środa, 31 lipca 2013

Wiersze (II)

Z pięknej płóciennej teczki wyciągnął mi się wiersz (teczkę zresztą dała mi kiedyś tam K., z przeznaczeniem na wiersze właśnie; i to jest chyba najładniejsze, co z tych poezyjek pozostało, choć teraz jest to raczej ekskluzywny kosz na poezjopodobne śmieci, których się nijak nie może, nie ma się siły zrecyklingować). No, dość o tym: to było takie tandetne captatio benevolentiae, teraz wiersz - jakoś tak wyszło, że na wierzchu leżał Esej podróżny; było to co prawda pisanie inspirowane pomnikami Lenina na Krymie, niemniej jednak trzeba sobie powiedzieć, że jak na dziś, to mogło się przetasować gorzej:

I skądże ta ziemista cera, towarzyszu?
Spod zeschniętej na policzkach skóry
jak kamienie spod zoranej niwy
kanty szczęk zaciśniętych sterczą wam niemiło.
Kudły w brodzie zlepione, pomięte,
zmarszczki przecinają wam czoło, spękaną skałę.
I te oczy jakieś takie bez cienia poblasku...
Cóż wam, towarzyszu? Wszak świeżego powietrza
macie tu pod dostatkiem
- sosny aż się pławią w żywicy,
poranna bryza aż ciężka od ochotności,
figlarne liście palmowe cieniem darzą rezolutnym
i kojącym zarazem. A wy siedzicie tak i siedzicie
na tej jednej ławce w chmurnym zamyśleniu,
książkę założyliście palcem i dzierżycie niepłodną.
Sprytnieście się skryli - w najodleglejszym kącie parku,
pod ażurowym balkonem, na który, 
jak wolno mniemać, rzadko kto i rzadko kiedy wychodzi.
Cóż wam, towarzyszu? Nadzieja was ostawiła?
Melancholia owładnęła? Ja znam, o nadzieję ciężko,
gdy jeden brudny koc stać musi za za mur wysoki, wielce obronny.
A i melancholia czyha w bliskości,
gdy blachy nie stanie nawet na wstydu pokrycie.
Nierozważnie ktoś to wydumał: świat cały to wąska,
wyboista steczka, znikąd-donikąd, i urwisko,
i bałwany przyboju zwełnione, hen, w przepaściach...
Coraz rzadziej wychodzicie na brzeg, by spojrzeć w morze,
by jednym skinieniem brwi odprawić wraże korabie
za najdalszy pohańbienia horyzont. Potem, bywa, okręcicie się,
spojrzycie nad nieuważną czeredą pielgrzymią w przyszłość zasnutą.
Silne, bezczynne kułaki drzemią wam w kieszeniach,
połami płaszcza przemokły wiatr-swawolnik pomiata.
I czasem tylko, gdy o zaranku skrzeczące surmy, werble charczące
wzywają wszystko, co żyje, ku gwiazdom,
pod marmurowymi szponami kiełkują wam pioruny.

wtorek, 30 lipca 2013

Po południu (TwentyThirteenBohemia Mix, B-side)

Ano, wróciłem - powiedział Sam.
Grafini Wadera uśmiechnęła się, słysząc te słowa. Śmiało weszła w długi, długi cień rzucany przez skorpiona na pylistą drogę prowadzącą do miasteczka. Tutaj, w Balbec, dłonie zdążyły jej już odtajać. Wiele zrozumiała: choćby to, że górne stacje kolejek linowych są po to, by jakiś ktoś w centrum dowodzenia przypominającym kwatery wielkich zbrodniarzy z pierwszych Bondów (dużo infradźwięków, ciągłe pulsacje tandetnych wielobarwnych światełek, błyskanie chromowań na  plastikowej aparaturze hi-tech) zarządzał widzialnym światem. Naganianie i odpędzanie obłoków, przepuszczanie przez ścieżki stad kozic; ostatnio w ofercie pojawiła się nawet możliwość skanowania smartfonami kęp kosodrzewiny - dzięki temu można się dowiedzieć wszystkiego o botanice i geologii.
Niestety (albo i na szczęście), grafini nie posiada smartfona. Poza tym śledzi ją kos, śledzi i zapisuje każdy jej ruch.

Za to zdążyła jeszcze obejrzeć sobie wystawę Jana Švankmajera - i utwierdziła się w przekonaniu, że czeski surrealizm nie ma sobie równych... Niby wszystko to już było kilka dekad wcześniej u Francuzów wymownych: Freud i de Sade, popęd i technologia, oniryzm i strategia estetycznego szoku, groteska i anarchiczna krytyka społeczna - ale u Švankmajera efekt przechodzi wszelkie wyobrażenia. Ten surrealizm zdaje się przeskakiwać (niczym Zátopek nad ławką, na tamtym słynnym zdjęciu) najuczeńsze konceptualizacje i niezbyt grzecznie dłubać paluchem w nosie mózgu. To takie czeskie... Wielkie wrażenie zrobiła też na niej IX Symfonia Antonína Dvořáka w transkrypcji na organy. Zaiste, niebiański to instrument - brzmi nie gorzej niż orkiestra, wielbi mękę świętego Maurycego dźwiękami nie z tej ziemi (czy aby Ungern-Sternbergowie - zastanowiła się w tym momencie grafini - nie są jakoś, dalece choćby, spokrewnieni z Ottonami?), a przy tym daje poznać, skąd wziął się ten czy tamten pomysł Ennio Morricone. Ale nie bądźmy drobiazgowi.

Tam czy inaczej, Sam powiedział: "wróciłem". Ano, miał rację. Ano.

sobota, 27 lipca 2013

Epifania: Ołomuniec, słońce

Już miałem nie pisać o tych Czechach, ale dziś stanąłem - nie po raz pierwszy przecież - na Horním náměstí w Ołomuńcu. Wystawiłem twarz do słońca, z przetapiającego się w biel błękitu nieba miodowymi kroplami ściekał trudny do wyobrażenia żar. W mieście trwa właśnie festiwal flamenco, z ustawionej na rynku sceny wzbija się dźwięk gitary, dramatyczny śpiew (nazwijmy go tymczasem "terminalnym": może się kiedyś tu wyjaśni, dlaczego śpiewanie flamenco albo jest czymś ostatecznym, albo nie jest flamenco) i tupot obcasów tancerki. Poza tym - niebywała cisza. Zdaje się, że kanikuła wypłoszyła wszystkich mieszkańców gdzieś daleko extra muros. Aha, jest jeszcze kontrastujący z dzikim upałem chlupot jednej z licznych ołomunieckich fontann. Zamykam oczy, włosy lepią mi się do twarzy, w brodzie i wąsach gromadzą się słone krople, pojedyncza struga potu żłobi sobie drogę przez środek pleców. Niespieszne, rwane podmuchy wiatru są jak z czeluści chlebowego pieca - ale i tak muśnięcie każdego z nich skutkuje krótszym niż uderzenie serca dreszczem. Przez kilka chwil jestem tylko i wyłącznie tym: wielokrotnym echem, które roztańczone w rytm sewillany skandowanie butów budzi w rozprażonych murach. I jeszcze pluskiem fontanny. Plusk. Stuk - tuk - uk - k... Plusk. Stuk - tuk - uk - k...

środa, 24 lipca 2013

I ja byłam w Arkadii, czyli grafini Wadery wygnanie z krainy czarów

Do Liberca można jechać z różnych powodów.

Obstawiam, że najczęściej po prostu mija się go autokarem - jadąc z wycieczką, by oddawać się urokom Czeskiego Raju lub Czesko-Saksońskiej Szwajcarii. Można i tak. My jednak zupełnie świadomie wbiliśmy się w samo centrum - i oszołomieni patrzyliśmy na gigantyczne kamienice, na przypominającą Angkor Wat, obwieszoną firankami dachów, daszków i sztukaterii wieżę ratusza dziobiącą podsudeckie niebo, jednocześnie z rozpaczą usiłując wymanewrować na piekielnych libereckich skrzyżowaniach. Bo przecież tego wszystkiego nie powinno tu być: w tym niezbyt wszak leciwym mieście, kapryśnie usadowionym głęboko między górami. Podobnego wstrząsu doświadczyłem kilka lat temu w słowackiej Banskiej Štiavnicy: tam także prawdziwie wielkomiejski blichtr zdawał się kpić z najelementarniej zdroworozsądkowych reguł urbanistyki i architektury, ba!, miał za nic same, niepodważalne jakoby, prawa grawitacji... Ale Banska Štiavnica naznaczona jednak była (zwłaszcza na przedmieściach) piętnem obumierania: jeśli gdzieś doświadczyłem tego fizycznego niemal sąsiedztwa wielkiego nic, o którym z taką pasją rozpisuje się w swoich "babadagach" Andrzej Stasiuk, to właśnie tam; sączyło się z długich rzędów bezświetlnych okien, z murów, które z agonalną jakąś wściekłością ostatnią swoją barwę brały już tylko od sztychów zachodzącego słońca. Liberec inaczej: on tętni życiem, które usiłuje zagadać czający się tu jednak mrok. Bo przecież i tutaj czai się jakiś uporczywie wypierany osad kolektywnej nieświadomości, et in Arcadia ego...

Liberec został wzniesiony z niczego - a jego fundamentem, który zepchnął w głęboki cień wszystko uprzednie, było płótno. Jak w naszej Łodzi: wszystkie te dumne kamienice, niemal zasklepiające od góry wąskie uliczki starówki, te z powodzeniem aspirujące do godności pałaców podmiejskie wille, rozsiadłe w zapuszczonych ogrodach - wszystko to za swój właściwy początek miało wielki głód tkanin. I stało się tak, że ten potężniejący i piękniejący Liberec za swych gospodarzy miał głównie Niemców. To się widzi na każdym kroku: tylko ten nieokiełznany teutoński popęd budowania, ów midasowy dotyk zamieniający wszystko w miasto, mógł w środku niczego obrosnąć tkanką ulic i domów tak piękną - a jednocześnie tak funkcjonalną. Kiedy ogląda się jakąkolwiek willę czy kamienicę, wprost nie sposób nie zadać sobie pytania: jak można postawić coś tak spękanego od wewnętrznych sprzeczności, a jednocześnie tak kompletnego i domyślanego (dokładnie na odwrót - wciska się złośliwość - niż w dużej części współczesnej architektury, gładko banalnej i równocześnie zgrzytającej najbardziej nieznośnymi dysonansami).

Et in Arcadia ego. Nie wiem zbyt wiele o katastrofie, która zmiotła stąd Niemców, kiedy to ich kurewskie wysokości historia i polityka najpierw wywindowały Liberec na ponure szczyty nazistowskiej hierarchii, a później puściły się ochoczo z nierozpoznającą pojedynczych twarzy potrzebą równania rachunków. Ale właśnie ta niewiedza sprawia, że niewątpliwe piękno Liberca pobrzmiewa dla mnie - cicho, bo cicho, niemniej jednak - klekotem szkieletów. Et in Arcadia ego. Nie mam narzędzi do zracjonalizowania tego zasiedlającego tył czaszki, obrzeża wzroku poczucia zgrozy - widzę więc tylko ponurą baśń, w której grafini Wadera von Ungern-Sternberg po raz ostatni przekręca ogromny klucz w bramie ogrodu otulającego jej pałac. W tej baśni ma ona poczerwieniałe, zgrabiałe ręce, bo noc przynosi ze sobą coraz większy mróz, a gęsto sypiący śnieg tym razem nie ma sił, by rozjaśnić pejzaż.
Zostały tylko cienie, rzucane przez każdą jedną cegłę w tym mieście. Et in Arcadia ego.

Ale przecież do Liberca przyjechaliśmy też po to, żeby zobaczyć Przystanek Davida Černego.
Ech, ten Černy... dla mnie jest on kwintesencją filozofii czeskiego bytu. Jego instalacje, śmiało przekraczające granicę sztuki i przestrzeni publicznej, mające sens o tyle tylko, o ile znajdą się poza murami jakiejkolwiek muzealnej instytucji, nie uznają żadnej świętości. Król Wacław na brzuchu zdechłego konia, dwaj mężczyźni raźno sikający na mapę Czech, scena ukrzyżowania zamieniona na model do samodzielnego składania... wszystko to zdaje się płynąć dokładnie w środku nurtu najzjadliwszej sztuki krytycznej. Ale Černego ratuje to, że wyrasta on wprost z żywiołu najbardziej przaśnego żartu, bebechowatego, sowizdrzalsko-szwejkowego humoru rodzącego się jak raz przy piwie i houskovych knedlikach ze svíčkovą... Monstrualnych rozmiarów raczkujący bobas z kodem paskowym zamiast twarzy jest niemal wyłącznie oskarżeniem urabiającego nas już od dziecka, konsumpcyjnego modelu życia - ale jeśli takich bobasów będzie dziesięć i jeśli będą one łazić tam i nazad po wieży telewizyjnej na Žižkovie?... Wtedy już cała instalacja będzie wzięta w podwójny, ironiczny nawias: nad wyraz poważna wymowa wersji, by tak rzec, detalicznej, w hurcie zdaje się śmiać z samej siebie, z własnego naiwnego zamiaru mówienia rzeczy ważnych, dla których miarą ważności jest ponuractwo. Kod śmiechu nadpisany nad kodem patosu pozwala zbudować dystans, przyjrzeć się lepiej temu, co się jakoby wiedziało - ale też samemu sobie.
W Libercu David Černy zbudował wiatę przystanku (jak najbardziej autentyczną i normalnie wykorzystywaną w komunikacji miejskiej) w kształcie gigantycznego stołu - jest na nim kufel, butelka, zastawa i sztućce. Łażą muchy. W doniczce - muchołówka. Zamiast kosza na śmieci - wielka otwarta puszka (na przykład po groszku), obok proporcjonalnie duże parówki z resztką musztardy. Nawet rozkład jazdy nalepiony jest na czymś przypominającym kartę dań, a ławka dla oczekujących pasażerów to krzesła stołowe (te oczywiście z kolei odpowiednio pomniejszone). Biorąc pod uwagę do granic absurdu posuniętą realistyczność wszystkich elementów - efekt jest modelowo surrealistyczny. Coś pomiędzy przygodami Alicji z powiastek Lewisa Carolla a malarstwem Salvadora Dali. Nie sposób nie ryknąć - jak to u Černego - oczyszczającym, gargantuicznym śmiechem. Michaił Bachtin i jego koncepcja kultury karnawału byliby zachwyceni tak pożywną strawą.
Tylko... tylko czemu niektóre z obłażących ten stół much - z których kilka wlazło już w paszczę owadożernej rośliny, której egzemplarz można znaleźć w libereckim ogrodzie botanicznym - paradują w czymś przypominającym hełmy wojsk hitlerowskich? Czemu na obrusie leży przewrócona menora? Czemu na talerzu pyszni się odrąbana głowa, która podobno może przypominać (tak sugeruje Dziamdziak, z którego drobiazgowej analizy instalacji Černego ochoczo tu korzystam, na stronie http://rubezahl.mojeforum.net/temat-vt167.html) głowę Konrada Henleina, przywódcy sudeckich Niemców?... 
 
O tak... tym razem David Černy poszedł pod prąd samego siebie - bo tym razem to nie powaga roztapia się w śmiechu, a na odwrót: śmiech urywa się na najwyższej nucie, podcięty doświadczeniem ohydy, o której majaczył umierający Kurtz. Bezpieczna, znana z dzieciństwa przestrzeń pod stołem, jest tak naprawdę przestrzenią (nie)pamiętania o tym, jak to biesiadujący rzucili się sobie do gardeł.
Śmiech Černego kończy się tam, gdzie zaczyna się pamiętanie. Pod stołem nie można siedzieć bez końca, a pamiętliwe kamienie pięknego Liberca nie mają dokąd uciekać. Et in Arcadia ego.

czwartek, 18 lipca 2013

In vino Moravia

Spróbuję wprost, dobrze?
Ziemia tu pofalowana, ale bardziej jednak płaska niż pomięta we wzgórza. Gdzieś na horyzoncie przeciąga się ten czy inny grzbiet Karpat, wygrzewając w słońcu prastare kości - większość złocistego blasku spada jednak tu, na dno tej lekko pogiętej reymontowskiej miski po brzegi wypełnionej wszelkim dobrem. Kosmate pola zbóż, jakieś nieznane mi rośliny chyba pastewne, gałęzie drzew już łamiące się pod ciężarem owoców (nawet tych, których czas przyjdzie dopiero jesienią), kukurydza - całe połacie wypełnione tym groźnym, żelazistym kukurydzianym szmerem - a nade wszystko winnice. Łaszące się do nieba, które Sted nazwałby - jakże prosto i celnie; najcelniej, bo najprościej! - bezbłędnym, zadbane niczym angielski trawnik. Domy, przyklejone ciasno do szosy, zdają się tym bardziej nonszalancko obnosić bylejakość swoich frontowych ścian, im bardziej kryją od strony podwórek i ogrodów najszlachetniejszy gospodarski splendor. I cisza, wielka cisza: nawet jazgot maszyn rolniczych, nawet dzienne opowieści kóz i drobiu, nocne dialogi psów i świerszczy, nawet nieoczekiwany ryk zwieszających się nad ulicą z latarni (każda pochylona w inną stronę) głośników - nic nie jest w stanie przepłoszyć tej ciszy; radosne rozhowory i śpiewy biesiadujących pod altaną czeskich turystów gasną jakby stłamszone tym wszechogarniającym bezruchem brzmień. Jedyny wyraźniejszy dźwięk to łopot motylich i jaskółczych skrzydeł, przecinających poranne powietrze - falujące w rytm oddechów, jakich z namysłem, choć bez małostkowego wahania, nabiera ta dobra, po stokroć i tysiąckroć dobra ziemia.

Nie wychodzi... widzę, że nie wychodzi.

Więc może tak - czytelniej, bo z protezą literatury.
Jeszcze chwilę temu były Góry Mgliste - dziki, drapieżny Liptów, kołysany przez nieobliczalne siły walące się nań z Tatr, Niskich Tatr i kędyś spod Chocza; siły nie pozwalające na bycie czegokolwiek pewnym dłużej niż na parę godzin. Teraz zeszliśmy do Shire'u - i jeśli czegoś brakuje mieszkającym tutaj, by już całkowicie upodobnili się do hobbitów, to z pewnością nie życzliwości, nie zamiłowania do dystansu i świętego spokoju; oni po prostu nie witają nas dymem z fajek sięgających aż do włochatych stóp...

No - od niziołków różni ich jeszcze jedno: od piwa wolą wino. I to jest najistotniejszy sens naszego bycia tutaj: morawskie wino.
Jak je opisać?... Najlepsze (mniejsza o szczep czy markę) jest to, które pije się z grubych musztardówek, kupowane za śmieszne pieniądze, lane wprost z beczek do plastikowych butelek w zacienionych, chłodnych i woniejących tym nieskazitelnym aromatem piwnicznej fermentacji winnicach. Ma w sobie to wszystko, co najlepsze znane mi trunki zza zachodniej granicy (najbardziej może przypomina w smaku niski, ziemny, korzenny bukiet niektórych win hiszpańskich), ale jest w nim coś jeszcze. Niezmiernie trudno to nazwać: jakaś niesforność, zadziorność, ale też osad mądrości, jakiej Morawy nabrały w swych trudnych przeprawach z historią; mądrości, która każe patrzeć z bezwarunkową życzliwością na człowieka, a z mądrym cynizmem traktować wszelkie histerie dziejów (wszak nie bez powodów "historię" od "histerii" dzieli tylko jedna litera). Największe niespodzianki kryją się jednak w tym, co dają do picia już nie właściciele sklepów winnych, ale zanurzeni wprost w czarnoksięskich źródłach sami włodarze piwnic: tam zawsze kubki smakowe głupieją, nie mogąc sobie poradzić z jakąś nutą nie z tej ziemi, z czymś kojarzącym się choćby z lekko nadgniłą czarną porzeczką lub z truskawką nieoczekiwanie pożenioną z czymś cytrusowym... A same te piwnice - starannie przyozdabiane, ciągnące się nieoczekiwanie długimi, obwieszonymi jakimś alchemicznym cudactwem korytarzami w głąb wzgórza - bodaj najbardziej przywodzą na myśl posiadłości Bagginsów czy Tuków; ale nie wolno tam tracić czujności, bo ani się człowiek nie obejrzy, a już okazuje się, że wychodzi z połówką litra w żyłach i z dalszymi dwoma w plecaku.

I pewnie dzięki temu wszystkiemu morawskie wino nie upija: ono wprawia w stan kosmicznej jakiejś harmonii, bezbrzeżnego spokoju, boskiej łagodności. Lokuje pijącego na zewnątrz czasu, dostarczając mu w zamian wyjątkowo spotęgowanego doświadczania przestrzeni nieskończenie złagodniałej, pozbawionej wszelkich ostrzejszych kantów. Najlepiej usiąść wtedy bez ruchu, niczym Jańcio Wodnik - na pięć minut, godzinę, tydzień albo sześć lat... M. opowiadał kiedyś o jakimś mistrzu jogi, który stał na jednej nodze przez ponad dekadę, chcąc cofnąć Ganges - po odpowiedniej ilości jakiegokolwiek wina z Moraw robię to samo ot tak, mimowiednym pstryknięciem palców.

I jeszcze jeden obraz. Idziemy z Kasią przez rozmigotane od upału miasteczko, na środku ulicy mija nas pijany w pestkę patriarcha - w dłoni, z godnością najwyższego herezjarchy, dzierży szklany kufel pełen piwa, choć od ostatniej knajpy dzieli go już kęs drogi. Od czasu do czasu z całkowicie zrozumiałym westchnieniem konieczności pociąga łyk - i nagle zaczyna czule, zaśpiewnie rozmawiać z psami. Nie, żaden z nich mu nie towarzyszy: oba radosnym skomleniem witają pana z zagrody oddalonej o wcale spory kawałek. Potęgujący się patos tego doskonałego porozumienia towarzyszy nam aż do zakrętu - a w trzy kwadranse później niedocieczonym sposobem narodzi się z niego grafini Wadera von Ungern-Sternberg, której dalsze losy są mi jeszcze nieznane.

czwartek, 11 lipca 2013

Na południe. Nostalgia zmiennoogniskowa

W drodze na południe - Liptovský Mikuláš, tak jakby ulatujący wraz z resztką deszczowych chmur, jeszcze przed chwilą nieruchawych, nabrzmiałych, teraz zalotnie postrzępionych, lekkomyślnie strojących okoliczne szczyty w najbardziej niebywałe kolory i kształty... Tak, wiem - to Słowacja, nie Czechy, ale nic nie poradzę: ciągle jeszcze myślę o tych krajach jako o jednym ciele, rozpołowionym przez chwilowy kaprys roznamiętnionych historyczną chwilą plemiennych temperamentów. Wybaczcie, drodzy memu sercu Słowacy, wybaczcie, kochani Czesi - wierzę, że wasz wielki ojciec, Tomáš Masaryk, przyznałby mi rację; wiem, że bardzo bolał nad waszym rozwodem Václav Havel, ten jeden z nielicznych zeszłowiecznych umysłów politycznych, których można słuchać bez cienia zgrozy i wstrętu, w zachwyceniu, z pokorą i wstydem.

Choć kiedy patrzę na Słowację, to wydaje mi się ona faktycznie inna niż Czechy: więcej tu nieładu, przypadkowości, zapuszczenia, jakichś stanów skupiania się rzeczywistości napoczętych i porzuconych w pół drogi... Nie, to nie zarzut: być może rzeczywiście jest tak, że to, co czeskie, po prostu mocniej wrasta korzeniami w okcydentalną kulturę ładu i schludności - a słowackość więcej ma w sobie chtonicznego, chłopskiego żywiołu ziemi i dialektycznie się z nim dopełniającego, wiatropylnego pierwiastka cygańskości (na marginesie: bez cienia sprzeciwu uznaję słuszność politycznie poprawnego określenia "Rom", ale wolę "Cygana": więcej w nim tej nieokiełznanej drapieżności, więcej zadziorności i nieobliczalności). Chłop w tej mojej doraźnej antropologicznej herezyjce nie dba o porządek, bo przygięty ku ziemi ciężarem swego bytu nie rozumie wielkopańskiej fanaberii elegancji i czystości; a Cygan to ktoś, kogo dbałość o porządek kastrowałaby z przyrodzonej mu koczowniczej lekkości. Mieszczański Czech dba zatem o wygląd tego, co go otacza - folwarczny i koczujący Słowak swoje otoczenie pozostawia na pastwę niego samego.

Ale nie o tym chciałem... Wczoraj odbyłem z Kasią wyprawę: dla niej była to podróż jedynie po przestrzeni, dla mnie - telepanie się wehikułem czasu. Włóczyliśmy się po mojej rodzinnej wsi, podsądeckim Zabełczu (od dawna jest już ono częścią miasta, ale ja - niczym jakiś przekorny, samozwańczy Benjamin Button - im robię się starszy, tym chętniej włączam je w jego stan archaiczny, pojezuickiego majątku rolnego przytulonego za zakolem wściekle "bełtającego się" Dunajca). Przechodziłem przez miejsca niewidziane od ponad dwudziestu lat... Wrażenie pierwsze: czas zniekształca przestrzeń przede wszystkim jeśli idzie o rozmiar. Kształty pozostały mniej więcej te same; barwy - z jakimiś tam wahnięciami w kierunku blaknięcia lub ciemnienia - też; ale rozmiary wpadły w jakiś ekstatyczny pląs! Gdy patrzę choćby na ogród, w którym bawiłem się jako dziecko, czuję się, jakbym przykładał do oczu odwróconą lornetkę; kiedy z kolei oglądam postępy czynione przez takie powiedzmy drzewa - wszystko ogromnieje... Wrażenie drugie: trochę poczytało się Freuda, Lacana i Derridy i trochę się niby wie, że pamięć to nie to, co się wydarzyło, ale to, co się tu i teraz o tym jakoby niegdysiejszym myśli. Ale bywa pamięć silniejsza: komórkowa, somatyczna - i zrozumiałem wczoraj, jak cholernie miała rację ta stara pierdoła, Proust, z tą całą swoją magdalenką w lipowej herbacie...

I - o dziwo - nie było to związane z mulistym zapachem rzeki, w której taplałem się każdego lata: tego bym się nawet mógł spodziewać. Poszło o drogę, o jej konsystencję: dwie niewyraźne koleiny rozdzielone wstęgą płowiejącej trawy; pył docierający do nosa i zębów, niepochwytny aromat błota z zasychających kałuży, dotyk wysokich źdźbeł na gołych łydkach.

poniedziałek, 8 lipca 2013

Na południe


Kiedy już po tak upalnym dniu spłynie wieczór, mam wrażenie, że balkon faluje, biorąc pierwszy głęboki oddech... A szkoda, wolałbym deszcz, zupełnie nieletni, zimny wiatr i mgłę - wtedy mógłbym się podeprzeć tym pięknym esejem Rolanda Barthesa o Prouście (a może o Stendhalu? albo po prostu o Włoszech?... mój tom Lektur tego tak namiętnego pisarza spędza wakacje u I., czego nie mam mu za złe: doprawdy, trudno byłoby mu znaleźć dla siebie lepsze miejsce), który zaczyna się od próby opisania doświadczenia fundamentalnej niezwykłości podróżowania; że oto teraz wsiadam do pociągu na ponurym, spowitym nocnym chłodem dworcu, a już za parę godzin będę napawał się nieskalanym błękitem toskańskiego nieba.

To także moje doświadczenie, zawsze z jednaką siłą dopadające mnie już na pierwszych metrach za granicą czeską. Najbardziej chyba wtedy, kiedy jechaliśmy z Kasią do Brna na piątą rocznicę ślubu. Październikowa noc nie zwykła się ociągać, nas zastała tuż za Cieszynem - niemal dotykalnie odczuwałem wówczas, że rozcinana światłami samochodu ciemność ma jakąś inną konsystencję: cieplejszą, życzliwszą, normalniejszą. Taka ciemność - metaforycznie rzecz ujmując - nie opatula kolejnych grobów nieznanych żołnierzy (jeszcze bardziej nieznanych w mroku); ona poplamiona jest światłami bijącymi z gospód, gdzie nad knedlikami z gulaszem, nad piwem i becherowką, w przytulnej tytoniowej mgle Czesi gadają tak, jakby już jutro miał nastąpić koniec świata - który dla nich oznaczałby właśnie niemożność opowiadania sobie co wieczór całego życia od początku (czyli od rana).

Kiedy zaczęła się ta nasza miłość do Czech? Dla mnie chyba w inną, o parę lat wcześniejszą noc, gdy zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej przy wjeździe do Pragi; kilku Czechów pomagało nam znaleźć drogę do centrum, a ja z zachwytem słuchałem śpiewu ich cudownego języka, który po raz pierwszy nie brzmiał dla mnie śmiesznie - ta niewymuszona życzliwość połączona z ciepłą pobłażliwością dla poirytowanych długą podróżą Polaków na zawsze ustawiła mi częstotliwość, z jaką odbieram wszystko, co czeskie. A jest to częstotliwość, na której nikną wszelkie szumy.

Już za chwilę zaczną się dla nas kolejne trzy tygodnie w Czechach, w kraju tak bliskim, a jednocześnie tak dalekim - w kraju, do którego mogę podróżować z poczuciem, że mój zachwyt nad niebywałą egzotycznością wolny jest od krzywdzącego kolonialnego poczucia wyższości. Bo czeska inność nie pozwala na jakikolwiek dystans - ona macha na mnie przyzywająco i przyzwalająco. A jeśli ktoś przemierza Czechy wiedziony jakimkolwiek innym pragnieniem niż być u siebie (tylko jakoś tak bardziej), to ryzykuje, że nic z czeskości nie zrozumie.
Mitomania? Pewnie tak. Ale chyba jednak - inaczej niż znakomita większość naszych rodzimych nadwiślańskich mitomanii - oczyszczająca.

sobota, 6 lipca 2013

Wiersze (I)

Na początku będzie dużo. Sensowność pisania można potwierdzić tegoż pisania ciągłością, uporczywością tkwienia w stanie zapisu. Potem się zapewne rozgęści, potem... któż wie, co będzie potem? Jak chcesz rozśmieszyć Allaha, powiedz mu o swoich planach - mawiają bracia muzułmanie. Mają rację.

Pomyślałem, że będą też wiersze - te nigdy nigdzie nie publikowane i te chyba gdzieś już zamieszczane, w drukach/bitach tak efemerycznych/eterycznych, że można je uznać za niebyłe. Wszystkie je łączy to, że powstały dawno, dawno temu, kiedy jeszcze wierzyłem, że zostanę wybitnym poetą. Zweryfikował to czas, jurorzy takich czy innych konkursów, ten czy inny czytelnik - życzliwy, ale mówiący, jak jest... No i pojawiło się zniechęcenie, a w ślad za nim - niemożność uchwycenia tego, co by się nadawało do wierszowania, uchwycenia w sposób wystarczająco wierszowy. Wszystko jedno, czy tym czymś było coś na zewnątrz mnie, czy jakiś szczególny splot słów i myśli łechtający gdzieś z tyłu czaszki, czy (najczęściej) iskrzenie na łączeniach jednego z drugim. Najprawdopodobniej są to poezyjki dość cherlawe, ale mam do nich słabość. No dobra, dość. Na pierwszy rzut taka sobie fanaberia, bez tytułu...

Jaki upał. Dziewczyny, które
składał i rozkładał czterema maźnięciami pasteli,
oprawiłem w podwójny marcepan.
Przelatuje złocista mgła i nabrzmiewają - nasiona pewne siebie,
pędy wiotkie niczym węże na początku kwietnia.
Jeśli poprzetykasz tym prześcieradło, będziesz musiał
zrobić pranie w dobrze podgrzanej nafcie -
słońce ma się rozdwajać dopiero na zachodzie.
W maju Zuzanna jak marcepanowy lodowiec przybierze na chrupkości.

W taki upał widok odkleja się od pocztówki.
Rozmiękają pozdrowienia i brzegi liter to brzegi
Rio Negro, Zambezi, Orinoko czy Ukajali. Anakondy
parzą się na złocistym piasku,
do ziaren domieszane nazbyt leniwe nasiona dmuchawca.
Potem sztywnieją w pordzewiałej oliwie,
trzaskają pod stopami lunatycznego łowcy ciem,
którego przez mgłę przeprowadzą gadające światła.
Nad Rio Magdalena pokrzykiwania pękającego lodu.

Przez ten upał blaknie mi atrament, czernieją samogłoski.
Sprowadźmy to do szarości: mleczne pierze
zawiruje jak popiół doklejający gołębie skrzydła do kominów;

chmury zwiastują chiazmy ołowianych gromów;

skruszona Agnieszka ma śmietankowe oczy.

piątek, 5 lipca 2013

Wolałbym nie (?)

No tak...
Od czegoś trzeba zacząć, prawda?...

No to może by tak Gombrowiczem? Wszak włażenie na ramiona gigantów zawsze daje lepszy widok, a czy się tego chce, czy nie, dziennik Witolda G. to dziennik nad dziennikami, arcydziennik. Znana sprawa: pierwsze (choć podobno, jak twierdzą uczeni w piśmie, wcale nie takie znów pierwsze) zapisy z 1953 roku, to uporczywe "ja" ciągnące się od poniedziałku do czwartku... tak, nie ma wątpliwości - pisze się zawsze tylko w swoim imieniu, pisanie to potwierdzanie własnego bycia sobą, również wtedy, gdy jest to bycie kimś innym. W takim czy innym autobiografizowaniu zarówno ta sobość, jak i ta inność są tyleż bardziej niewątpliwe, co fantasmagoryczne.
A może inaczej? Tyrmandem na przykład. Dziennik 1954 zaczyna się jakoś tak: "ukorzyłem się przed Bogiem" (nie pamiętam dokładnie, jak to szło, a mój egzemplarz, napęczniały od soku pomarańczowego, rozlanego przez Kasię w plecaku, kiedy to lata temu wracaliśmy zimą z Gorców, gdzieś się skrył na półce). Dobry początek. Zaczynać trzeba (jeśli tylko można) od jakiegoś wyrazistego tąpnięcia, od zerwania ciągłości znaczącego mocny koniec, będący warunkiem mocnego początku - a czyż może być wyrazistsza figura takiego zerwania niż stanięcie przed Bogiem w doświadczeniu chwilowej choćby egzystencjalnej nagości? Tak się powinno kończyć. Tak się powinno zaczynać. Z Bogiem? A owszem, ja przynajmniej tak wolę, ale jakby co, to przymusu nie ma.

Zacznę jednak inaczej. Od tego Bartleby'ego.
Ten tytułowy bohater opowiadania Hermana Melville'a, niepozorny kopista z pewnej kancelarii prawniczej przy Wall Street, wchodzi w sam środek rzeczywistości poddanej opresji instytucjonalnego ładu: w kancelarii ma za zadanie przepisywać słowo w słowo dokument za dokumentem. Ale pewnego dnia, zamiast zacząć kopiować, wygłasza swoją magiczną formułę: "I would prefer not to" - "wolałbym nie"... Nie stosuje się do polecenia swojego przełożonego - ale też nie odmawia wprost. I tym samym staje się ikoną najskuteczniejszego sprzeciwu: zaniechania, powstrzymania, ustawienia się na granicy między afirmacją a negacją. Nie można mu zarzucić bezczelnego wymigiwania się od pracy - ale też niepodobna zmusić go do czegokolwiek, bo on po prostu "wolałby nie"...
Lubię tego bohatera. Głowili się nad nim moi uczniowie, biedzili się moi niegdysiejsi studenci - i z tych wszystkich naszych interpretacyjnych uniesień wyszło mi, że Bartleby (który - jak się dowiadujemy z zakończenia opowiadania - przed przejściem do kancelarii przy Wall Street pracował w osobliwym biurze zajmującym się listami do nieżyjących adresatów) jest metaforą życia samego w sobie. Bo życie ufundowane jest na ciągłej potencji, na zmianie, na tym, co nieoczekiwane - każde nazbyt zdecydowane "tak", a jeszcze bardziej każde kategoryczne "nie", to opowiedzenie się po stronie śmierci, tej ostatecznej postaci radykalnego wyjaśnienia. Tymczasem życie jest śladem, jaki kreśli czarny lot jaskółki na tle zimnoniebieskiego wieczornego nieba. Niczym więcej, niczym mniej.

Takie życie będzie mnie tu pisało. Takie życie będzie mnie tu wymyślało.
A dlaczego "de Angola"? Na razie niech wystarczy, że Angola to moje apelido - imię, jakie po batizado nadaje się każdemu alunowi w capoeira. No, poza tym wyszło też tak, że samo "Bartleby" jako tytuł bloga było już zajęte... A o capoeira jeszcze się kiedyś tu napisze.

Ale przecież ten cały początek wysnuwa się zupełnie skądinąd. Z obrazu, który napisał mi się gdzieś z rok temu i który nie daje mi spokoju. Wygląda to tak: jedna uliczka przez miasteczko - na przestrzał, pylista i pusta. Na jej środku skorpion, czarny z kawowymi odnóżami. Mały, dokładnie jak wtedy - ale słońce stoi już tak nisko, że rzuca cień niewiarygodnie długi, aż do samego końca ulicy. Ewentualnie: przy wjeździe do miasteczka ogryziona przez mrówki czaszka wołu, na której przysiadł sęp (ale to wersja bardziej popularna, na listy przebojów).
Niewykluczone - jak to napisał Andrzej Stasiuk w pierwszym zdaniu Jadąc do Babadag o pewnym zdjęciu Imre Kertésza - że wszystko, co napiszę, zaczyna się od tego obrazu...