***
Skończyłem jakiś czas temu czytać Pochłaniacz Katarzyny Bondy. Może trochę przesady z tym namaszczaniem jej na królową polskiego kryminału - książka owszem, niezła, sprawnie zakomponowana, wciąga i budzi ochotę na pozostałe trzy części tetralogii o profilerce Saszy Załuskiej, ale sporo tu niepotrzebnych zamotań, dialogów grzęznących i gubiących sens w jałowej grypserce, ciut za dużo fabularnych łatwizn; poza wszystkim - stanowczo za długie. Zamyśliłem się jednakowoż nad jednym: nad wątkiem (bardzo sugestywnym) przenoszącym czytelnika w początek lat dziewięćdziesiątych, do czasów kształtowania się polskiej przestępczości zorganizowanej.
Polska wychodziła właśnie z peerelowskiego zamordyzmu - rozprzęgający się porządek rzeczywistości otwierał rozziewy prawne, gospodarczo-ekonomiczne i społeczne, w których lokowali się oni: prymitywy z tombakową biżuterią na kosmatych klatach i paluchach, spod paznokci których nie zdążyli jeszcze usunąć proletariackiego brudu, z kupowaną na ruskich targach bądź od negatywnie zweryfikowanych esbeków bronią chowaną za paski mieniących się tęczowo dresów. Specjaliści od detalicznych złodziejek, włamów i rozbojów, cinkciarze, alfonsi, drobni przemytnicy, nieformalni królowie nielegalnej bazarowej tandety, dostarczyciele kompotu - pokumali się z szemranymi i spragnionymi szybkiego pieniądza biznesmenami, z bezrobotnymi sierotami po polskich i sowieckich tajnych służbach, z cynicznymi i domorosłymi politykami przyzwyczajonymi, że jedyną metodą sprawowania władzy jest korumpowanie, poczuli swoją siłę, niedowładowi pączkującej suwerennej państwowości byli zdolni przeciwstawić spontaniczną zdolność do samoorganizacji; to oni zafundowali nam rzeczywistość rodem z amerykańskich filmów z brudnym inspektorem Harrym... Niczym w słynnym wierszu ...ska Marcina Świetlickiego: nasz "niepokój", niepomny, że są to "małe wyrazy", powtarzał jednym półgębkiem "niepodległość, wolność, równość, braterstwo, Polska od morza do morza, bezrobocie, podatki, «Gazeta Wyborcza»" (a także: NATO, denominacja, Unia Europejska, Wałęsa, Kwaśniewski...), podczas gdy drugim wszyscy szeptali: Pershing, Dziad, Kiełbasa, Malizna, Masa, Pruszków, Wołomin. Te hasła z jednej strony przerażały, objawiając najciemniejsze strony wolności, z drugiej - przyznajmy - w jakiś ponury sposób fascynowały.
Nie, nie żal mi ich: nie współczuję ani Dziadowi, który dokonał życia w celi, ani odstrzelonemu przez konkurencję Pershingowi. Nie mam złudzeń: byli to bezwzględni bandyci, utaplani w krwi, odpalający cygara studolarówkami splamionymi okrutną krzywdą ludzi, którym skradziono samochody, dzieciaków wciągniętych w prochy, zmuszanych do płacenia haraczy przedsiębiorców, podstępnie zwabianych i więzionych w burdelach Ukrainek i Bułgarek. Nie mam dla nich litości, nie daję się wciągnąć w sentymentalny rechot polskich komedyjek sensacyjnych, na których zostali oni przedstawieni jako dobrodusznie fajtłapowaci rozbójnicy - powtórzę raz jeszcze: to były krwawe skurwysyny, które siały wiatr. A kto sieje wiatr - zbiera burzę.
I tu docieramy do sedna sprawy: polska zorganizowana gangsterka tamtych w pewnym groteskowym sensie heroicznych lat miała swój etos, choć niewiele w nim tego cukierkowo-rycerskiego patosu znanego choćby z filmu Sergio Leone Dawno temu w Ameryce. Chodzi po prostu o to, że oni byli źli - i nikt nie miał co do tego wątpliwości, na czele (tak przynajmniej myślę) z nimi samymi. I nie, nie chodzi mi o żadną wielką samoświadomość moralnej niegodziwości - ale o coś bardzo brutalnego, prymitywnego: o życie w strachu, że jak się do kogoś wysłało wymachującego bejsbolem Wanię, to można się spodziewać z rewizytą Igora w skórzanej kurtce wypełnionej pod pachą spluwą. W ostateczności - zamiast Igora - do drzwi o czwartej rano w sposób mało delikatny mogą zastukać funkcjonariusze państwowi w uniformach jak raz przywodzących na myśl wdzianko Dartha Vadera; bo państwo można dymać, ale się je dyma, a od tego jednak to i owo boli. A po przekroczeniu krytycznej masy tego bólu - nie ma uproś. Siejemy wiatr - zbieramy burzę.
Bo to, czy zło (tak samo jako dobro) istnieje w postaci absolutnej, jako immanentna właściwość charakteru lub duszy, jako hipostaza czy abstrakcja - to jest temat dobry na elegancką filozoficzną dysputę. Dla konstytucji społeczeństwa ważne jest, by oba te fundamentalne etyczne pojęcia istniały w postaci relacyjnej: złe jest to, za co się karze. Dobre - to, za co się nagradza (nawet jeśli jest to nagroda w minimalistycznej postaci braku represji aparatu policyjnego i sądowego).
Zanik tej skrajnie uproszczonej formy czegoś, co Ruth Benedict nazwała ongiś "kulturą winy" - to jest właśnie coś, co kole mnie najbardziej, gdy myślę o współczesnej formie przestępczości zorganizowanej: nieskończenie doskonalszej, bliskiej perfekcji. Rady nadzorcze. Parabanki. Piramidy finansowe. Bytujące poza jakąkolwiek konstytucyjną kontrolą instytucje. Globalne korporacje. Oczywiście - nie wszystkie, może nawet nie większość, ale nie oszukujmy się: każdy jeden prawdziwy capo di tutti capi naszych czasów żyje w słodkim błogostanie rozkosznej bezkarności, może mieć de facto na sumieniu dziesiątki sprzeniewierzonych emerytur drobnych ciułaczy, ale skoro de iure nie obciąża go ani jedno podpalenie konkurencyjnego straganu z podrabianą markową odzieżą, to o co chodzi? Nie boi się Igora z gnatem, bo nigdy w życiu do nikogo nie wysłał Wani z bejsbolem - choć na ultima thule jego imperium 3,4-Metylenodioksymetamfetamina zmienia mózgi dzieciaków z wiejskiej dyskoteki w zleżałą gąbkę. Jakaś staruszka przekręci się w oczekiwaniu na wyznaczoną za trzy lata wizytę w darmowej poradni specjalistycznej - ale jego podatki są bezpieczne w fiskalnym raju jednej z bananowych republik.
To właśnie budzi moje największe obrzydzenie: nie absolutne, metafizyczne zło tego wszystkiego, ale prosta, banalna bezkarność jego donatorów i beneficjentów, ich bytowanie w przestrzeni jakiegoś pokracznego, karłowatego, obleśnie pragmatycznego jenseits von Gut und Böse. Sianie burzy bez nijakiej obawy o niechciany wietrzny plon.
***
Kiedy w pierwszej części tych moich patriotycznych herezji pisałem o tym, co mam za złe PeeRel-owi, zapomniała mi się jedna bardzo ważna niechęć: otóż bardzo mnie boli to, co tak zwana komuna zrobiła z etosem lewicy. Jeszcze dziś, po ćwierćwieczu, przyznać się do bycia lewicowcem to dać sobie napluć w pysk: zaraz będzie się miało wypalone etykiety zdrajcy, lewaka, postkomunisty, bolszewika, resortowego dziecka, beneficjenta układu... Ktoś może powiedzieć, że w ramach realizacji swego lewicowego temperamentu ma się jeszcze przecież - oprócz perspektywy bycia sierotą po Polsce Ludowej - opcję upominania się o prawa wykluczonych, o zabezpieczenia socjalne, o tolerancję dla wszelkiej mniejszości, o faktyczną neutralność światopoglądową państwa, o poszanowanie kobiety, pełnienie funkcji krytycznej wobec instytucji demokratycznych... Niby tak, tylko że w wersji alla polacca już nie wiadomo, co gorsze: to, co kiedyś udało się z gigantycznym wysiłkiem wywalczyć środowiskom skupionym wokół "Krytyki Politycznej", rozmieniono na doszczętnie zdewaluowaną drobnicę doraźnej Realpolitik bądź na gówniarskie, snobistyczne, bananowo-hipsterskie happenerstwo. Ta pierwsza kompromitacja - w obszarze reprezentacji politycznej - to coś, o czym także pisałem już poprzednio, czyli przejęcie praktycznego monopolu na nowy dyskurs lewicowy przez arcycyniczne ugrupowania skupione wokół Janusza Palikota. Najbardziej żałosnym przejawem drugiej kompromitacji był pamiętny marsz przeciwników krzyża smoleńskiego pod Pałacem Prezydenckim, który skończył się groteskową przepychanką z tegoż krzyża broniącymi środowiskami prawicowo-konserwatywnymi. Wśród - z jednej strony - głosów emocjonalnego i w swej argumentacji dość niesmacznego oburzenia, z drugiej: prężących wątlutkie intelektualne muskuły analityków dopatrujących się w tamtej zdumiewającej konfrontacji wielkiego przebudzenia Polski oświeconej, laickiej, prawdziwie otwartej, jedna wypowiedź zabrzmiała mocnym, oskarżycielskim rozsądkiem. Andrzej Stasiuk - którego trudno podejrzewać o sympatię dla katolandu i ciemnogrodu - wywalił prosto z mostu, że lewica, która swoje posłannictwo rozumie jako podśmiechujki z klepiących zdrowaśki babin, to nie jest żadna lewica; że prawdziwa lewica dołożyłaby wysiłku, aby tym nieszczęsnym ludziom nikt nie mącił w głowach.
No, ale ten paraliż lewicy w Polsce - że albo postkomuna, albo akces do wydmuszkowatych pajaców - w dużej części zawdzięczamy właśnie temu, że powojenny polski socjalizm zawłaszczył sobie w sposób nieprawny etos lewicowy (o tym, że było to zawłaszczenie nieprawne, przekonywał z właściwą sobie dezynwolturą i przenikliwością w jednym ze swych esejów Leszek Kołakowski, gdy wywodził, że ustrój Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej - jak każdy system polityczny stojący na straży nienaruszalności zastanego porządku społecznego - musi być z definicji reakcyjny). A przecież przedwojenna polska lewica to nie tylko żądający zmiany naszego kraju w kolejną związkową republikę radziecką komuniści z KPP - to także ludzie wielkiej odwagi i szlachetności, to Stanisław Brzozowski, to Żeromski i Nałkowska. Zresztą - powiedzmy to sobie otwarcie - również po wojnie wielu było takich, kontestatorów ewidentnie niewydolnego porządku przedwojennej Polski, zdruzgotanych wojenną hekatombą, którzy wspierali nową władzę nie z oportunizmu bądź kunktatorstwa, ale dlatego, że wierzyli w (niewolną od ofiar) możliwość stworzenia autentycznie nowej, sprawiedliwszej i rozumniejszej jakości. Tacy byli architekci pierwszych nowohuckich osiedli, takie były rzesze anonimowych lekarzy i nauczycieli walczących z analfabetyzmem i sięgającymi dziewiętnastowiecznych realiów warunkami sanitarno-higienicznymi polskiej wsi. I również ich szczery entuzjazm posłużył decydentom do legitymizowania nowego polskiego pejzażu politycznego...
Czy dziś - kiedy przystrojony w lewackie maski Palikot nieuchronnie pogrąża się w niebyt, a SLD musi walczyć już tylko o zachowanie resztek stanu posiadania - dyskurs lewicowy ma w Polsce jakiekolwiek szanse odrodzenia? Paradoksalnie - tak. Na uniwersyteckich wydziałach nauk humanistycznych i społecznych młodzi badacze bez niepotrzebnego historycznego obciążenia, bez wstydu i z jak najlepszym intelektualnym efektem posługują się marksistowskim aparatem pojęciowym i nie stanowią już obiektu żartów bądź ostracyzmu geriatrycznej profesorskiej kadry; ruchy miejskie (ze szczególnym uwzględnieniem spektakularnej inicjatywy Kraków Przeciwko Igrzyskom) rosną w siłę i wymuszają na zgangsteryzowanych sitwach rządzących polskimi samorządami konkretne działania o charakterze socjalnym i prospołecznym; efektowność (i chyba też efektywność) działań Roberta Biedronia jako prezydenta Słupska budzi respekt; jeśli wklikuję hasło "partia", to nowa lewicowa inicjatywa, czyli Razem, pojawia się w moim komputerze na pierwszym miejscu podpowiedzi wyszukiwarki Google; lewicowe portale opinii są coraz liczniejsze i redagowane na coraz wyższym poziomie. No i jest jeszcze ten całkiem świeży twór renegatów z Sojuszu i Twojego Ruchu, czyli Biało-Czerwoni Andrzeja Rozenka i Grzegorza Napieralskiego, który nie dysponuje co prawda szczególnie silną legitymacją oddolną i jest dość typowym, obliczonym na szybki ratunek efektem wewnętrznego trzeszczenia tych dwóch idących na dno Titaników (można zresztą być bardziej brutalnym i pociągnąć tę marynistyczną metaforę w kierunku szczurów opuszczających tonący statek), ale ma za to kapitał w postaci dość silnej bazy materialnej i struktur terenowych. Czy dadzą radę idącemu z ludu fermentowi? Zobaczymy; z pewnością jednak lewica w Polsce będzie jeszcze miała coś do powiedzenia...
A zresztą... Czy dziś napinanie się na jakąkolwiek polityczną ortodoksję ma jeszcze jakikolwiek sens? Czy faktycznie musimy definiować się w leciwych binarnych kategoriach: prawica-lewica, socjalizm-nacjonalizm, konserwatyzm-liberalizm? Sam nie odczuwam takiej potrzeby... Kiedy wygłaszam sąd, że fundamentem porządku społecznego jest rodzina, gadam jak konserwatysta; kiedy dopowiem, że rodzina powinna być w miarę możliwości wolna od opresji (również fiskalnej) państwa, brzmię jak liberał. Ale jeśli do tego dopowiem, że rolą państwa w stosunku do rodziny jest doprowadzić do tego, by głodząca swoje dzieci matka bała się pediatry, by bijący te same dzieci ojciec bał się psychologa szkolnego, a dręczący swoją żonę, wiecznie pijany mąż bał się prokuratora - to to już jest, zdaniem poniektórych, skrajna bolszewia. Tymczasem - jakkolwiek nie czuję szczególnego pociągu do posiłkowania się złotymi myślami różnych mędrców - lubię sobie czasem powtarzać to, co kiedyś powiedział Bob Dylan: "Nie uznaję podziałów na białych i czarnych, prawicę i lewicę. Jest tylko
dół, a dół jest bardzo nisko. Chcę iść do góry, nie przejmując się
czymś tak trywialnym jak polityka". Przy całym moim uważaniu dla Boba Dylana: polityka nie wydaje mi się niczym trywialnym, ale owszem, pociąga mnie definiowanie jej w kategoriach góry i dołu, znacznie bardziej uniwersalnych (by nie rzec metafizycznych) niż mało operacyjne opozycje prawa i lewa. I tak, staram się wybierać górę - bo dół to może być albo aresztancki dołek, albo Malebolge, "złe doły", położone niebezpiecznie blisko dna Inferna pewnego Florentczyka...
***
I jeszcze jedno post scriptum do herezji sprzed ponad roku: sprawa polskiej kultury pracy... Tak sobie myślę, że to jest kwestia również tego, o czym też już poprzednio pisałem - przerostu ściemnianego etosu rycerskiego nad kulturą mieszczańską. Właśnie mieszczańską, bo chłopstwo - przez wieki miażdżąca większość polskiego społeczeństwa - to jednak inna sprawa. Polski chłop, jak sądzę, pracę traktował już to bezrefleksyjnie (pracował, bo musiał, bo od tego zależała jego biologiczna egzystencja), już to miał ją obudowaną zakorzenioną w katolicyzmie mitologią negatywną: praca to dopust boży, kara za grzech pierwszych rodziców i takie tam... Do tego jeszcze nie wolno zapominać (choć bardzo by się chciało), że chłopi polscy lwią część swojej pracy wykonywali w systemie praktycznego półniewolnictwa, zwanego pańszczyzną, której wymiar w schyłkowym okresie wyjątkowo już zrakowaciałej I Rzeczpospolitej sięgał wyżyn absurdu, opiewając na... dziesięć dni w tygodniu! To skądinąd też przyczynek do dalszej refleksji na temat skali dzisiejszej kultury bylejakości i pozoranctwa, paraliżujących polski etos pracy: czyżbyśmy dziedziczyli po naszych pańszczyźnianych przodkach geny awersji do pracowania jako do czegoś, z czego korzyści czerpał będzie jakiś wielki inny?... Tak czy inaczej: rzekoma świętość (i odświętność) chłopskiej pracy to, jak sądzę, mit - w którego współtworzeniu walną rolę odegrała polityka historyczna PRL-u, na gwałt poszukującej jakiegoś pozytywnego związku naszej zbiorowej tożsamości z momentem klasowego uświadomienia, a ponieważ nawet najbardziej twórczy politrucy nie byli w stanie wykazać dominującej w dziejach Polski roli proletariatu, pozostawał chłop, oczywiście dialektycznie zbuntowany wobec pana... No a szlachta - wiadomo: praca była pohańbieniem stanu, pracować mogli ci wywodzący się z krwi Chama bądź Sema, ale nie potomkowie ukochanego syna Noego, Jafeta... Polak "nie lubi tworzyć, lecz zdobywać", jak błyskotliwie puentował w swej znakomitej pieśni Według Gombrowicza narodu obrażanie Jacek Kaczmarski.
Krótko mówiąc: etos pracy - jako konieczności uświadomionej, a więc obudowanej własną etyką i moralnością, jako wartości obwarowanej cnotami takimi jak zaradność, oszczędność, uczciwość, skromność, jako elementu współtworzącego dobro wspólne, wreszcie sakralna nobilitacja dostatku jako bożego błogosławieństwa, wszystko to mogło się wykształcić wyłącznie w środowisku rozwiniętej burżuazji, czyli z pewnością nie u nas, gdzie mieszczaństwo przez wieki całe było (jako bezpośrednia konkurencja) flekowane na polu gospodarczym przez herbowych, mających do tego flekowania niebywale mocne, prawnie gwarantowane narzędzia, a do tego jeszcze odciskających się na polskiej kulturze przemożnym stygmatem symbolicznego gwałtu.
A skoro burżuazja - to również protestantyzm, chrześcijaństwo urobione na obraz i podobieństwo rodzącego się kapitalizmu. Katolicyzm do spraw świata tego podchodził z niechętnym dystansem - nadmierne bogactwo kłóciło się z duchem chrystusowego ubóstwa (inna rzecz, że osobliwie rozumianego), a do tego mogło jeszcze pchnąć w otchłań kilku co najmniej grzechów głównych, z pychą i obżarstwem na czele; nawet bankierstwo - czyli zalegalizowana lichwa - uważane było za niegodne chrześcijanina zarabianie na czasie, rzeczy boskiej (nie bez powodu wielkie fortuny bankowe najpiękniej rozwinęły się wśród starozakonnych, których zakaz pożyczania na procent obowiązywał tylko wobec Ludu Przymierza, nie w stosunku do gojów). Protestantyzm - ze szczególnym uwzględnieniem kalwinizmu - podchodził do tych spraw ze znacznie większą wyrozumiałością, ale też jego skala na zachodzie Europy, w wielkich handlowo-wytwórczych metropoliach, była nieporównywalna z folwarczną Polską, gdzie pozostał chwilową i ekscentryczną fanaberią.
Byłem kiedyś na fascynującym wykładzie o społeczeństwach Bliskiego Wschodu - a to przecież tam, wobec praktycznej, z geografii i klimatu wynikłej niemożności powstawania wielkich latyfundiów rolniczych, podstawą gospodarki było już to koczownicze pasterstwo, już to wytwórczość i (nade wszystko) handel, skupiony w wielkich miastach, najstarszych na świecie - takich jak Ur, Jerycho, Niniwa, Babilon czy Damaszek. I podobno do dziś tak jest, że wśród najlepiej sytuowanych grup społecznych w dobrym tonie jest utrzymywać na targowisku własny bazar - i po całym dniu pracy, po zrzuceniu garnituru jakiś tam pan dyrektor czegoś przebiera się w chałat (czy jak to tam się nazywa) i przez godzinkę lub dwie targuje się w najlepsze z kupcami. A u nas? Pierwszą rzeczą, jaką nowobogacki robi po dojściu do naprawdę dużych pieniędzy, jest akces do koła łowieckiego, by oddawać się tej rozrywce nie dość, że perwersyjnej, to jeszcze od zawsze stanowiącej najbardziej może wyrazisty przywilej arystokratycznej ekskluzywności...
***
Ostatnie wybory prezydenckie zweryfikowały też nieco to, co pisałem przed rokiem jeśli chodzi o przygarść refleksji na temat aktualnego rozkładu ról w polskiej polityce.
Pewne rzeczy się nie zmieniły - przede wszystkim dobijająca hegemonia PO-PiS-u, choć teraz szala wychyliła się na stronę partii Jarosława Kaczyńskiego (będę się jednak nadal upierał, że to żadna realna zmiana; upewnia mnie w tym niemrawość kampanii Komorowskiego i Dudy, zwłaszcza zaś niewiarygodna niezdolność do cienia autorefleksji tego pierwszego). Upadek Palikota nastąpił za to szybciej, niż się spodziewałem - wcale jednak nie byłbym pewny, czy to kompromitacja ostateczna: w logice cynizmu leży niezwykła żywotność, zdolność do odradzania się; oczywiście w innym (nawet radykalnie innym) przebraniu, ale z tym samym celem głównym, czyli z imperatywem utrzymania się za wszelką cenę w głównym nurcie politycznej gry. Macierewicz został - jak najsłuszniej ze strategicznego punktu widzenia - usunięty na czas kampanii na zaplecze (zapewne na stanowcze żądanie Beaty Szydło - jedynej prawdziwie wygranej tej elekcji). Teraz zapewne nie ma co się spodziewać jego powrotu - odpowiedź na pytanie o jego faktyczny status w Prawie i Sprawiedliwości dziś, dadzą dopiero wybory parlamentarne i to, w jakim kierunku zorientuje swoją partię po prawie pewnej wygranej jej przewodniczący: jeśli faktycznie pozwoli duetowi prezydencko-premierowskiemu (in spe) Duda-Szydło na minimum samodzielności, to czasy pana Antoniego w tej partii będą czasem przeszłym dokonanym... Co oczywiście nie oznacza końca aktywności Macierewicza; zapewne oddryfuje on w kierunku jakiegoś kanapowego ugrupowania o charakterze katolicko-tradycjonalistyczno-konserwatywno-radykalnym. Jeśli jednak Kaczyńskiemu marzy się podobny numer jak w wypadku przed-poprzedniego PiS-owskiego gabinetu, tego zawiadywanego przez Kazimierza Marcinkiewicza, który został utrącony w tym samym momencie, w którym zachciało mu się jakiejkolwiek samodzielności, to nie ma uproś, wrócimy do strasznych gadek o agenturach i zamachach... Inna rzecz, że Duda i Szydło to politycy nieporównywanie większego formatu niż żałośnie błazeński Marcinkiewicz, którzy teraz mają prawo poczuć swoją siłę i stworzyć polityczny tandem (zwłaszcza że ostatnia kampania z pewnością ich zbliżyła i dotarła ewentualne różnice między nimi), który może po raz pierwszy w historii PiS-u pokusić się o udaną próbę wyrugowania Jarosława Kaczyńskiego na - z pewnością honorową - polityczną emeryturę.
Ciekawsze rzeczy działy się wśród politycznej drobnicy. SLD, które od czasu tryumfalnego powrotu do roli przewodniczącego Leszka Millera w sposób bezdyskusyjny zmieniło się w ugrupowanie parapartyjne, którego jedyną rolą nie jest realny wpływ na politykę krajową, a reprezentowanie i ochrona partykularnych interesów grup, które ćwierć wieku temu omownie nazywano uwłaszczoną nomenklaturą, zaliczyło widowiskowy nokaut. Wbrew pozorom, nie poszło o odwróconą proporcję urody i kompetencji Magdaleny Ogórek (stanowczo nadmiernie skarykaturowaną przez chamski, seksistowski internetowy hejt), ale o nazbyt czytelny gest poprawnościowy, który zdegenerował się w oczywistą dwuznaczność: oto kandydatką partii rzekomo lewicowej zostaje bliżej nikomu nieznana super-laska, a partia ta jest zawiadywana przez faceta, którego znakiem firmowym stały się starczo obleśne, maczystowskie bon-moty... Radykalnej prawicy z kolei (nie tej narodowej, tylko konserwatywno-liberalnej) zaszkodziło to, co zwykle, czyli nieobliczalny Janusz Korwin-Mikke, który w przeddzień kampanii wywinął ludziom, których udało mu się wokół siebie zgromadzić, wyjątkowo paskudny numer. I okazała się rzecz smutna: że Kongres Nowej Prawicy, partia, która wydawała się autentycznym ruchem ufundowanym wokół pewnej nowej jakości i organizującym nabrzmiewający od wielu lat potencjał ideowo szalenie wyrazistego politycznego sprzeciwu, uzależniona jest od dwuznacznej charyzmy pierwszego histriona III Rzeczpospolitej. Korwinowi udały się na raz dwie rzeczy: rozproszył siły intelektualnej prawicy i pociągnął obu zbliżonych światopoglądowo kandydatów (w tym siebie) na wyborcze dno. Absurdalna decyzja KNP o wystawieniu do elekcji dramatycznie niewyrazistego i nikomu bliżej nieznanego Jacka Wilka (czemu nie wcale sympatycznego i doświadczonego walką o fotel prezydenta Krakowa Konrada Berkowicza?; czemu nie powalczono o utrzymanie w partii Przemysława Wiplera, polityka - przy wszystkich możliwych związanych z nim kontrowersjach - twardego, doświadczonego i wyrazistego?) tylko potwierdza sąd, że KNP podzieli los wielu innych meteorów polskiej polityki ostatnich dekad. Ale za to rzecz sympatyczna zdarzyła się prawicy nacjonalistycznej: bo oto człowiek znikąd, Marian Kowalski, wbrew większości oczekiwań nie poszedł w swych wypowiedziach odrażającą neofaszystowską drogą wszystkich tych Winnickich czy innych Zawiszów... Gość, który samym swym życiorysem zdawał się pasować do stereotypu brutalnego brunatnego fightera, dobrze wymodulowanym i spokojnym głosem mówił rzeczy nawiązujące nawet nie do etosu endeckiego, ale gdzieś raczej do poczciwego, prostolinijnego i sielskiego ducha pobłażliwej sarmackiej ksenofobijki i megalomaństewka... Pewnie, że po przyciśnięciu wyłaził z tego cały prymitywizm i kompletna niedzisiejszość dyskursu nacjonalistycznego, ale pierwszy efekt - ten dość często najważniejszy, na którym przed pierwszym swym zwycięstwem zbudował swoją pozycję Aleksander Kwaśniewski - był co najmniej zaskakujący. Znacząca była rozmowa, jaką z Kowalskim przeprowadziła w porannej audycji Zapraszamy do Trójki Beata Michniewicz, dziennikarka, co by o niej nie mówić, intelektualnie ponadprzeciętnie sprawna. Podeszła do Kowalskiego chyba właśnie w sposób stereotypowy: że oto będzie łatwa beka z faszystowskiego prymitywa. No i muszę przyznać, że chyba padł wtedy rekord w długości wymykania się pułapkowym pytaniom Michniewicz, która przez dłuższy czas - aż do, mam wrażenie, granicy dziennikarskiej paniki - nie mogła sobie poradzić z opanowaniem i niekwestionowalną na pozór zdroworozsądkowością sądów Kowalskiego, wygłaszanych lekko zasmuconym i zawstydzonym tonem starszego belfra przymuszonego do wykładania prawd oczywistych...
No, ale wszystko to nic w porównaniu z największym fenomenem nie tylko tych wyborów, ale też - być może - całej polskiej polityki ostatniej dekady. A imię (i nazwisko) tego fenomenu - oczywiście - Paweł Kukiz.
Szczerze się przyznam, że bardzo długo mu kibicowałem, nawet chciałem postawić na niego kreskę - i pewnie gdyby wszedł (wszystko jedno, czy z Dudą, czy z Komorowskim) drugiej tury, miałby wtedy mój głos. Zreflektowałem się w ostatniej chwili, na jakiś tydzień przed wyborami - raz dlatego, że główny postulat Pawła Kukiza, czyli zradykalizowanie narzędzi polskiej demokracji, był co prawda (i nadal jest) bardzo mi bliski, ale jednak dobrze by było, gdyby został on wprzęgnięty jako logiczny element w jakąś większą spójną całość, czego ostatecznie Kukiz zaniechał (i którego to zaniechania wciąż się kurczowo trzyma, z jak najgorszym dla siebie skutkiem). Dwa, bo coś, co stanowiło zrazu wielką siłę Pawła Kukiza, czyli jego sytuowanie się w ostrej kontrze do wszelkich zastanych nurtów polskiej polityki, zmieniło się w chaotyczne i neurotyczne cokolwiek kokietowanie różnych mniej lub bardziej istotnych graczy - ze szczególnym uwzględnieniem radykalnej prawicy (i tej konserwatywno-liberalnej, i tej nacjonalistycznej), a że prędzej ręka mi uschnie, niż kiedykolwiek przyczynię się do wzrostu znaczenia kogokolwiek z tej sitwy, więc sprawa stała się z grubsza jasna... A że mimo to głosowałbym na niego w drugiej turze? Cóż, dopóki Polską rządził będzie w całkowicie marksistowskim sensie wyalienowany aparat PO-PiS-owski, dopóty będzie to, co będzie - licząc zatem (naiwnie, jak dziś to widzę) na jakieś ucywilizowanie się Pawła Kukiza, dołożyłbym się (nie bez wielkich wewnętrznych zgrzytów) do dzieła niszczenia, które - jak wiadomo ze słów wieszcza - w świętej sprawie jest święte jak dzieło tworzenia.
No dobra, ale wybory już bardzo za nami, Andrzej Duda zaprzysiężony, Kukiz ostatecznie mojej kreski nie dostał - a skoro emocje opadły, więc spróbuję zastanowić się nad fenomenem Pawła Kukiza: faceta znikąd, tracącego na znaczeniu rockandrollowca, obśmiewanego przez nieżyczliwych jako niezrównoważony ćpun i alkoholik, który bez kasy, bez bazy organizacyjnej przekonał do siebie bez mała jedną czwartą wyborców... Co uczyniło z niego tego, kim się stał?
Po pierwsze: bezwzględna szczerość. Wielu ludziom - tak z mojego pokolenia, jak i nieco starszym - Kukiz kojarzy się z bezkompromisowym kontestatorem, muzykiem, który zawsze szedł na udry z systemem. Jego najważniejsze projekty muzyczne były czymś, co zawsze robiło zadymę; Aya RL rozpoznawana jest głównie za sprawą ckliwego przeboju Skóra, a przecież debiutowała znakomitym, trudnym i mrocznym "czerwonym" albumem, znakomicie oddającym klaustrofobiczny, beznadziejny klimat społeczny Polski tuż po stanie wojennym; początki Piersi toną w pomroce legendy, niemniej jednak już ich bardziej oficjalny byt muzyczny z początku lat 90. XX wieku stanowił nową jakość: porywający, prześmiewczy, pastiszowo-parodystyczny projekt muzyczno-tekstowy (dziś pewnie zakwalifikowano by go jako "crossoverowy") miał w sobie coś z ducha anarchistycznego, każdemu wsadzającego palec w oko rockowego teatru Franka Zappy. A potworne zamieszanie z utworem ZCHN zbliża się urosło do rangi symbolu, stało się pierwszym poważnym starciem rockowego buntu z nową polską rzeczywistością polityczną - obskurancką, oszołomską, fundamentalistyczną, a przecież niemile jakoś przymierzającą szatki pozostałe po PRL-owskich architektach dusz i sumień... Tak czy inaczej, kiedy Paweł Kukiz kilka lat temu zaczął coraz intensywniej angażować się w politykę, nikt z ludzi cokolwiek go rozpoznających nie miał wątpliwości, że to nie parcie na szkło, nie koniunkturalna wolta - z tą samą siłą, z jaką dwie dekady wcześniej punktował komunę i pajacującą na demokratów postkomunę, ciemnogrodzkich katoprawicowców i zachłyśniętych zachodem, bulimicznych konsumentów nowego, zamuloną disco-polo wiochę i burackich wielkomiejskich nuworyszy, z tą samą zatem siłą zaczął teraz z wiecowych trybun głosić potrzebę radykalnej przebudowy polskiej rzeczywistości. Nie miał w sobie nic z dwuznacznego czaru muzyków snobujących się na politykę w salonowych periodykach, nie łasił się do żadnej partii, by móc łaskawie zagrać koncert na jakimś prowincjonalnym konwencie - on, jak zawsze zresztą, robił to po swojemu, pierdolnięciem z glana. Nie można mu było nie wierzyć.
Po drugie: prostota. Pawłowi Kukizowi żaden specjalista od kreacji wizerunku osobistego nie musi doradzać, ile razy ma podwinąć rękawy koszuli, by na zdjęciu wyjść na swojaka, który nie marzy o niczym innym jak tylko o tym, by natychmiast wziąć się do roboty - wystarczy raz spojrzeć na tę złachaną gębę, by nie mieć wątpliwości, że to ktoś, kto wyrósł z naszych frustracji, lęków i bólów, z wszystkiego tego, co nas w Polsce uwiera. A gniew ludu nie zna subtelności teorii politycznych od prawa do lewa, nic mu po Miltonie Friedmanie i Slavoju Žižku - gniew ludu przemawia językiem mniej lub bardziej symbolicznej gilotyny. Można więc śmiać się z Kukiza, że na każdy problem społeczny miał tylko jedną odpowiedź: wprowadźmy jednomandatowe okręgi wyborcze (ciekawe zresztą, że najwięksi naturalni wrogowie Kukiza - czyli ci, którym najdroższe jest zachowanie politycznego status quo - okazali się być światłymi znawcami zawiłej problematyki różnych modeli ordynacji wyborczej dopiero wtedy, gdy poczuli na plecach palący oddech tego, którego do tej pory z charakterystyczną dla siebie wielkopańskością lekceważyli), ale to właśnie było to, o co chodziło. Akces do sympatyków Kukiza był równie prosty co przejście na islam: wystarczyło świadomie, pewnie, szczerze, prawdziwie, z miłością i pokorą powtórzyć po trzykroć szahadę, że nie ma innego rozwiązania wszystkich polskich problemów niż JOW-y, a Paweł Kukiz jest ich prorokiem, by świat stał się - niczym na początku słynnej książki Stefana Themersona - prosty i nieskomplikowany. A siła kogoś, kto umiejętnie potrafi sprowadzić całą rzeczywistość do jednej przyczyny, kto sugestywnie wskaże jednego tylko diabła do egzorcyzmowania - i wszystko jedno, czy diabłem tym będzie ucisk fiskalny, spisek międzynarodowej żydowskiej finansjery, rosyjska agentura, globalne ocieplenie lub korporacje farmaceutyczne - bywa, zwłaszcza przy odpowiednim stopniu natężenia społecznego niezadowolenia, niepowstrzymana. Wtedy, zaiste, za całą resztę w zupełności wystarcza walenie na odlew, bez ładu i składu.
I po trzecie wreszcie: Paweł Kukiz, unikając zrazu jakichkolwiek bardziej wyrazistych politycznych aliansów i identyfikacji, w sposób bardzo sprytny potrafił wykorzystać dwie namiętności, którym ogromne rzesze Polaków w sposób mniej lub bardziej świadomy w życiu publicznym ulegają: do poczucia socjalnego bezpieczeństwa (ewentualnie do jego negatywu: do poczucia ekonomicznego wykorzystania) i do tego naszego tak specyficznego konserwatyzmu: ociupinę ksenofobicznego, troszkę nacjonalistycznego, cokolwiek kościółkowatego, ździebko antysemickiego, tak jakby seksistowskiego, a w gruncie rzeczy - cholernie nużącego; takiego, który sprawia, że nie mając praktycznie wcale wielkiej tradycji teologicznej, jednocześnie jesteśmy w swej masie rzeszą praktykujących-nie-wierzących. Bo gdybyż to był jeszcze jakiś konserwatyzm mocny, autorefleksyjny i przepracowany - ale nie, to raczej zamieniona na filozofię zbiorowego trwania gnuśność, inercja, nasza mała intelektualna stabilizacja trwania przy prowadzących przez życie stereotypach. Bo Polak to nie nacjonalista, nie dewot - to organiczny konserwatysta z tęsknotą do państwa jak najszerszych socjalnych uprzywilejowań. To, że przydarzają nam się niemożliwe, nieobliczalne i absurdalne momenty bezprecedensowego w skali całego kontynentu, świetnie zorganizowanego oporu wobec zewnętrznej opresji, że potrafimy wszystko rzucać na jedną kartę w czasie wszystkich tych powstań warszawskich czy innych Solidarności - to temat na zupełnie inną opowieść; wiadomo, że najgroźniejsze bywa właśnie to, co gnuśne, choćby dlatego, że uderza mimo tego, że nie powinno (Andrzej Bursa swoją makabryczną miniaturę pod wszystko mówiącym tytułem Ze sposobów znęcania się nad gośćmi niskiego wzrostu kończy w sposób, który właśnie jak raz powinien być przestrogą dla wszystkich nadmiernie rozzuchwalonych polską gnuśnością: "Podobnie jak z kurduplami można postępować z garbusami. Tylko wtedy trzeba postępować ostrożnie. Taki w krytycznej chwili potrafi zabić"). Paweł Kukiz z jednej strony potrafi zyskać sympatię cokolwiek bardziej powściągliwych nacjonalistów - takich, którzy niechętnie patrzą na geja, ale do gazu by go jednak nie posłali - z drugiej, świetnie sprawdza się na wiecach związkowych, gdzie entuzjastycznie fetują go wszyscy zagrożeni rzeczywistą lub domniemaną pauperyzacją. Społeczna wrażliwość plus uderzanie w cymbały narodowej dumy i przywiązania do rzekomej polskiej arcynormalności - wielu usiłowało zagrać naraz na obu tych strunach (próbuje to robić PiS, ale brakuje mu tego kapitału Pawła Kukiza, o którym pisałem uprzednio: szczerości i prostoty), udało się tylko jemu.
***
Myślałem, że te moje wyrosłe z naprawdę najgłębszej troski o mój dziwny kraj herezje skończą się na części drugiej, ale nie da rady, mnożą się i plenią tak, że trzeba będzie do nich wracać, może raz, może więcej... A co na tymczasowy koniec? Mała antologia wierszy przemyśliwających polskość, które mnie jakoś ostatnio powierciły w mózg. Na początek Julia Szychowiak z ostatniego swojego tomu, zatytułowanego Intro. Krótko, gorzko i na temat:
Zwracam honor,
Boga
I Ojczyznę.
Krzysztof Jaworski - z trochę innego, bardziej sprywatyzowanego punktu widzenia, ale też poniekąd w temacie. Również z ostatniej napisanej przez poetę książki, zatytułowanej .byłem, wiersz Jesień stulecia:
Błogosławieni, którym Fredric
Jameson, myli się z Jenną
Jameson, w Auschwitz
przerabiali ludzi na
masło, a Herbert Grudziński
przemierzył szlak bojowy
z Armią Andersena.
Albowiem oni posiądą Królestwo Niebieskie.
I raz jeszcze Jaworski, z tej samej książki - wiersz Słodkie lata 90 ze swoją mistrzowską puentą:
Żyliśmy jak zwierzęta.
Bez iPadów, LTE i Internetu.
Dziewczyny bobry miały zarośnięte.
Rzadko goliły nogi.
Nic nie było wyjebane w kosmos.
Nic nie było zapisane na pendrivach.
Wszystko było zapisane w gwiazdach.
A na sam koniec tego tymczasowego końca - dwa fragmenty Świetnych sów Filipa Zawady, absolutnie przepiękne. Wiersz pierwszy -
Czy w Polsce jest coś yin i yang?
W Polsce jest biały i czerwony prostokąt.
Biały symbolizuje prześcieradło,
czerwony symbolizuje krew.
Prostokąt symbolizuje historię.
Dwa równoległe odcinki, które nie przecinają się w nieskończoności.
- i drugi:
Wszyscy zmarli są cudzoziemcami.
Przynajmniej przez jakiś czas.
Przynajmniej w niektórych religiach.
Cudzoziemcy są obcojęzyczni.
PO po chińsku znaczy przyszłość.
LAND po angielsku znaczy ziemia.
POL po angielsku znaczy biegun.
AND po angielsku znaczy i.
DNA prawie w każdym języku oznacza skrót DNA.
LOP po angielsku oznacza poobcinać.