi ciałami i duszami, to rzeczywiście zostanie nam już tylko to, czego doświadcza Nathaniel Wingate Peaslee w Cieniu spoza czasu Lovecrafta: "utraciłem fizyczną zdolność odczuwania; nawet już się nie bałem - strach łypał na mnie jakby z góry, bezsilny i bezradny jak wyszczerzony gargulec".

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz