środa, 30 sierpnia 2017

Ojcofizmy (II)

***

W miejscu zupełnie nieoczekiwanym, bo w Gniewie, nowej powieści Zygmunta Miłoszewskiego (podobno ostatniej o przygodach Teodora Szackiego... i jak teraz żyć, panie Autor, jak żyć?!), takie oto mądre - choć prowokacyjne, igrające z szowinizmem - słowa: "Macierzyństwo wykuwa się od dnia zero, kiedy zmęczona seksem para pada na poduszki. I jest to relacja bardzo biologiczna, pradawna, trochę pasożytnicza, pisana krwią, niedostępna dla mężczyzn i przez to wyjątkowa i tajemnicza. Dla ojca z kolei każde dziecko jest na swój sposób adoptowane, obce. Niezależnie od tego, czy widział, jak żona wypycha z siebie stworzenie, które wedle deklaracji ukochanej zawiera trochę jego genów, czy też wyszedł z domu dziecka, trzymając za rękę małą dziewczynkę, musi włożyć wysiłek w to, aby obcą istotę pokochać."
No właśnie. Dziwne rzeczy dzieją się z tą ojcowską miłością - kiedy pisałem pierwszą odsłonę mych ojcofizmów, wyraźnie zaznaczałem, że są one formą autoterapii radykalnego zagubienia, jakie towarzyszyło mi przy pierwszych spacerach w otwartym kosmosie ojcostwa. Teraz już tak nie jest, teraz się okrzepło, trochę się już nauczyło, a nauka ta - jak pisał autor Bezcennego - daje wielką siłę płynącą z pewności, że tak, że jednak się kocha, że wszystko inne, co tej miłości towarzyszy, to tylko cień, jej ciemna strona. I ta miłość - wtedy przywalona lękami, frustracjami, zmęczeniem - teraz rwie coraz bardziej bezczelnym nurtem przez powierzchnię. Ostatnio wyżywa się głównie w zachwycie: bez końca mogę gapić się jak wierzga, jak próbuje siadać i jak uparcie musi interesować się akurat tym, co teraz właśnie ma za sobą; czuć jak tarmosi mnie za brodę, słuchać jego śmiechu i niekończących się monologów do lampy, zwierzątek namalowanych na obiciu łóżeczka i do własnej piąstki pakowanej aż po nadgarstek do buzi. Ale też to okrzepnięcie ma inny wymiar: przyzwolenia sobie na to, że czuję się zły, kiedy zamiast spać marudzi i buczy w częstotliwości wyjątkowo nużącej dla ucha.

***

Wracając jeszcze na chwilę do poprzedniego cytatu: zauważyłem, że nie mogę spokojnie czytać o dziecięcych cierpieniach (jak również o cierpieniach dorosłych w dzieci zaangażowanych - nie wiem, co budzi większy mój czytelniczy opór). Kiedyś była to tylko retoryka, na którą patrzyłem mocno jednak zdystansowanym okiem kogoś, dla kogo zaangażowanie w to, co czytane, jest jednak tylko ćwiczeniem z przyjemności tekstu - teraz odczuwam to na poziomie fizycznym i choć wiem, że Szatow znowu zginie z rąk Piotra Stiepanowicza, to gdy ów Szatow po raz ostatni całuje nie swojego przecież syna, mam ochotę wydrzeć nowe, arcydzielne tłumaczenie Biesów przysposobione przez Adama Pomorskiego z tej irytująco nieczułej okładki. Gorzej: nie mogę też czytać o dziecięcym i rodzicielskim szczęściu, bo również rozrzewniam się jak szczeniak. Na przykład W ofierze Molochowi Åsy Larsson - jest tam wątek pewnego policjanta (nie pamiętam już jego imienia), który przywiązuje się do osieroconego chłopca... ledwo przez to przebrnąłem, połykałem zdania po połowie, żeby tylko uwolnić się jak najprędzej od tego idiotycznego wzruszenia. 
Beznadzieja, beznadzieja po prostu: dopóki nie było jeszcze Kapitana-Małe-Be, małe dzieci (te czytane i te w świecie - za przeproszeniem - rzeczywistym) w ogóle mnie jakoś tak bardzo do spodu nie ruszały - teraz ledwo widzę jakiegoś malca próbującego wbić sobie w dziób drożdżówkę większą od jego głowy, już mam gulę w gardle. Kiedy pierwszy raz musiałem zostawić żonę i syna na dłużej, na tydzień, myślałem, że zwariuję z tęsknoty: na widok pierwszego napotkanego po drodze dziecka w wózku, w kawiarni na wrocławskim dworcu, prawie się rozpłakałem - potem było już tylko znacznie, znacznie gorzej.
I pewnie jeszcze parę miesięcy temu nie zwróciłbym uwagi na bolesną mądrość takiej oto obserwacji rzuconej mimochodem w Czasie zmierzchu Dmitrija Głuchowskiego: że moment naszej śmierci będzie początkiem starości naszych dzieci i końcem dzieciństwa naszych wnuków... muszę o tym pamiętać, gdy zły czas zmusi mnie i Księcia do jednej z tych najtrudniejszych rozmów.


***

Teraz właśnie, po tych trzech gwiazdkach tuż powyżej, wracam do tego posta - po chyba dwóch latach (zachwyt nad tym, jak "próbuje siadać"? Boże, kiedy to było... Pożarł mnie - właśnie on, syn. No w porządku - spory kęs urwała sobie też ze mnie praca w Biurze Literackim, solidnie nadgryzł sport, w który (zapewne z powodu kryzysu wieku średniego) rzuciłem się na łeb, na szyję. Przede wszystkim jednak on - urządził sobie ze mnie ucztę totemiczną, zupełnie jak w Totemie i tabu Freuda. Czy to jednak nie jest właśnie tym, co być powinno? Że im więcej jego - krwi z mojej krwi, kości z mej kości - tym mniej mnie, jego ojca? Niemniej jednak - wracam do tych moich prób zachowania resztek siebie w nim. Nie będzie łatwo: sporo myśli powinno być notowanych na gorąco - choć nie jest prawdą, że najintensywniej rozwija się dziecko tak do końca pierwszego roku życia; to znaczy, może się i rozwija, ale z mojego punktu widzenia największy rozpęd zaczął się później, potem właściwie codziennie miałem wrażenie, że jest kimś innym. No nic, spróbuję wrócić do tych obserwacji i rozmyślań zagarniętych przez coraz bardziej zachłanne, coraz bardziej przyspieszające życie, mieszając je z tym, co myśli mi się teraz, co pomyśli się jutro.


***

Jedną z pierwszych rzeczy utraconych bezpowrotnie w tym rozpędzie życia, są wszystkie te - jak je nazwać? - ksywy, pseudonimy, przezwiska, które nadaje się dziecku. Zastanawiam się - po co? Czasem chyba jest to wyraz pragnień i uczuć rodziców - choćby Książę; czasem - jakieś zabawne, momentalne skojarzenie z czymś, z książką, filmem, piosenką - u nas zafunkcjonował w ten sposób Kapitan-Małe-Be (czasem pisany tak, czasem jako Kapitan-małe-be; to akurat nieważne, te przezwania - jak wszystkie imiona święte, rytualne - funkcjonują najczęściej w liturgii mowy); jeszcze kiedy indziej będzie to próba przyszpilenia jakiegoś konkretnego momentu, pojawiającej się nowości: w ten sposób syn został choćby Fistaszkiem, a na krótko też, z powodu osobliwych piszczący-ćwierkających dźwięków, jakie namiętnie wydawał, R2-D2. A teraz - już nie wiem, od kiedy i czemu - jest Babu. Strasznie się zrosło: mówimy tak do niego my, mama z tatą, mówi rodzina, znajomi, przedszkolanki i dzieciaki z przedszkola. Babu i już. Ciekawe, na jak długo.

***

Tuż po tym, jak Babu się urodził, przez Polskę zaczęła się przetaczać kolejna faza dyskusji na temat aborcji. Najpierw była sprawa Bogdana Chazana, ginekologa, który - powołując się na klauzulę sumienia - odmówił pacjentce zabiegu usunięcia płodu, sięgając przy okazji (jakoby) po wybiegi wątpliwe z prawnego punktu widzenia. Ostatnio - już po wyborczym zwycięstwie PiS-u - kwestia powróciła: mocno podejrzanej fundacji Ordo Iuris udało się przepchnąć pod sejmowe głosowanie obywatelski projekt praktycznej likwidacji aborcji, co wyzwoliło społeczny sprzeciw o skali niespotykanej może od czasów pierwszej Solidarności.
Powiem od razu: jako chrześcijanin jestem prolajferem, choć oczywiście nie wymagam od nikogo heroizmu: trwania przy ciąży narażającej życie lub zdrowie matki i/lub dziecka, pochodzącej z czynu zabronionego, oznaczającej konieczność urodzenia dziecka niezdolnego (w sensie biologicznym - tak jak to było w sprawie z pacjentką Chazana) do samodzielnego życia. Rozumiejąc przy tym, że państwo w aksjologicznej rzeczywistości Europy początku XXI wieku nie może próbować narzucać regulacji prawnej wychodzącej z - jednak - pewnej metafizyki (choćby nawet była to metafizyka dla świata wartości naszego kontynentu fundamentalna), staram się pojąć racje zwolenników całkowitej liberalizacji prawa do usuwania ciąży. Więcej nawet: nie wydają mi się one wcale bardziej odległe od chrześcijańskiej etyki miłosierdzia niż integrystyczny przymus donoszenia każdej ciąży - bo o ile logika pro-choice nie zakłada jednak jakiegokolwiek przymusu (nikt nikogo do aborcji nie zmusza), o tyle najbardziej radykalni prolajferzy, podnoszący postulat penalizacji aborcji, próbują jednak wymuszać pewne zachowania wymagające predyspozycji zgoła nadludzkich, które nie powinny być obiektem jakichkolwiek restrykcji.
Co nie zmienia faktu, że zwolennicy aborcji na życzenie dokonują w swoim dyskursie dwóch co najmniej nadużyć, które budzą mój zdecydowany opór. 

Rzecz pierwsza: próba przeniesienia całej dyskusji nad przerywaniem ciąży na grunt - powiedzmy - przyrodoznawczy. Tu jest chyba coś bardzo niebezpiecznego: zakładanie, że życie ludzkie da się sprowadzić do sumy tworzących je komórek ciała... Niebezpiecznego nie dlatego nawet, że tak nie jest (może jest, może nie; wierzę, że nie, że życie ludzkie od momentu poczęcia to idiom, którego ostateczny wymiar ma znaczenie naddane, niewywiedlne z prostego znaczenia wszystkich tworzących je wyrazów), ale dlatego, że przenoszące całą dyskusję na grunt, na którym jakiekolwiek dyskutowanie jest niemożliwe. Proczojsowcy próbują swoich oponentów szachować już to językiem szeroko pojmowanej etyki oświeceniowej (z jej prymatem jednostkowej wolności człowieka do samostanowienia), już to pozytywistyczną uzurpacją światopoglądową: że materializm jest poglądem w jakikolwiek sposób lepiej dowiedzionym niż każda odmiana fideizmu (a - z empirycznego i logicznego punktu widzenia - nie jest; z faktu niemożności dowiedzenia czegokolwiek nie wynika fakt nieistnienia tego czegoś, a jedynie konieczność skonstatowania niewystarczalności naszych narzędzi poznawczych). A wszystko to są konceptualizacje dość młode, ukształtowane z grubsza gdzieś między XVI a XIX wiekiem, przeciwko którym prolajferzy mają tysiącletnią tradycję pewnej intuicji metafizycznej, za którą przecież kryje się głęboko zakorzenione w naszej zbiorowej nieświadomości przeświadczenie, że konieczność jak najdalej rozciągniętej ochrony ludzkiego życia jest fundamentalnym warunkiem przetrwania naszego gatunku. A zatem postulat prawnej ochrony płodu nie jest wyłącznie sprawą katolickiego "zabobonu" - jego wyraziciele (często nieświadomie, często też w sposób trudny do obrony) docierają do najbardziej korzennych, archetypalnych pokładów człowieczeństwa, skrytych o wiele głębiej niż materializm, ateizm, agnostycyzm, scjentyzm i liberalizm.
Sprawa druga - ta nieszczęsna "klauzula sumienia", pojęcie, które po raz pierwszy na taką skalę uczynił przedmiotem publicznej debaty (a przy okazji - chcący czy nie, ale jednak - skompromitował) Bogdan Chazan. Natychmiast do boju ruszyła - w koalicji zgoła nieoczekiwanej - zarówno nasza lajfstajlowa gimbolewica (mniej więcej wiadomo, mam nadzieję, o kogo mi tu chodzi; wiadomo, że raczej nie o niestrudzonych aktywistów z Food Not Bomb ani z Inicjatywy Pracowniczej), jak i niedzielni, cyniczni piewcy liberalnego wolnomyślicielstwa, by zaśmiecić internet dupowatymi memami o przysłowiowej pani z alkoholowego, która powołując się na inkryminowaną klauzulę odmawia sprzedaży gorzały... Dramatyzm sprawy Chazana natychmiast zeszedł na nieskończenie dalszy plan, zastąpiony przez wyścig, kto też pociśnie większą bekę z tego zaściankowego, obciachowego sumienia. Nie bronię ani Chazana, ani (możliwego) nadużywania pojęcia klauzuli sumienia, bo oczywiście w państwie prawa obowiązywać ma prawo, nie subiektywne rozpoznania moralne - ale naprawdę, czy samo pojęcie sumienia (kategoria nie tylko przecież chrześcijańska, pokrewna choćby dajmonionowi Sokratesa/Platona i - z drugiej strony - Über-ich Freuda) naprawdę nadaje się wyłącznie do obśmiania? Co będzie miała nam do zaoferowania kultura i cywilizacja bez sumienia właśnie? Policjantów i żołnierzy zredukowanych do wykonujących rozkazy maszyn? Lekarzy traktujących cierpiącego człowieka jak kawał eksperymentalnego mięsa? Urzędników bezdusznych niczym biuraliści z Procesu Kafki? Tylko kompletny ignorant może próbować przeciwstawiać sobie - w sposób wartościujący - sumienie i prawo; a przecież nie ma innego prawa niż to, które wyrasta właśnie z sumienia (oczywiście pojmowanego sensu largo, w sposób możliwie najbardziej zobiektywizowany i zuniwersalizowany), czyli z poczucia, że człowiek może osądzać czyny drugiego człowieka w kategoriach tego, co dobre i złe.

***

A poza wszystkim innym, trudno mi czasem nie być prolajferem (albo po prostu nie odczuwać głębokiego dystansu do retoryki, aksjologii i logiki pewnej istotnej części - absolutnie nie do całości - środowisk pro-choice), gdy z jednej strony mam jedno z najbardziej intensywnych wspomnień mego życia: widok tętniącej na ekranie aparatu USG cewki, która (nie mogę, po prostu nie jestem w stanie odczuwać tego inaczej) była już wtedy w pełni moim dzieckiem (chwilę potem jeszcze nagranie dźwięku bijącego serca, jak kosmiczny głos innej cywilizacji), a z drugiej - Himalaje hipokryzji i nonsensu wypiętrzające się choćby przy okazji aborcyjnego coming-outu Natalii Przybysz. No bo jeśli przyznawany przez "Gazetę Wyborczą" tytuł - nie pomnę już, kobiety roku czy jakoś tak - dostaje osoba, która opowiada o tym, jak to skorzystała ze swego prawa do decydowania o sobie dokonując aborcji (po prostu dla wygody, bo nie da się inaczej uzasadnień Przybysz podsumować), a jednocześnie jest to ta sama osoba, która mówi, że z etycznego powodu nie je jajek, bo przecież mogłyby one stanowić zaczątek nowego życia, to czegoś tu chyba nie rozumiem. Cóż, gdybym chciał być wyjątkowo wrednym, to powiedziałbym, że to wyznanie artystki, uhonorowanej za odwagę w przełamywaniu zmowy milczenia na temat usuwania ciąży, jak również niektóre cokolwiek histeryczne reakcje internetu na hejt, jaki się na nią wylał, znakomicie podbiły sprzedawalność jej nowej płyty (skądinąd chyba świetnej).

***

Jednym ze zwyczajowych obowiązków rodzicielskich jest skrzętne notowanie tego, jak cudacznie (i cudownie jednocześnie) dziecko korzysta z języka. Notowanie - i oczywiście, mniej lub bardziej natrętne, dzielenie się tym z wszystkimi, co chcą i chcą trochę mniej. Ja się oczywiście zachwycam, ale jedyną kwestią Babu, której faktycznie długo nie zapomnę, jest takie oto coś... Wracamy sobie (miał wtedy pewnie coś koło dwóch i pół roku, może mniej, więc niosę go na rękach) wieczorem przez jesienny park, wyglądający dość niesamowicie: w niektórych lampach (tych nad i przed nami) są już nowe żarówki, ledowe, w tych za nami - stare sodówki, zasyfione przez owady, gołębie i to, co spadnie z drzew. W obu przypadkach - światło zdecydowanie upiorne, kładące się smugami we mgle. Coś tam się przekomarzamy, aż tu Babu mówi, że trzeba być cicho. Czemu? - pytam. Bo dziewczynka śpi - słyszę w odpowiedzi. A gdzie jest ta dziewczynka? - indaguję dalej. W domku. A gdzie ten domek? Tam - i ruch rączki za moje plecy, wprost w siarkowy blask spowijający widmowe drzewa. No, powiem wam - przyspieszyłem kroku...



***

Z jednej strony to oczywiście smutne, choć z drugiej - na pewien okrutny sposób oczyszczające, jak bezwzględnie czas ciąży, połogu i pierwszych kilku lat od urodzenia dziecka weryfikuje znajomości i przyjaźnie, jak bardzo niektórzy nie są w stanie zaakceptować tego, że ktoś inny wybiera sobie taką właśnie drogę podążania przez rodzicielstwo, jaką wybiera, jak na nowo rysują się granice między przyjacielską (lub choćby tylko koleżeńską) wielkodusznością a małostkowością...
Gdzieś w tle takich - mniej lub bardziej wprost wyrażanych - animozji leży coś, co potwornie mnie drażni i nuży: czyli antagonizowanie własnej rodzicielskiej Lebensphilosophie przeciwko wszystkim innym; coś, co sprawia, że każde towarzyskie spotkanie zaczyna się na pewnym etapie nieuchronnie osuwać już nawet nie w rozmawianie o dzieciach (to jest akurat i nieuchronne, i samo w sobie zupełnie niewinne, a bywa, że nawet przyjemne i pożywne), ale w sport, w konkurencję: a czy wasz już, bo nasza tak... a nasz to od... a wasza naprawdę jeszcze nie?... a od kiedy wy z nim?... a bo myśmy już z nią... Bronię się przed takimi akcjami, a jak już dam się wciągnąć, to szlag mnie na siebie trafia. Duch porównywania (się) nie jest niewinny, najdelikatniej mówiąc - od niego zaczyna się w końcu całkiem sporo neuroz; jego przeklęty pomiot, zwalony z niebios, spotworniały do demona porównywania (dzieci) - no, to już jest emanacja czystego zła.
Bardzo szczególną odmianą tych perwersyjnych wyścigów na rodzicielskie ways of life jest opanowująca potężną liczbę przestrzeni parentingowych w sieci moda na fotograficzne lansowanie się z maluchami w różnych cholernie egzotycznych, dzikich, niebezpiecznych i trudno dostępnych miejscach... Cóż, moda jak każda inna - sprawia, że jedynymi, którzy jeszcze wierzą w to, że robią coś naprawdę oryginalnego (nie zauważając, że po prostu realizują pewien trend), są modzie ulegający; kiedyś jednak zastanowiło mnie to, na co zwróciła mi uwagę Kasia, czyli na bardzo specyficzny i wiele mówiący zasób odnoszących się do dziecka w takich okolicznościach klisz retorycznych: "świetnie to wytrzymał", "był bardzo dzielny" etc. Hm... czy naprawdę o to powinno chodzić - by kilkunastomiesięczny maluch coś "wytrzymywał", by mógł wykazać się "dzielnością"? Ja tam bym chyba wolał, by chłonął bezpieczeństwo, spokój, by uczył się ufności - okazji do siłowania się ze światem i tak będzie miał w życiu aż nadto...

***

O filmach dla dzieci więcej napiszę już w kolejnej odsłonie ojcofizmów - tymczasem tylko dwie takie więcej nieoczekiwane (również dla mnie samego) interpretacje Świnki Peppy, za którą skądinąd nieszczególnie przepadam. Interpretacja pierwsza, genderowo-marksistowska: w odcinku The Tree House dziewczynki budują sobie domek na drzewie, z którego wyganiają chłopców - a ci z kolei, z podpuszczenia Dziadka Świnki, budują dla siebie zamek. I tak oto konflikt płci zostaje zwekslowany na architektoniczne manifestacje przynależności klasowej - a czyż to nie Fryderyk Engels powiedział coś w deseń, że walka klas zaczyna się w rodzinie?... Interpretacja druga, psychoanalityczna: odcinek At the Beach - w ramach zabawy Peppa i George zakopują Tatę Świnkę, który zasypia - a następnie, wieczorem, niemal zapominają zabrać go (razem z innymi rzeczami) z powrotem do domu. No, to już jest kulturowy freudyzm w wersji naprawdę hard - to już nawet nie Totem i tabu, raczej wprost (piasek plaży jako symboliczna reprezentacja piasku pustyni, te sprawy) Człowiek zwany Mojżeszem.